Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 marca 2024

Muszę to z siebie wyrzucić!

Gdyby się ktoś zastanawiał, co robiłam w piątkowy wieczór, to już spieszę z odpowiedzią.

Byłam przybita do fotela!

Zakotwiczyłam w salonie przed szklanym ekranem, i nic, ani nikt, nie było mnie w stanie stamtąd ruszyć. Aktywiści z Just Stop Oil z powodzeniem mogliby się ode mnie uczyć uporu i determinacji w blokowaniu newralgicznych miejsc.

Ale zacznijmy od początku, jak Bozia przykazała.

Ledwo Połówek przekroczył próg domu, już go ochoczo wołałam: Siadaj, siadaj, tu masz gorący chowder, tam masz kocyk, OGLĄDAJMY! 


Doczekałam się bowiem tego pamiętnego dnia, kiedy na irlandzkim Netfliksie pojawił się "Top Gun: Maverick". Powiadam Wam, to był piękny dzień!

Tak, wiem. Normalni ludzie obejrzeli go już ponad dwa lata temu, a nawet zdążyli o nim zapomnieć. Ja tymczasem po raz kolejny udowodniłam, że mam wybitnie opóźniony zapłon.

Takie filmy to ja rozumiem, proszę państwa! Ile było w tym emocji, dramaturgii, pięknych i dynamicznych ujęć, ile sentymentu, ile dobrej zabawy i rozrywki! Za to zero dłużyzn - zadyszki można było dostać od wartkiej fabuły i goniącej akcji!

Normalnie to jesteśmy chyba najgorszym koszmarem każdego twórcy kinematografii. Publiką z piekła rodu.

On: nie potrafi zwyczajnie siedzieć na dupsku i gapić się w telewizor. Za trudne. Musi coś robić z rękami. I nie, niestety, nie jest to szydełkowanie, tylko granie na komórce. Na tym pierwszym można by było jeszcze zarabiać, drugie zaś jest zwyczajną stratą czasu.

Ona: nie lepsza. Bezwzględnie uważa, że film powinien zgrabnie zamknąć się w 90 minutach. Koniec i kropka. Te ponad dwugodzinne już zaczynają budzić u niej konwulsje. Tych trzygodzinnych nie tyka nawet dwumetrowym kijem.

Reasumując: tak, jak pisałam powyżej - duo z piekła rodem. Z nadpobudliwością ruchową i problemami w koncentracji (niezdiagnozowane ADHD?). Od takiej widowni uchowaj nas Panie.

Tymczasem stał się drugi cud nad Wisłą (a raczej nad rzeką Shannon). W piątkowy wieczór obydwoje grzecznie siedzieliśmy i z zapartym tchem wpatrywaliśmy się w Mavericka niczym cielę w malowane wrota.

On nawet nie dotknął swojego telefonu, ona nawet nie zauważyła, kiedy minęły te dwie godziny. Wspólnie za to orzekli, że już dawno nie widzieli tak angażującego emocjonalnie i dobrego filmu.

Ja tam jak na typową niewiastę przystało, jestem dość sentymentalna, więc "Top Gun 2" już na samym wstępie miał ode mnie plusa tak wielkiego jak krzyż na Giewoncie. Jako że uwielbiam lata 80. w muzyce i kinematografii, nie jestem absolutnie obiektywna. Połówek jednak znaczne bardziej twardo stąpa po ziemi, więc w jego przypadku raczej nie można było mówić o żadnej taryfie ulgowej. Film startował u niego z pozycji czystej karty, nie zaś tej uprzywilejowanej.

Oryginalny "Top Gun" zawsze wywołuje u mnie przyjemne ciepło na duszy, i - co ciekawe - z tym najnowszym było podobnie. W zasadzie już od sceny otwierającej. To było jak przyjemne spotkanie po latach. Otulające nostalgią i zalewające sentymentem.

Z niejakim podziwem spostrzegłam, że starzy "znajomi" niewiele się zmienili. Tom Cruise chyba karmi się boską ambrozją i popiją ją eliksirem młodości. A może po prostu kąpie się w oślim mleku niczym Kleopatra. Nie bardzo wierzę w jego krótki, cztero- i sześciogodzinny sen, a także dietę 1200 kalorii, jestem chyba za to w stanie uwierzyć, że mężczyźni z lat 60. są faktycznie jak wino: im starsi, tym lepsi.

Tom to też po części doskonały przykład na to, że nie ma brzydkich ludzi, są tylko biedni. Tom biedny był przez krótki czas, brzydki - raczej nigdy, ale to i owo sobie poprawił, dzięki czemu dziś można uwierzyć, że nie tylko odnalazł fontannę młodości, ale nawet się w niej wykąpał (i to niejednokrotnie!).

Jennifer Connelly, która jest jedną z moich ulubionych aktorek, również świetnie się tu prezentowała: wiek nie odebrał jej błysku w oku, ani nienagannej figury. Do twarzy jej było z tymi jaśniejszymi pasemkami. I tylko na Kilmera, wcielającego się w rolę chorego Icemana, przykro było patrzeć. Aktor zmagał się z rakiem przełyku, choroba nie była tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni twórców tego kinowego hitu.

(Potencjalny spoiler poniżej)

Na zakończenie dodam jeszcze tylko, że film był naprawdę dobrym widowiskiem o wysokich walorach rozrywkowych. Finał zaś był wisienką na torcie. Miło było się mylić! Bo widzicie, myślałam, że jestem taka mądra i że przewidziałam zakończenie. W głowie miałam już gotowy scenariusz: heroiczną śmierć Mavericka będącą jednocześnie aktem poświęcenia i zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy Roosterowi. Jak ja się cieszę, że on przeżył! Że oni przeżyli!

(koniec spoilera)

To miało prawo się nie udać, wszak obydwa filmy dzielą grube dekady, a sequele już mają to do siebie, że wypadają gorzej na tle pierwowzoru (choć oczywiście bywają chlubne wyjątki, tak na szybko przychodzi mi tu do głowy "Dexter", a także "Love Story" - w moim odczuciu obydwie te produkcje są znacznie lepsze niż ich książkowe odpowiedniki). A jednak się udało! Co niektórzy nawet z pełnym przekonaniem twierdzą, że "Top Gun" z 2022 roku przebił tego pierwszego.

A skoro już jestem w temacie filmów, to wczoraj skończyliśmy oglądać serial "Dżentelmeni", i już niestety nie było takiego szału jak w przypadku Mavericka. Może to świeży efekt wysoko zawieszonej poprzeczki, a może zwyczajnie serial nie jest tak dobry, jak film o tym samym tytule z 2019 roku? Czegoś mi w nim zabrakło. To niby ten sam Guy Ritchie, ale jednak inny. Oglądałam go głównie z uwagi na świetną kreację Susie Glass - w moim odczuciu Kaya Scodelario (serialowa Susie) zmiotła z planszy pozostałych aktorów.  

poniedziałek, 27 marca 2023

"Johnny". Zło dobrem zwyciężaj.

W sobotni wieczór klapnęłam ociężale na salonową sofę umęczona mijającym tygodniem, chorobą, życiem. Wszystkim razem i każdym z osobna.

Tylko Netflix może mnie teraz uratować, pomyślałam, licząc, że uda mi się znaleźć coś ciekawego, co pozwoli mi się zrelaksować.

Całkiem niedawno trafiłam w ten sposób na wybornego "Luthera", miałam więc nadzieję, że metoda na chybił-trafił zadziała także i teraz.

Jakież było moje zdziwienie, gdy jedną z pierwszych propozycji okazał się być polski film "Johnny". Ja, jak zawsze, do tyłu z bieżącymi wydarzeniami - w pierwszej chwili nawet nie zorientowałam się, że to polska produkcja (teraz już wiem, że film miał premierę jakieś pół roku temu!), moją uwagę przykuła jednak znana twarz.

"Przecież to ksiądz Kaczkowski!" - głos w głowie utwierdził mnie w przekonaniu, że się nie pomyliłam.

Nie żebym była religijną fanatyczką, znająca z wyglądu wszystkich kapłanów znad Wisły. Tego konkretnego jednak dobrze kojarzyłam dzięki mojej niezastąpionej mamie, która jakiś czas temu podesłała mi jego książki do przeczytania. Na okładce był wizerunek księdza. Ci, którzy znali Jana z widzenia, doskonale wiedzą, że był on bardzo charakterystyczny i zdecydowanie nie należał do "niewidocznych ludzi".

Jestem "trochę" uprzedzona do rodzimych produkcji. Bogiem a prawdą, nigdy specjalnie nie robiłam niczego by to zmienić. To taki rodzaj uprzedzenia, kiedy doskonale wiesz, że coś dyskryminujesz, ale nie jest ci z tego powodu wcale źle.

Bo ile razy można się sparzyć?

Raz - OK. Dwa - też. Nawet trzy. Z czasem jednak uczysz się odpuszczać. Sam Einstein twierdził, że szaleństwem (a ja dodałabym do tego jeszcze: głupotą) jest robienie tego samego w kółko i oczekiwanie innych rezultatów.

Niech mnie kule biją! Tego się nie spodziewałam!

Trochę nieśmiało wcisnęłam "play", sama sobie dodając odwagi - przecież nic nie tracę, najwyżej wyłączę po dziesięciu minutach.

Już po pięciu minutach wygodniej umościłam się na sofie, po dziesięciu szczelniej okryłam kocem, a po piętnastu byłam już całkowicie pochłonięta oglądanym obrazem. 

To chyba najlepszy polski film, jaki kiedykolwiek widziałam!

Wspaniała praca kamery, naturalna gra aktorska, absorbująca fabuła, poruszająca historia. Nade wszystko jednak podbudowująca.

Teraz sobie myślę, że tymi wszystkimi epitetami można by z powodzeniem określić samego głównego bohatera - świętej pamięci księdza Jana Kaczkowskiego, który w ciągu swojego, relatywnie krótkiego życia, inspirował rzeszę ludzi.

I niekoniecznie mam tu na myśli "moherowe berety", raczej zwykłych ludzi, często wręcz ateistów, którzy z różnych powodów odeszli od Kościoła. Jan na nowo przywracał im wiarę w dobro, dodawał otuchy, wlewał trochę ciepła w serca.

Sam o sobie żartobliwie mówił, że jest onkocelebrytą - człowiekiem znanym z tego, że ma raka. W rzeczywistości był kimś znacznie więcej. I co ciekawe, w pewnym sensie był całkowitym przeciwieństwem tak dobrze nam znanego wizerunku duchownego: moralizatora, hipokryty, aroganta, mizogina...

Podczas gdy inni kapłani stali na tak wysokim piedestale, że głowę mieli w chmurach, on zniżał się do poziomu zwykłego człowieka. Nie tyle mówił, co i jak robić, co po prostu demonstrował.

Pokazywał to, o czym niegdyś mówił ksiądz Popiełuszko (do którego Jan wydawał się mieć słabość) - udowadniał, że zło da się zwyciężyć dobrem.

I tu w historii pojawia się ten "zły" - Patryk Galewski. Los źle go w życiu potraktował, więc sam zaczął źle postępować. Nie miał dobrego wzorca. Ojciec alkoholik nigdy nie zadbał o to, by syn wyszedł na ludzi, by wyrósł w przekonaniu, że może wszystko. Resztę zrobiło złe towarzystwo.

Narkotyki, włamania, rozboje, poprawczak, więzienie. Historia stara jak świat? Ale tylko do pewnego momentu.  

Do momentu, w którym drogi obydwu z nich krzyżują się w puckim hospicjum, gdzie Patryk trafia w ramach kary. Nie bardzo nawet wie, co to to hospicjum, a już tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że praca w nim odmieni jego życie.

Nie wie, że w tym samym hospicjum, tej umieralni, tej "przechowywalni" terminalnie chorych on się tam na nowo narodzi. I że w tych narodzinach nie będzie towarzyszyć mu żadna akuszerka, a ksiądz (zresztą sam umierający).

Ksiądz, który pod powłoką dilera i recydywisty dostrzegł w nim przede wszystkim człowieka.

Tam, gdzie inni okazywali mu pogardę, on okazał mu miłosierdzie.

Tam, gdzie inni kręcili głową, i szeptali między sobą, że z tego chłopaka to już nic dobrego nie będzie, on okazał mu dobro. Miłość, do której nie był przyzwyczajony. Życzliwość, której nie zaznawał wcześniej. Zrozumienie, którego nikt mu nie oferował.

I choć zabrzmi to patetycznie - wiara, nadzieja i miłość potrafią zdziałać cuda.

W tym wypadku zadziałały. Patryk sam otwarcie mówi, że gdyby los nie postawił na jego drodze księdza Kaczkowskiego, dziś pewnie już by nie żył. Gangsterski świat zrobiłby swoje. Albo on sam skróciłby swoje życie (ma na swoim koncie próby samobójcze). W "najlepszym" wypadku siedziałby dziś za kratami.

Kiedyś tam, dawno temu, wstępując na duszpasterską ścieżkę, Jan Kaczkowski zawarł umowę z Bogiem - zrobi, co w jego mocy, by sprowadzić do niego zagubione "owieczki". Okazał się doskonałym pasterzem.

"Pacta sunt servanda" - jak mawiali starożytni. Umów trzeba dotrzymywać. Zmarł przedwcześnie w wieku 38 lat, 28/03/2016, ale jednak swojej dotrzymał.

"Johnny" to piękna i ciepła powieść o dwóch niezwykłych mężczyznach.

Poryczałam się jak dziecko, któremu zabrano lizaka.

Na koniec zaś cieszyłam, że oglądałam ten film w weekend, bez makijażu, w samotności - mogłam do woli smarkać w rękaw i pochlipywać. Nie wiem, czy da się ten film oglądać "na sucho". I nie wiem też, czy jest czego gratulować tym, którym nawet ani jedna łezka nie zakręciła się w oku.

Wzrusza do bólu. Chyba dlatego, że bezceremonialnie obnaża nasze zapotrzebowanie na "bajkowe" scenariusze pisane przez życie. Pomimo tego, że różnimy się wiekiem, rasą, pochodzeniem, płcią i wykształceniem, to tak naprawdę wszyscy chcemy tego samego.

Chcemy, by ktoś nas dostrzegł.

Chcemy, by ktoś w nas uwierzył.

Chcemy, by ktoś nas pokochał.

sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)

wtorek, 16 grudnia 2014

Kiedy łowca staje się zwierzyną. "The Grey" - pseudorecenzja

O „The Grey” słyszałam coś tam, kiedyś tam. Tak na dobrą sprawę to jeszcze tydzień temu nie powiedziałabym na jego temat nic poza tym, że ma w obsadzie charyzmatycznego Irlandczyka, Liama Neesona. Jednak w czasie moich ostatnich zakupów w Tesco los zaprowadził mnie do stoiska z płytami CD i DVD, gdzie mój niedbale błądzący wzrok zatrzymał się na Neesonie, znajdującym się na okładce filmu. Pięć euro? Tanioszka! Biorę!


Filmu nie obejrzałam jeszcze tego samego wieczoru. Okazja nie sprzyjała, inne sprawy niecierpiące zwłoki domagały się mojej uwagi. Odłożyłam go zatem „na później”, bo przecież płyta nie zając, nie ucieknie, a co nagle, to po diable. A skoro już mowa o diable, to jest coś, czego od pewnego czasu unikam jak diabeł wody święconej – blurbów, a mówiąc bardziej zrozumiałym językiem – streszczeń filmu bądź książki zamieszczanych z tyłu na okładce. Można się bowiem natknąć w nich na minę spoilerem zwaną. A ja lubię podchodzić do filmu niczym do Kinder niespodzianki. Nie chcę wiedzieć, o czym dokładnie jest i co będzie się działo przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Lubię znać gatunek, by uniknąć tych, których nie lubię, ale niekoniecznie tematykę.

O filmie przypomniałam sobie w sobotnie popołudnie. Jako że uwinęłam się już ze sprzątaniem domu, z czystym sumieniem mogłam poświęcić resztę czasu na przyjemności. Tylko że z pękającą od bólu głową i narastającym bólem brzucha średnio widziało mi się robienie czegoś kreatywnego. Czytanie, pisanie, wkuwanie – nie tym razem. Ale oglądanie już tak.

Naciśnięcie przycisku pilota przeniosło mnie do nieco depresyjnej rzeczywistości Johna Ottwaya granego przez Neesona. Do realiów jego pracy, która – jak sam mówi – znajduje się na końcu świata. Pomiędzy byłych więźniów, uciekinierów, włóczęgów, dupków. Men unfit for mankind.

John jest myśliwym. Wynajęto go do zabijania wilków i do ochrony swoich kolegów przed nimi. Mocny i twardy jest tylko z zewnątrz. W środku tymczasem zjadają go zgryzoty. Kiedy go poznajemy, sam jest niczym ranne, krwawiące i obolałe zwierzę, któremu zostało już niewiele życia. Ale to już wkrótce ma się zmienić. Nasz bohater jeszcze nie wie, że wsiadając do samolotu, będzie jednym z nielicznych, którzy wyjdą z niego cało i żywo. I w tym momencie rozpoczyna się kino survivalowe osadzone w zimnym i nieprzyjaznym środowisku Alaski.

„The Grey”, znany w Polsce jako „Przetrwanie”, jest dramatem o zmaganiu się z własnymi słabościami i strachem. O przewrotnej ludzkiej naturze, która chwilę wcześniej może pragnąć samobójstwa, a niedługo potem z całych sił desperacko chwytać się życia. To film o woli przetrwania, ale także o śmierci. I o tym, że można zmierzyć się z nią na dwa sposoby: bierny i czynny. Można się poddać, ale można też walczyć.

Z samym filmem też można obejść się na dwa sposoby. Można potraktować go bardzo dosłownie. W sposób płytki i niemetaforyczny. Widzieć tylko to, na co się patrzy i nic poza tym. Można też zrobić coś zgoła odmiennego. Dostrzec w filmie przenośnię, głębszy sens i drugie dno. Mam wrażenie, że reżyser i scenarzysta, Joe Carnahan, zachęca nas do sposobu drugiego, bo kiedy tworzył „The Grey”, sięgnął delikatnie do dydaktyzmu i moralizatorstwa. Maybe I’m just seeing things…

Nie twierdzę, że „Przetrwanie” to najlepszy film jaki widziałam. Nie powiedziałabym też, że to mocny thriller, bo dla mnie nie do końca wpisuje się on w „rysopis” dreszczowca. Za to z łatwością wskoczył w ramy dramatu. Dobrego dramatu. Tematyka nie jest innowacyjna, można mieć déjà vu, wrażenie „ale to już było”. Sama przez moment pomyślałam, że będę oglądać drugi „Alive”. Widz oglądając film czuje pismo nosem. Instynktownie domyśla się, co będzie się działo. Gdybym teraz zrobiła ankietę na temat losów grupki bohaterów ocalałych z katastrofy, pewnie wszyscy udzieliliby poprawnej odpowiedzi.

Trzeba też przymknąć oko na pewną dozę nierealizmu. To jest akurat coś, czego widz musi się w pewnym momencie swojego życia nauczyć. Twórcy w pewnych sytuacjach ponaciągali rzeczywistość, może nieco zdeformowali obraz krwiożerczych wilków, ale nie na tym należy się skupiać. Dobra gra aktorska, a także nastrojowa i udana ścieżka dźwiękowa rekompensują minusy. No i ta Alaska - surowa, piękna i zabójcza. Niczym femme fatale. I to coś, czego nie potrafię zdefiniować, a co sprawia, że film mimo wszystko zapada w pamięć.

sobota, 25 października 2014

Przeczytaj, zanim zaśniesz. Pseudorecenzja "Before I Go to Sleep"

Remember, some things happen for a reason* – filozoficznym tonem obwieściła pewnego dnia moja znajoma Irlandka, a mnie to jednocześnie zadziwiło i rozbawiło. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby padło ono z ust dorosłej osoby. Moją rozmówczynią była jednak niespełna wtedy sześcioletnia dziewczynka, więc nie omieszkałam pociągnąć tematu i dowiedzieć się, skąd w takiej małej główce takie wielkie słowa i poważne przemyślenia. Z książki – taka padła odpowiedź. Gdyby to kogoś interesowało.

W istocie, mała miała rację. Ku mojemu zaskoczeniu, słowa te wypowiedziane przez dziecko wyjątkowo zapadły mi w pamięć i zwykłam później wracać do nich wielokrotnie, by w mniej ciekawych momentach życia trzymać się ich niczym tonący brzytwy.


Kiedy pewnego dnia natrafiłam w gazecie na plakat reklamujący zbliżającą się premierę filmu „Before I Go to Sleep” ucieszyłam się jak alkoholik z nadprogramowej flaszki wódki. Mark Strong w obsadzie, nieoficjalnie okrzyknięty przeze mnie najseksowniejszym łysolem ever, do tego Nicole Kidman i Colin Firth. Zapowiadała się niezła uczta dla moich zmysłów. Smaczku dodawał całości gatunek filmu – thriller.

Parę dni później poczułam się jak alkoholik, któremu odebrano ostatnią flaszkę wódki. Kiedy bowiem przejrzałam repertuar mojego miejscowego kina, okazało się, że o „Before I Go to Sleep” ["Zanim zasnę"] mogę sobie jedynie pomarzyć. Los właśnie rzucił mi pierwszą kłodę pod nogi. Nic to. Znalazłam jednak wyjście z sytuacji – film miał być wyświetlany w pobliskim mieście. Ta wiadomość okazała się remedium na moją bolączkę.

Ku mojemu rozczarowaniu nie udało mi się jednak na niego dotrzeć. Okoliczności nie sprzyjały, a krótki okres projekcji – bodajże tylko siedem dni – też zrobił swoje. Żaden dzień nie wydawał się odpowiedni, a perspektywa spędzenia w aucie po pracy jakiejś półtorej godziny drogi w obydwie strony, by dojechać do kina nie napawała radością. Stało się więc to, co wisiało w powietrzu – film ściągnięto z ekranu, a mnie pozostał jedynie niesmak.

Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny – jak słusznie zauważyła wspomniana na wstępie filozofka. Kiedy już niemalże zapomniałam o tym, że był taki film jak „Before I Go to Sleep”, okazało się, że będzie on w naszym kinie! I nieważne, że ze sporym opóźnieniem. Ważne, że będzie. Moja wcześniejsza opieszałość ostatecznie wyszła mi na dobre. Zaoszczędziłam sporo czasu – nie musiałam jechać do kina w sąsiednim hrabstwie - a przy okazji trochę grosza, jako że udało mi się nabyć bilet w bardzo korzystnej cenie.

Kolejną miłą niespodzianką okazała się sala kinowa świecąca pustkami. Obok nas siedziała młoda para, ale prawdę powiedziawszy czułam się tak, jakby ich nie było. Gdyby nie wyjątkowo złe doświadczenia z mojej ostatniej wizyty na „If I Stay”, pewnie nawet nie doceniłabym ich zachowania. Czasami musimy przejść przez piekło, by należycie docenić raj. I tak właśnie było w tej sytuacji. Ich, zgoła normalne i przykładowe, zachowanie nie mogło ujść mojej uwadze. Przez cały seans siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nie komentowali, nie bawili się komórkami i – jakby tego dobrego było mało – nic nie przeżuwali. I jakoś nie umarli z głodu.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie rozpoznajesz niczego, co widzisz wokół siebie: ani łóżka, ani śpiącej w nim osoby, ani pokoju, w którym się znajdujesz. Ogarnia Cię panika, przez głowę przelatuje cała masa myśli: co? Jak? Dlaczego? Kim jestem? Co tu robię? Z trudem rozpoznajesz się w lusterku, nie dowierzasz zmarszczkom, które widzisz u siebie na twarzy. Jak to możliwe, że dobijasz do pięćdziesiątki? Przecież wydawało Ci się, że masz zaledwie dwadzieścia parę lat. Wszystko jest jakieś obce, nieznajome, nowe. Witaj w świecie Christine Lucas. Dorosłej kobiety, która jest bezbronna niczym dziecko. Taką czyni ją amnezja, której nabawiła się w wyniku traumatycznego wydarzenia z przeszłości. To z kolei poważnie upośledziło jej pamięć: Christine pamięta tylko to, co dzieje się danego dnia. Kiedy śpi, jej umysł kasuje wszystkie wspomnienia i przeżycia.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu kilku minut? O nie, to będzie coś na kształt „50 pierwszych randek”. Trudno się pozbyć odczucia: „ale to już było...” i nie ma w tym nic dziwnego, bo temat amnezji jest tak oklepany jak gęba Gołoty i przewijał się średnio w co drugiej szanującej się telenoweli.

Na początku trochę męczył mnie ten filmowy monotonny klimat: powtarzalność pewnych wydarzeń i wypowiadanych kwestii. Przeszkadzał mi też nieco jego „klaustrofobiczny” wymiar. Chciałam sobie pooglądać więcej różnych twarzy, a nie tylko skupiać się na czołowej trójce: Christine, Benie [Colin Firth] i dr Nashu [Mark Strong]. Gdyby był większy wachlarz postaci, miałabym większy orzech do zgryzienia. Ograniczenie bohaterów do minimum odebrało mi sporo „zabawy”. Bo co to za problem wskazać palcem czarny charakter, kiedy ma się taki ubogi wybór?  Częściowa przewidywalność – to jest właśnie jedna z małych wad tej produkcji. A plusy? Przede wszystkim dobra gra aktorska. Nicole Kidman bardzo dobrze wcieliła się w postać zagubionej i zdezorientowanej Christine. Udźwignęła nawet dodatkowy ciężar w postaci akcentu angielskiego [akcja filmu toczy się w Londynie].

Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam tym filmem. I to nawet nie dlatego, że nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po prostu zabrakło mi w nim większych emocji, większego napięcia, nerwowego wiercenia się w fotelu, obgryzania paznokci i przyspieszonego oddechu. Tego właśnie oczekuję od dobrego dreszczowca, szczególnie takiego, który jest adaptacją bestsellerowej książki.

Właśnie, książka. Dużego plusa przyznaję „Before I Go to Sleep” za to, że zachęcił mnie do sięgnięcia po źródło – po powieść Stevena J. Watsona z 2011 roku. Niedługo po obejrzeniu filmu wypożyczyłam ją sobie z biblioteki, a kiedy już zaczęłam ją czytać, nie mogłam przestać. Cały czas powtarzałam sobie: „jeszcze tylko jeden rozdział, zaraz ją odłożę”. Potem już się nie łudziłam, że uda mi się to zrobić. Już wiedziałam: muszę ją przeczytać zanim zasnę.

Kiedy zaś już ją przeczytałam, niczym koneser testujący wino o niespodziewanie pięknym bukiecie smakowym i zapachowym, wymruczałam z zadowoleniem: „no, no, no!” Lubię takie niespodzianki.

Książka jest skonstruowana w naprawdę solidny sposób, nie brakuje w niej suspensu, ani niespodziewanych zwrotów akcji. Na moje szczęście film nie jest jej wierną kopią. I choć mocno na niej bazuje, to jednak umieszczono w nim kilka znaczących różnic [m.in. zakończenie]. Czyta się ją niezwykle łatwo i przyjemnie. Niejeden pisarz mógłby pozazdrościć Watsonowi lekkości pióra. Co ciekawe on sam nie miał żadnego doświadczenia pisarskiego. „Zanim zasnę” to jego debiut pisany w wolnym czasie, między jedną a drugą zmianą w szpitalu. Założę się, że kiedy w 2009 roku Watson zapisał się na kurs, który miał go zagłębić w tajniki pisania powieści, nie spodziewał się, że zaledwie dwa lata później wyda książkę, która szybko stanie się bestsellerem przetłumaczonym w dodatku na ponad czterdzieści języków.

Film można obejrzeć [dobry, ale nie rewelacyjny], ale książkę trzeba przeczytać.


_____

* pamiętaj, niektóre rzeczy nie dzieją się bez powodu