Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Carlow. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Carlow. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 kwietnia 2020

Huntington Castle - mrok, druidzi i tajemnicze obrządki w zamkowych podziemiach



Huntington Castle to kolejna niesamowicie interesująca atrakcja w hrabstwie Carlow, którą udało nam się zobaczyć w drodze do Rosslare. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że po prostu mieliśmy farta. Tego "farta" wywodzącego się z języka niemieckiego i oznaczającego "sprzyjające okoliczności", a nie "puszczanie gazów" w języku angielskim - to tak na marginesie, żeby nie było niedomówień. 

Na pierwszy rzut oka to zamek jakich tutaj wiele - wybudowany w 1625 roku w miejscu, w którym w XIV wieku istniała już inna warownia obronna pełniąca funkcję garnizonu wojskowego. O tej bogatej i ciekawej przeszłości zamku świadczą także ruiny opactwa cystersów, które - jak niesie wieść - zostało wzniesione w miejscu dawnej świątyni druidów. 

To, co najważniejsze jest jednak niewidoczne dla oka. Huntington Castle, uchodzący za jeden z najbardziej nawiedzonych zamków na irlandzkiej ziemi, ma bowiem tajemniczą i nieco mroczną aurę, którą zawdzięcza w dużej mierze jego nietuzinkowym mieszkańcom - rodzinie Durdin Robertson, której członkowie nadal zamieszkują mury tej ciekawej budowli. 

Nie omieszkała przypomnieć nam o tym nasza przewodniczka, kiedy spóźnieni o jakieś dziesięć minut, ale zadowoleni ze swojego farta, dołączyliśmy do ostatniej grupy oprowadzanej po zamku tego dnia. Autorytatywnym głosem poinformowała nas, że we wnętrzach posiadłości nie można robić żadnych zdjęć, a jedynym odstępstwem od tego zakazu jest możliwość fotografowania tego, co znajduje się w zamkowych podziemiach służących niegdyś jako lochy, a teraz zaś jako świątynia ku czci egipskiej bogini Izydy. 

Na ślad obecności współczesnych rezydentów zamku nie trzeba było długo czekać. W jednym z pokojów na naszej trasie - "tapestry room" - zdominowanym przez wielki i zabytkowy arras przypadkowo znalazł się ślad dziecięcej bytności, niebiesko-pomarańczowy nabój do broni Nerf. Choć był karykaturalnie mały w stosunku do otaczających go przedmiotów, rzucał się w oczy, jakby miał rozmiary meteorytu, bo był wyraźnie nie na miejscu. 

Biorąc pod uwagę, że obecni właściciele zamku, Alexander i Claire Durdin Robertson, mają trzech relatywnie małych męskich potomków, to ich obecność jest i tak dobrze zamaskowana, a zamek perfekcyjnie przygotowany do zwiedzania. Ta "wpadka" w postaci dziecięcego gadżetu absolutnie w niczym mi nie przeszkodziła, a jeśli już miałabym nad czymś ubolewać, to byłby to fakt, że nie udało nam się mieć za przewodnika samego Alexandra albo jego żony. Najwyraźniej nasz fart nie był aż tak duży. 

Nie wiem, jaki stopień spokrewnienia miała z właścicielami nasza przewodniczka, ale domyślam się, że jakiś miała. Bardzo miłym akcentem w tym zamku jest to, że jego właściciele nie uważają się za szlachtę, która nie miesza się z plebsem, a co za tym idzie - chętnie występują w roli oprowadzających i z tego, co mi wiadomo, robią to bardzo dobrze. Nasza przewodniczka, starsza kobieta, nie była zła w swojej roli, ale nie wzbudziła we mnie większej sympatii i nie miało to żadnego związku z wydanym przez nią zakazem fotografowania. 


 Z zainteresowaniem słuchałam jej "wykładu" na temat oglądanych przez nas antyków i pomieszczeń (jadalnia, kuchnia, salon, pokój z arrasami...), ale jeszcze bardziej się ożywiłam, kiedy dotarliśmy do niesamowicie klimatycznej oranżerii, którą zdobiły nie tylko interesujące malunki na ścianie, ale przede wszystkim imponująca wiekowa winorośl, której sadzonkę - jeśli się nie mylę - przywieziono z Anglii. Zamkowe wnętrza zazwyczaj nie są w moim guście, ale taką werandę z powodzeniem mogłabym mieć u siebie w domu. 

Wszyscy ci, którzy przybyli tu dla mrocznej aury zamku, z pewnością nie mogą się doczekać momentu przestąpienia progu osławionej i kontrowersyjnej świątyni bogini Izydy. I tu wypada wspomnieć nietuzinkową postać, jaką niewątpliwie była Olivia Robertson, bo to w głównej mierze ona stała za tym całym zamieszaniem związanym z "szatańskimi praktykami", które niegdyś spędzały sen z powiek mieszkańcom uroczej wioski Clonegal, w której znajduje się zamek.  

Jestem w stanie sobie wyobrazić, jaki postrach musiała siać Olivia i jej "mroczni" pobratymcy, którzy w bogobojnej i religijnej Irlandii zdecydowali się w latach 70. XX wieku stworzyć kult egipskiej bogini Izydy. Ze swoją ciemną, bujną czupryną, odziana w ceremonialne szaty, dzierżąca sistrum (staroegipski instrument muzyczny) i kostur zwieńczony egipskim symbolem życia (ankh) mogła sprawiać wrażenie nawiedzonej wiedźmy i przerażać. Ona sama jednak nigdy nie robiła tajemnicy z obrządków, których dokonywano w podziemiach zamku i zostawiała otwartą bramę zamku dla wszystkich tych "wieśniaków", którzy na własne oczy chcieliby zobaczyć, jakie "bezeceństwa" wyprawia się w świątyni. 

Olivia - jak przystało na "prawdziwą czarownicę" - urodziła się trzynastego w piątek, w Anglii, a do zamku Huntington wprowadziła się jako ośmioletnia dziewczynka, kiedy jej rodzice postanowili wrócić do siedziby przodków. Miała artystyczną duszę: uwielbiała rysować, malować i pisać książki. I ponoć nawet była w tym dobra: swoje prace wystawiała na wernisażach, zdobywała nagrody za swoją twórczość, a jej ostatnia książka wyprzedała się w dniu swojego debiutu [złośliwi powiedzieliby, że zapewne miała niesamowicie mały nakład]. 

Olivia, mająca wizje bogini Izydy i święcie przekonana, że otrzymała od niej duchowe powołanie, założyła w 1976 roku - w równonoc wiosenną - Fellowship of Isis, a dokonała tego wspólnie ze swoim bratem, Lawrencem, i szwagierką, Pamelą. Było to iście nietuzinkowe trio i "mieszanka wybuchowa". Lawrence był anglikańskim duchownym, ale tak się złożyło, że na niedługo przed powołaniem do życia tego stowarzyszenia, doszedł do wniosku, że Bóg jest jednak kobietą. Pamela, jego żona, wcale nie była gorsza - komunikowała się z roślinami [choć nie wiedzieć czemu, kwiaty uprawiane przez nią w ogródku nie chciały się z nią porozumiewać...], a nawet widywała wróżki. 

Może ciężko w to uwierzyć, ale religia którą stworzyła ta trójka, nie zmarła w 2013 roku wraz z Olivią, która to swoją drogą dożyła 96 lat. Najwidoczniej osób takich jak ona - wierzących, że religia zdominowana jest przez patriarchat, że za dużo już jest męskiej agresji, i że teraz trzeba to wszystko zrównoważyć przez "celebrowanie boskiej kobiecości" - jest więcej. Jeśli wierzyć słowom przewodniczki, dziś na całym świecie ma ona ponad trzydzieści tysięcy wyznawców. 


Posiadłość można zwiedzać od maja do września i do wyboru są dwie opcje: oprowadzanie po zamku + dostęp do ogrodów (10 euro), lub wstęp tylko i wyłącznie do ogrodów (6 euro). Zdecydowanie polecam opcję pierwszą. Ogrody nie zrobiły na mnie większego wrażenia, być może dlatego, że byłam świeżo po wizycie w pięknych - i darmowych! - Altamont Gardens. Muszę jednak przyznać, że bardzo spodobał mi się szpaler pięćsetletnich cisów, który urodą dorównuje słynnym "DarkHedges", które niegdyś wystąpiły w "Grze o tron".


A skoro mowa o produkcjach filmowych, to zamek jest "celebrytą" wśród innych irlandzkich twierdz i zdarza mu się gościć przeróżne gwiazdy: była tu słynna "Ally McBeal", był Van Morrison, Hugh Grant i Mick Jagger, a sam Stanley Kubrick kręcił tu część scen do "Barry Lyndona". 

Nie da się ukryć, że świątynia Izydy jest kiczowata, ale mimo to uważam, że jest to jeden z najciekawszych zamków Irlandii. Jest w nim coś klimatycznego i intrygującego: może to te opowieści o duchach, może to sprawka mitów o bezwzględnych druidach, którzy to nie wahali się składać ofiar z ludzi, a może to tylko... efekt placebo. 


Jedno jest pewne: wioska Clonegal jest mała, ale niesamowicie kwiecista i miła dla oka. Sama posiadłość zaś zdecydowanie warta jest - dłuższej niż nasza! - wizyty. 

Ciekawie urządzona kawiarenka wydaje się być bardzo gościnna, podobnie zresztą jak krążący po dziedzińcu kot, który ma najwidoczniej nieziemskie moce i już z daleka wyczuwa miłośników zwierząt - pewnym krokiem podszedł do nas i wyżebrał trochę czułości. Gdzieś w  pobliżu ukrywał się też paw, bo go wyraźnie słyszałam, ale niestety nie widziałam. 





Polecam.

niedziela, 6 października 2019

Ogrody Altamont - tak musi wyglądać Eden!



Znajdujące się w hrabstwie Carlow Altamont Gardens często szumnie określa się "klejnotem w ogrodniczej koronie Irlandii" i nazywa "ukrytym skarbem" na turystycznej mapie Zielonej Wyspy. 

Po mojej niedawnej wizycie w tym miejscu pozwolę sobie stwierdzić, że tylko jedno z tych stwierdzeń jest prawdziwe, a drugie mocno przesadzone. 

Tak się składa, że widziałam dość dużo ogrodów w swoim życiu i nie mówię tu o wiejskich zagonikach mojej babci. W samej tylko pierwszej połowie obecnego roku udało mi się dotrzeć do trzech różnych irlandzkich ogrodów, ale tylko Altamont Gardens oszołomiły mnie swoim pięknym i tylko je mogłabym umieścić w pierwszej lidze tuż koło nietuzinkowych ogrodów na wyspie Garinish w hrabstwie Cork. 



Wiem, że nie powinnam tego robić, ale nie potrafię powstrzymać się od mimowolnego porównywania Celtyckiego Ogrodu Brygidy, o którym tutaj pisałam jakiś czas temu, z Altamont. Obydwie wizyty miały miejsce relatywnie niedawno, ale dostarczyły mi zupełnie innych wrażeń. Dopiero teraz widzę, jak "uboga" a zaraz kosztowna była ta moja wizyta w Brigid's Garden. Uboga w emocje i przeżycia - jałowa wręcz. Było ładnie i poprawnie, ale bez wielkich zrywów serca. Teraz już rozumiem, dlaczego przygotowanie relacji z tej atrakcji tak mi ciążyło na wątrobie. Nie było tam efektu "wow!", nie do końca czułam to miejsce, przez co chciałam je opisać bardziej z obowiązku niż z potrzeby serca. Musiałam dopiero pojechać do ogrodów Altamont, by zrozumieć, czego brakowało mi w tamtych poprzednich. A brakowało mi charakteru i duszy - jeśli w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do nieożywionej materii. 

Brigid's Garden to stosunkowo młody projekt Jenny Beale, dopiero co obchodzący swoje piętnaste urodziny. "Świeżak" i żółtodziób. Ogrody Altamont kształtowały się przez wiele dekad, wieków nawet, przez co tamtejsze włości nabrały charyzmatycznego i unikalnego charakteru. Czuć w nich powiew minionych epok, jakąś nastrojową i magiczną aurę, przez co z powodzeniem mogłyby służyć jak plan filmowy do adaptacji "Tajemniczego ogrodu" angielskiej pisarki Frances Hodgson Burnett. 


Zresztą, nie tylko ogrody mają w sobie tę intrygującą aurę. Identycznie jest z okazałym osiemnastowiecznym domiszczem, które  - jak się przypuszcza - mogło być niegdyś żeńskim zakonem katolickim. Jego ściany zostały wzięte w posiadanie przez stare zachłanne pnącza. Te płaczące jesiony wokół niego, te pnące rośliny, te nadgryzione zębem czasu mury aż ociekają tajemniczym charakterem. Wcale mnie nie dziwi fakt, że rodzina Lecky Watson - jego ostatni prywatni właściciele - zakochała się w nim i postanowiła go kupić niedługo po tym, jak wprowadziła się tutaj w 1923 roku z zamiarem tymczasowego pobytu. 


Urok tego miejsca sprawił, że nowi właściciele nie tylko osiedli tu na stałe, ale także kontynuowali dzieło swoich poprzedników, rodziny Borror, która to w drugiej połowie XIX wieku utworzyła ikonowe elementy tej posiadłości. To oni dali ponad setce mężczyzn tak potrzebne wówczas zatrudnienie [nie wszyscy jeszcze otrzęśli się po klęsce głodu] w celu utworzenia imponującego jeziora, które obecnie zdobią żółte lilie wodne. Ciąg stu ręcznie ciętych granitowych schodów nad rzeką Slaney również powstał w tym samym okresie.

Nowym właścicielom zawdzięcza się przede wszystkim okazałą kolekcję rododendronów, jako że stanowiły one pasję zarówno ojca jak i jego najmłodszej córki, Corony North, w której to posiadaniu ogrody znajdowały się aż do jej śmierci, czyli 1999 roku. Co ciekawe, rośliny, które kobieta posadziła blisko siedemdziesiąt lat temu, nadal żyją i mają się dobrze. Choć uwielbiam rododendrony, nie dane mi było podziwianie ich w pełnym rozkwicie - na to było niestety za późno. Oczami wyobraźni zobaczyłam jednak, jak pięknie i bajkowo jest tutaj wczesnym latem, kiedy te wszystkie bujne krzewy ukazują to, co mają najlepsze. W takim miejscu jak to nawet wiosną musi być uroczo, a to głównie za sprawą blisko stu odmian przebiśniegów, no i oczywiście niezawodnych żonkili, które jako jedne z pierwszych zwiastują nadejście cieplejszej i jaśniejszej pory roku. 

Nie da się ukryć, że Altamont Gardens mnie zaskoczyły. Spodziewałam się tego, co widziałam już wiele razy - ładnego formalnego ogrodu otoczonego murem, gdzie panuje harmonia, a wszystko wydaje się być skrupulatnie wymierzone linijką. I tak, to prawda, częściowo właśnie to zobaczyłam, ale było to tylko preludium do prawdziwego dzieła, jakim jest ta bardziej swobodna i nieformalna część ogrodów. Ponieważ ogrody są mieszanką tych dwóch styli, śmiem twierdzić, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.


Nawet Połówek, który zawsze przekornie twierdzi, że "ogrody to ZŁO", był pod wrażeniem uroku ławeczki, na której przysiadł i musiał uczciwie przyznać, że "to im się nawet udało... przypadkiem". Jaki to był fantastyczny zakątek: pokaźny parasol utworzony ze splątanych gałęzi starego cypryśnika błotnego i rozłożony bezpośrednio nad ławką, a przed nią nieruchoma tafla jeziora z jego florą i fauną.  


To tu, wśród tych bujnych krzewów i egzotycznych roślin, pośród nisko zwisających konarów, na które trzeba było uważać, miałam nieraz wrażenie, że niezauważenie przeniosłam się do śródziemnomorskiego kraju. Spacer wokół jeziorka, które jest moją ulubioną częścią tych ogrodów, okazał się niesamowicie przyjemny, a do tego atrakcyjny nie tylko pod względem wizualnym, lecz także olfaktorycznym. Jakaż to była powabna mieszanka zapachów! Powiedziałabym, że czułam się tam, jak w jakimś magicznym laboratorium najznakomitszego czarodzieja, wytwarzającego eliksiry zapachowe, ale przecież doskonale wiemy, że nie ma lepszego czarodzieja od Matki Natury. 

Tyle już napisałam o tym, czym są te ogrody. Teraz czas powiedzieć, czym nie są. A nie są tym wspomnianym na samym wstępie "ukrytym skarbem", bo dziś każdy wydaje się mieć do niego mapkę. Przyjechałam tutaj na jakieś dwie godziny przed zamknięciem, w dzień powszedni, i pierwsze, co zobaczyłam, to pękający w szwach parking. Tego się zdecydowanie nie spodziewałam. Ale to tylko potwierdza to, co napisałam wyżej - to jest przeurocze miejsce i po prostu warto tu być. A jako że ogrody są nierozerwalnie związane z cyklem przyrody, ich wygląd zmienia się wielokrotnie w ciągu roku. Bo nie tylko Grey ma pięćdziesiąt twarzy ;)


W przeciwieństwie do Brigid's Garden w hrabstwie Galway Altamont jest naszym wspólnym, narodowym i darmowym dobrem, nie pozostawiającym leniom kanapowym żadnej wymówki - tu nie trzeba mieć wypchanego portfela, by miło spędzić czas, aczkolwiek to pożyteczny gadżet, jako że na miejscu znajduje się także kawiarenka serwująca ponoć zacne smakołyki. Czas mnie gonił, więc nie przetestowałam jej, a cała przyjemność kosztowała nas jedynie 2 euro, bo tylko tyle trzeba zapłacić za parking. Jedynie dwa euro! Bez względu na to, czy przyjedziesz sam(a), czy furgonetką, w której masz wszystkich żyjących członków swojego drzewa genealogicznego [ale nie czworonogów, bo akceptuje się tu tylko psy asystujące] - w przeciwieństwie do takich atrakcji jak Powerscourt Waterfall, czy klify Moher, zdzierających z turystów kasę - zapłacisz nadal tylko dwa euro! 



To co? Na co czekasz? :)