Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zurych. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zurych. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 marca 2015

Szwajcaria, odcinek 11: małe Chiny w centrum Zurychu


Prawie skończyły mi się franki szwajcarskie – usłyszałam od Połówka w połowie ostatniego dnia naszego pobytu w kraju pysznych serów i czekolad. Cholernie drogich serów i czekolad, wypadałoby sprecyzować. Wstępnie, i chyba też naiwnie, oszacowana suma potrzebna nam na wydatki w Szwajcarii dziwnie szybko się ulotniła. Choć chyba bardziej wypadałoby powiedzieć „skropliła” lub „wyparowała” z towarzyszącym nam upałem. Byliśmy coraz bliżej Chinagarten, chińskiego ogrodu w Zurychu, który był naszym ostatnim punktem programu tego dnia, ale paradoksalnie oddalała nas od niego wizja pustego portfela.



Ciekawe, czy można tam zapłacić kartą? Usłyszane pytanie wydało mi się co najmniej tak absurdalne i bezsensowne jak ewentualna propozycja uczynienia ze mnie reprezentantki Polski w skokach narciarskich bądź jeździe figurowej na lodzie. Dość powiedzieć, że nart nigdy nie miałam na nogach - i pewnie tylko dlatego nigdy ich nie złamałam - a na lodowisku byłam tylko raz po usilnych namowach Połówka. Pierwszy raz okazał się ostatnim. Był też bolesny i żenujący. Czułam się - i zapewne wyglądałam - jak niedorozwinięta dwudziestolatka, która dopiero uczy się chodzić. I robi to w dodatku po pijanemu. Próby zrobienia kilku kroków bez głośnego klapnięcia tyłkiem na lodowisko okazały się tak bezowocne jak marzenia ściętej głowy. Za te wstrząsy sejsmiczne w minionej dekadzie odpowiadam właśnie ja. Sorry! Owe klapnięcia błyskawicznie stały się moim znakiem rozpoznawczym i żelaznym punktem programu.



Revenons à nos moutons! – wróćmy do naszych baranków, jak mawiają Francuzi, czyli mówiąc po ludzku: do rzeczy! Ciężko będzie, jako że robienie dygresji do dygresji to niejako moja specjalność. Posłałam Połówkowi litościwe spojrzenie, z serii tych, które rezerwuje się dla osób zadających wybitnie głupie pytania. Że niby nie można tu płacić kartą?? W ZURYCHU?!? – moje pytanie zakończyłam gigantycznym znakiem zapytania, a ostatnie słowo wypowiedziałam wręcz drukowanymi literami. Chcielibyście posiąść taką umiejętność, prawda? Ale nic z tego. Zapomnijcie.



Jak nie wiesz, to się nie odzywaj babo - w dodatku z taką ironią w głosie. Tak chciałoby się rzec po dotarciu do kasy biletowej w ogrodzie chińskim. Kasy będącej notabene zwyczajnym okienkiem, za którym czaił się pracownik. Na jego stwierdzenie „przyjmujemy tylko gotówkę” zareagowałam niemalże takim oburzeniem, jakbym zamiast powyższych słów usłyszała co najmniej „ściągaj majty i to w podskokach!”.  O ile wykonanie czynności z pierwszej części zdania może udałoby mu się się jakimś cudem wyegzekwować ode mnie, o tyle nie wyobrażałam sobie tej z drugiej części: bo jak to tak, w podskokach?  Co to ma być? Jakiś cholerny bieg przeszkód?



Wszystkie części mojej garderoby pozostały na miejscu, ale ja sama musiałam grzecznie podążyć za Połówkiem w kierunku bliżej nieokreślonym. To znaczy kierunek najbliższego bankomatu wskazał nam Pan Z Okienka, ale nie mieliśmy pewności, czy nie był to złośliwy gnom, który w podzięce za moje bazyliszkowe spojrzenie postanowił przegonić nas przez połowę miasta w tym diabelskim ukropie.



Każdy normalny człowiek wygrzewa się teraz koło jeziora, dlaczego ja zawsze muszę być tym nienormalnym? – pomyślałam chyba bardziej dla urozmaicenia sobie drogi przez nieznane zuryskie ulice niż z chęci poznania odpowiedzi. Już dawno zauważyłam, że jestem inna. E.T podrzucił mnie na ziemię w czasie swojej podróży, czy jak? Pocieszyłam się myślą, że jeśli gnom wyprowadził nas w pole, to w całej sytuacji będzie chociaż jeden pozytyw – po powrocie do Irlandii będę mogła stworzyć dzieło o tytule „W poszukiwaniu straconego czasu”. Brzmi znajomo, co? Nic dziwnego. Tytuł zapożyczyłam od Prousta. Tak, właśnie od tego francuskiego nudziarza [ha, mamy jedną wspólną cechę! Jest szansa na odniesienie sukcesu].



Kiedy na horyzoncie zobaczyłam ziemię obiecaną z bankomatem, już chciałam rzucić się na glebę w celu wykonania dziękczynnych pokłonów, ale Połówek stwierdził, że to tak jakby wiocha i zagroził, że w przypadku nieposłuchania jego sugestii mogę wracać do domu na piechotę. Groźba nie byłaby mi straszna, gdybym miała do pokonania dystans 500 metrów, ale nie ponad 1 700 km. Spokorniałam.



Nie wiem, czy Pan Z Okienka spodziewał się ponownie zobaczyć nasze facjaty, ale jeśli nawet tak nie było, na jego obliczu nie dało się zauważyć ani jednosekundowego grymasu zdziwienia. Urodzony dyplomata i pokerzysta – dwa w jednym. W cenie biletów wliczone były także książkowe, o dziwo bogate merytorycznie, niewielkie przewodniki. Biorąc pod uwagę, że za wstęp zapłaciliśmy 4 franki, a na książeczce widniała z tyłu cena 10 Fr, zrobiliśmy interes życia.



Sam ogród chiński okazał się miejscem przyjemnym dla oka i ciała – nie omieszkałam przetestować tamtejszych ławeczek – ale niestety niezbyt imponującym pod względem metrażu. Chinagarten zbudowano na planie prostokąta, a od świata zewnętrznego oddzielono pomarańczowym murem, zza którego wystaje bujna roślinność. Mur nie jest specjalnie wysoki, ale mimo to umiejętnie odgradza wewnętrzny mini-świat od tego zewnętrznego. Utworzono go w przeciągu kilku miesięcy dziesięć lat temu, a uroczyście zainaugurowano rok później.



Ogród znajduje się w Zürichhorn, przyjemnym parku o dość imponujących rozmiarach, i leży w bardzo bliskiej odległości od jeziora zuryskiego. To dar dziękczynny od chińskiego partnera Zurychu, miasta Kunming, za pomoc w zaopatrzeniu miasta w wodę pitną. Przewodnik, który otrzymałam, uświadomił mi, że w tym ogrodzie nic nie jest przypadkowe i zdecydowanie przedłużył moje zwiedzanie. Bez niego pewnie wyszłabym stąd po 15 minutach i nic nie wyniosłabym z mojej wizyty.




Chińczycy mają bzika na punkcie feng-shui. I ten bzik objawia się także w tworzeniu ogrodów. Ogród ma być w założeniu miejscem idealnym do kontemplacji: tu wszystko jest starannie zaplanowane i przemyślane. Nic nie może zakłócać przepływu pozytywnej energii, nic nie może kolidować z naturą. W ogrodzie chińskim nie ma miejsca na przypadek, bo to miejsce na wskroś przesiąknięte symbolizmem. Nawet ścieżka nie jest taką sobie zwykłą ścieżką. Nie może być wybrukowana i prosta. Dlatego do okrągłego pawilonu usytuowanego na małej wysepce poprowadził mnie zygzakowaty mostek o bambusowym relingu.



Ogród chiński to królestwo pofalowanych linii, zaokrąglonych i opływowych kształtów. Zygzakowate ścieżki są wrogami złych duchów – one potrafią poruszać się tylko wzdłuż prostej linii. Wysepki są bardzo ważnym elementem ogrodów, nie tyle wizualnym, co po prostu symbolicznym. Według chińskich wierzeń nawiązują one do Wysp Nieśmiertelnych, a wiara to rzecz święta. Nieśmiertelni mieli ponoć zamieszkiwać wyspy na morzu i posiadać tajemną wiedzę, którą pozwalała im przyrządzać eliksir czyniący ludzi nieśmiertelnymi.



Woda i skały tworzą tu nierozerwalne przymierze, są niczym bliźnięta syjamskie. Nie powinno się ich rozdzielać, jedno nie może istnieć bez drugiego. Nie powinno zabraknąć także typowych chińskich pawilonów o charakterystycznych bogatych zdobieniach i podwiniętych dachach. Choć w Chinagarten najwyższym budynkiem jest ponad czternastometrowy sześciokątny pawilon, głównym obiektem ogrodu jest Water Palace, pałac wodny, do którego prowadzi dróżka wyłożona białym puchem spadającym z drzew. Z jego tarasów można podziwiać wszystkie obiekty w ogrodzie, o ile kolorowe i duże ryby pływające w stawie nie będą nas rozpraszać. Żałuję tylko, że nie mogłam znaleźć się tu nocą, kiedy w spokojnej tafli wody odbija się gwieździste niebo i kiedy półokrąg w łukowatym mostku tworzy wspólnie z wodą idealne koło.



Nie wiem, jak architekci ogrodu tego dokonali, ale udało im się tymczasowo wyrwać mnie z prężnego miasta i umieścić chwilowo w tej małej, chińskiej enklawie, gdzie wszystko ma swoje drugie dno.


środa, 14 maja 2014

Szwajcaria, odcinek 9: Welcome to Zurich


Kurczę, podoba mi się tutaj! – powiedziałam w zasadzie sama do siebie już po kilkunastu minutach oglądania miasta zza samochodowej szyby. Zlokalizowanie naszego hotelu wcale nie było trudnym zadaniem. Po pierwsze dlatego, że znajdował się w samym centrum. Po drugie – prowadziła nas do niego zabrana z Irlandii nawigacja, co okazało się później doskonałym posunięciem. Przemierzanie szwajcarskich autostrad bez GPS-a byłoby o wiele trudniejsze. Z nawigacją było samą przyjemnością, mimo że trzeba było się ostro pilnować, by nie przekroczyć przepisowych 120 km/h.




To, co zobaczyłam po raz pierwszy w niedzielny wieczór, bardzo przyjemnie mnie zaskoczyło. Zurych to największe miasto boskiej Szwajcarii, liczące sobie około 400 tysięcy mieszkańców. Czasami przylepia mu się etykietkę nudnego i sztywnego. No bo jakie może być centrum szwajcarskiej finansjery, gdzie znajdują się najważniejsze instytucje i największe banki? Z pewnością miastem obrzydliwie nadzianych elegancików, ludzi wyniosłych, tak spiętych i sztywnych, że z powodzeniem wyjęliby tyłkiem korek z butelki.




Nie traktowałam poważnie tego stereotypu. Nie jestem jednak miłośniczką metropolii i betonowych dżungli. Podświadomie bałam się, że zobaczę szare, przemysłowe i nijakie miasto, które w żaden sposób nie będzie w stanie do mnie przemówić. A tymczasem podobało mi się tu. Od pierwszego momentu. Od chwili, kiedy zobaczyłam Stare Miasto, przepływającą rzekę Limmat z zabytkami rozstawionymi po obydwu jej stronach. Od chwili, kiedy w końcu znaleźliśmy parking podziemny, a spotkany tam młody mężczyzna zaczepił mnie i stwierdził, że nie ma potrzeby dźwigania walizki, bo tu jest winda. Wielkie dzięki, ale obejdzie się bez niej. Pomimo odmowy nieznajomy chwilę później znów był w gotowości, by podzielić się dobrymi radami, widząc naszą dwójkę stojącą przed automatem wydającym bilety i analizującą, ile nas będzie kosztować przyjemność pozostawienia auta na tym parkingu. Wiecie, tu wiele parkingów jest darmowych od wieczornych godzin, nie musicie płacić – stwierdził mężczyzna, który jak na mój gust nie wyglądał na rodowitego Szwajcara, ale z pewnością miał wiele z Matki Teresy. Zaimponowała mi i spodobała mi się jego chęć pomocy, ale i tym razem musiałam podziękować.




Na Toyotę Yaris wypożyczoną z Hertza dmuchaliśmy i chuchaliśmy bardziej niż na własnego Rollsa chwilowo porzuconego na dublińskim parkingu. Przez wszystkie dni dobrze nam służyła i nie nabawiła się ani jednej rysy. Jasne, że moglibyśmy zostawić ją na noc na ulicy – zresztą już byliśmy wcześniej do tego zmuszeni, kiedy zarezerwowane przez nas hotele w centrum szwajcarskich miasteczek nie dysponowały własnym parkingiem. To był jednak ostatni dzień naszej współpracy z tym samochodzikiem i koniecznie chcieliśmy oddać go w ręce Hertza w nienaruszonym stanie. A wiadomo, że los bywa podły i lubi płatać niezbyt śmieszne figle. Po co komu szok z samego rana: opuszczamy hotel, idziemy oddać auto, a tam zastajemy tylko puste miejsce parkingowe. Albo wgniecioną karoserię. A bo tak się złożyło, że jakiś podchmielony rozrywkowniś akurat czuł nieodpartą ochotę zarysowania komuś auta. No, thanks. Wolałam uszczuplić portfel o te prawie 30 franków szwajcarskich. Urlop zaczął nam się cudnie i w założeniu tak miał się skończyć.




Niederdorf, gdzie znajdował się nasz hotel, okazało się być gwarną sceną nocnego życia. Ładny brukowany placyk tętnił życiem, mimo że pora była dość późna. Jak w ulu – pomyślałam sobie otwierając okno na oścież i patrząc na to, co dzieje się na placu. Stoły w restauracjach już dawno były pozajmowane i wcale nie świeciły pustkami. Niejeden dietetyk osiwiałby patrząc nie tylko na wysokokaloryczne dania spożywane przez klientów, lecz także na tarczę zegarka. Wokół roznosił się specyficzny zapach serwowanego fondue i innych, bliżej niezidentyfikowanych potraw.





Nocny spacer po okolicy szybko ujawnił brutalną prawdę. Kiedy po raz kolejny minęłam night-club i przypadkowo znalazłam się przed wejściem do kina dla erotomanów, szybko dotarło do mnie, że to okolica obfitująca nie tylko w restauracje, bary, sklepiki i antykwariaty, lecz także mała „Sodomia i Gomoria”. Z plakatów spoglądały na mnie wyuzdane panienki z minami, które w zamierzeniu zapewne miały być niezwykle kuszące, a niejednokrotnie kojarzyły się z ostrą postacią zaparcia, na jaką zapewne cierpiały sfotografowane kobiety.




Zurych jest właśnie taki – nowoczesny, liberalny, wyzwolony. Kosmopolityczny. Nie ma nic z zaściankowości. Dobrze poczują się w nim ci, którzy szukają nie tylko uciech dla kubków smakowych, dla oczu, lecz przede wszystkim uciech cielesnych. Prostytucja jest w Szwajcarii legalna, a klubów, w których można popatrzeć na roznegliżowane panienki, nie brakuje. Można też dotknąć, jeśli samo patrzenie nie wystarczy. Oczywiście za odpowiednią cenę. Panie uprawiające najstarszy zawód świata spotkać można nie tylko w burdelach, lecz czasami w niektórych stronach miasta.




Dlatego Zurych jest miastem dla wszystkich. Zapewne na dłuższą metę nie każdy czułby się w nim jak ryba w wodzie, ale na krótki pobyt jest to całkiem dobre miejsce. Miasto oferuje wiele atrakcji: od kilkudziesięciu muzeów, poprzez ciekawe zabytki, relaks wodny, bogate życie nocne i kulturowe. Zakupoholicy z wypchanym portfelem będą wniebowzięci. Bahnhofstrasse, najsłynniejsza ulica handlowa, gdzie znajdują się eleganckie i drogie sklepy przywodzi na myśl oazę zakupów w Mediolanie i Paryżu. James Joyce stwierdził niegdyś, że spokojnie mógłby zjeść zupę prosto z tej ulicy i nie potrzebowałby do tego talerza. Starówka w istocie jest czysta, a to kolejny atut miasta.