Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Galway. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Galway. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 29 października 2020

Time To Say Goodbye - Salthill (4)


Moja mama zwykła mawiać, że mam spóźniony zapłon, i biorąc pod uwagę fakt, że pierwsi turyści odkryli Salthill na początku XIX wieku, a ja jakieś dwieście lat później i całe czternaście po moim przyjeździe do Irlandii, spokojnie można stwierdzić, że chyba miała poważne przesłanki ku temu i że jak najbardziej może czuć się rozgrzeszona z aktu piętnowania swojej opóźnionej córki. 

 

Na jednej z tablic informacyjnych, na które można natrafić wzdłuż promenady, znajduje się archiwalne zdjęcie z tamtego okresu, kiedy to kąpiel stała się niejako modna, a w wieści o tym, że "częste mycie skraca życie", przestano już dawno wierzyć nawet na francuskim dworze. Choć po tym jak pewna Francuzka (jak na ironię pracownica służby zdrowia!) beształa mnie za mój codzienny prysznic, byłabym skłonna przysiąc, że część francuskiego społeczeństwa nadal wierzy w te farmazony pomimo nadejścia XXI wieku. 

 

Jako że uwielbiam archiwalne zdjęcia dokumentujące życie w dawnej Irlandii, ta fotka na dłużej przykuła moją uwagę. Nie omieszkałam wyobrazić sobie, jak z wielkim poruszeniem spotkałoby się moje pojawienie w dziewiętnastowiecznym Salthill, gdyby jakimś cudem ktoś mnie teleportował do tamtych czasów taką, jaką byłam tego dnia. To też uświadomiło mi, jak wielką drogę przebyliśmy od tamtej epoki - my, jako ludzkość, i jak bardzo wyemancypowałyśmy się, my - kobiety. W swoim sportowym ubiorze i z luźno rozpuszczonymi włosami pasowałabym do tamtych realiów jak wół do karety. 

 

Spoglądałam na ludzi, którzy do Salthill przybywali na rachitycznych, rozklekotanych tramwaikach napędzanych siłą końskich mięśni, nie zaś koniami mechanicznymi. Po ulicach przechadzali się eleganccy dżentelmeni w garniturach i w melonikach, podpierając się laskami. Na ławkach spoczywały kobiety w długich sukniach szczelnie okrywających każdy kawałek ich ciała, i w kapeluszach, pod którymi schowane były starannie upięte włosy. Wśród nich była jedna, która najbardziej mnie zaintrygowała, bo nieco odstawała od swoich sąsiadek "damulek". 

 

Nie miała na głowie żadnego nakrycia, co by mogło sugerować, że była zwykłą chłopką, biorąc pod uwagę fakt, że wielkość ronda kapelusza wyznaczała w ówczesnych czasach także status społeczny. Skryta za czarną suknią i wielkim pledem, w tym samym kolorze, zarzuconym na głowę i tułów wyglądała trochę jak sierotka Marysia. Najwyraźniej jednak w niczym jej to nie przeszkadzało, bo zdawała się twardo spoglądać w obiektyw fotografa. "Who are you, stranger?" - tak bardzo chciałam zapytać, ale jako że nie miałam możliwości dostania odpowiedzi, moja wyobraźnia musiała mi za nią wystarczyć. W mojej głowie nadałam jej zatem tożsamość i przypisałam do pobliskich Wysp Aran. 


 

 

Wiele wody upłynęło w rzece Corrib od tamtego czasu, ale jedno się nie zmieniło. Tak wtedy, jak i teraz, główną atrakcją pobytu w Salthill jest spacer wzdłuż promenady. Wtedy dodatkowo finalizowano go energicznym kopnięciem w ścianę na znak przebycia całej odległości i podtrzymania tradycji "to kick the wall". Sama jednak - pomimo szacunku do tradycji - nie zdecydowałam się na taki krok albo raczej wyskok, bo znając moje zezowate szczęście, połamałabym sobie przy tym zęby i kończyny, albo zwyczajnie kopnęłabym... w kalendarz zamiast w ścianę. Pomimo kolorowego malunku nawiązującego do tego zwyczaju, nie widziałam nikogo kto, by to robił. 

 

Coś innego się za to zmieniło - podczas gdy jeszcze w XX wieku kobiety i mężczyźni kąpali się na oddzielnych plażach (największa i najpopularniejsza z nich nadal zwie się Ladies Beach, będąc jakby przypomnieniem zamierzchłych czasów), teraz panuje tu dużo większa swoboda obyczajowa i nikt nie wydaje się ani zdziwiony, ani zgorszony skąpym bikini, czy też kąpielowymi "brazylianami" będącymi dość mocno wyciętymi figami, mającymi na celu raczej wyeksponowanie krągłości niż ich zakrycie. 

 

I am not a lady, ale to na tej właśnie plaży spędzałam najwięcej czasu. Była najbliżej mojej noclegowni, przez co dawała mi największe poczucie bezpieczeństwa i komfortu - miałam świadomość, że wystarczy zaledwie parę minut, bym przeniosła się z niej prosto do swojego pokoju. Brałam więc kubek kawy i szłam na plażę w poszukiwaniu głazu, który swoim wyglądem i wielkością najbardziej wpasowałby się do kształtu mojego tyłka. A raz usadziwszy go w wygodnej pozycji, trwałam tak przez dłuższy moment, oddając się rozmyślaniom, relaksowi i bawiąc w niegroźnego obserwatora-podglądacza. 

 

Szybko domyśliłam się, kto jest tu stałym bywalcem i zapalonym pływakiem, może nawet morsem, a kto robi to tylko rekreacyjnie albo z doskoku. Tutaj uczciwie muszę przyznać, że to mężczyźni wykazywali się zdecydowanie większym hartem, bo podczas gdy w płytkiej wodzie od dobrych kilkunastu minut stały dziewczęta, trzęsąc się jak osika i nadal najwyraźniej nie mogąc zdecydować, czy chcą się całkowicie zanurzyć czy jednak nie, na plaży pojawiał się ON. 

 

Atletyczna budowa ciała, wyprostowana sylwetka i pewny krok. A przy tym ani sekundy straconej na bezwartościowe dyrdymały. Typ zadaniowca. Przyszedł tu w konkretnym celu i bez dopięcia swego nie wróci. Tak więc, kiedy one traciły kolejne minuty na zastanawianie się, on brał głęboki wdech i jednym płynnym ruchem, z naturalną gracją, zanurzał się w chłodnej wodzie. I "znikał" w niej na długi, długi czas, przemieniając się w międzyczasie w maleńki punkcik na horyzoncie. 



 

Byli też inni: krótkodystansowcy, ale nadal zadaniowcy. Po ruchach tego w granatowych kąpielówkach i w pasiastym czepku we wszystkich morskich odcieniach od razu wiedziałam, że robił to już wielokrotnie i sam pewnie nie byłby w stanie tych razów zliczyć. 

 

Wchodził na plażę, szedł twardo przed siebie, dochodził do skałek, rozsuwał rozporek jeansów, ściągał spodnie i koszulkę, wszystko ładnie układał w jednym miejscu, nakrywał pasiastym ręcznikiem i wchodził do wody. Spędzał w niej zaledwie kilka minut, a potem wracał po swoje rzeczy, przebierał się  w suchą odzież i szedł do domu.   


Ja natomiast chwilę jeszcze tu siedziałam, obserwując jemu podobnych, i nadal nie mogąc wyjść z podziwu, jak bardzo się myliłam, sądząc, że nie ma nic gorszego niż lato spędzone w mieście. 

 

Jak wspominałam we wcześniejszym wpisie, szybko polubiłam swoją nową rutynę, dlatego ostatniego dnia, tuż przed powrotem do domu, postanowiłam urządzić sobie mini maraton plażowy (Barna - Spiddal - Silverstrand), a przy okazji wskrzesić przeszłość. Pierwszą plażą, którą odwiedziłam w hrabstwie Galway, te kilkanaście lat temu, była pobliska Barna. To tam właśnie pojechaliśmy ze znajomymi, robiąc sobie przystanek w drodze na klify Moher. Z tamtej wizyty najwyraźniej zapamiętałam... focha znajomej. Teraz na szczęście nie musiałam znosić jej humorków i całe szczęście - wystarczyło, że musiałam sobie radzić z narastającą we mnie melancholią, która osiągnęła swoje apogeum w trakcie drogi powrotnej do domu i słuchania "Bijou" - wirtuozerii w wykonaniu Briana May. Co ten człowiek potrafi zrobić ze swoimi palcami... Wow. 

(to dla Ciebie, Sokole Oko!)


 

wtorek, 20 października 2020

Summer In The City - Salthill (3)

 

Szybko polubiłam moją nową wakacyjną rutynę. Życie pozbawione stresu i obowiązków zdecydowanie mi służyło, podobnie zresztą jak zmiana scenerii. Dni upływały w ślimaczym tempie i chociaż nadal budziłam się po szóstej - napędzana siłą przyzwyczajenia albo po prostu światłem wpadającym do pokoju, niczym królewski herold na dwór, by obwieścić dobrą nowinę i nastanie kolejnego dnia - były to pobudki z cyklu tych przyjemnych i nieznających pośpiechu. 

 

Jako że mój kilkudniowy pobyt był tani między innymi właśnie dlatego, że nie zawierał opcji wyżywienia, nie byłam w żadnym stopniu ograniczona godzinami serwowania śniadania. Czasami po prostu wstawałam, rzucałam poduszkę w nogi łóżka, i kładłam się na nim, już bez wchodzenia pod kołdrę, by popatrzeć sobie na świat. Właśnie tam, na drugim krańcu pokoju, znajdowało się małe okno zaprojektowane przez pijanego architekta. Poniżej poziomu łóżka, tuż nad podłogą. 

 

Patrzeć, co prawda, nie było zbytnio na co, bo widok był wyjątkowy szkaradny. I choć regularnie docierały do mnie odgłosy skrzeczących mew, na próżno mogłabym szukać zarówno ich jak i skrawka oceanu. Innymi razy zaś szłam prosto pod prysznic i znów wracałam do łóżka, by w spokoju spędzić w nim kilka kolejnych godzin, całkowicie zatapiając się w książkowym, fikcyjnym świecie - bez zerkania na zegarek, bez konieczności jednoczesnego głaskania kota, bez nieudolnych prób przekonania go, że jak ze mnie zejdzie, to będzie mu jeszcze wygodniej. 

 

By popatrzeć sobie na naprawdę ładne widoki, a zarazem przypomnieć sobie, że nie jestem w więziennej celi, musiałam jednak opuścić swoją komnatę. Codzienne spacery wzdłuż wybrzeża szybko uświadomiły mi, że Salthill zamieszkują niepokorni obywatele i dotyczy to zarówno ludzi jak i zwierząt. Ci pierwsi bowiem nic sobie nie robili z zakazu wyprowadzania psów na plażę, obowiązującego od pierwszego maja do trzydziestego września od 8:00-21:00, ani też z nakazu prowadzenia ich na smyczy


 

A mimo to nikt tu na nikogo nie donosił, nikt nikogo nie straszył policją. Panował tu jakiś niepisany rodzaj umowy. Ciche przyzwolenie na takie postępowanie pod warunkiem sprzątania po swoich pupilkach, czego wszyscy skrupulatnie przestrzegali. Ci drudzy zaś często za nic mieli dystans społeczny i bez skrępowania, za to z wrodzoną psią ciekawością, podbiegali do upatrzonych przechodniów, by się przywitać. Wszystko jednak odbywało się w tym charakterystycznym, luzackim irlandzkim duchu - bez zadęcia, za to z pretekstem do uśmiechu i krótkiej, przyjaznej wymiany zdań między obcymi ludźmi. 


 

W małym, ale malowniczo położonym "dziecięcym" parku poświęconym tragicznie zmarłej Celii Griffin, sześcioletniej ofierze (jednej z wielu) plagi głodu, która nawiedziła Irlandię w XIX wieku, dwukrotnie natrafiłam na Irlandczyka z dwoma czworonogami, ale tylko jednym na smyczy. Ten drugi podbiegł do mnie niczym do najlepszego kumpla, mimo że widział mnie po raz drugi na oczy, a dla nas, dwójki nieznajomych, był to tylko kolejny powód do uśmiechu. My dog is following you! - rzekł on, kiedy znów się mijaliśmy. Oh, come on, we have to stop meeting like this! - rzekłam rozbawiona ja. 

 

W drodze na Mutton Island przebiegł koło mnie piękny rudowłosy seter bez smyczy - a jakże - za to z właścicielką sprężystym krokiem podążającą za nim w odległości kilku metrów. Jakiś czas później z kolei miałam następne, ostatnie już, bliskie spotkanie z czarnym owczarkiem, którego właścicielka od razu zaczęła przepraszać i tłumaczyć, że on już tak ma, bo jest niesamowicie przyjazny. 


 

Dla kogoś, kto nie przepada za psami, albo zwyczajnie się ich boi, mógłby to być całkiem spory minus miasta i poważny powód do dyskomfortu. Dla mnie jednak, wychowanej na wsi wśród dużych psów i marzącej jako dziecko o posiadaniu doga niemieckiego mogącego osiągnąć większą wagę niż niejeden człowiek, były to tylko przesympatyczne gesty i powody do nielicznych interakcji z innymi. Bo choć w czasie wyjazdu na ten urlop przyświecała mi idea odpoczynku, a nade wszystko ucieczki od zgiełku miasta i ludzi, zawsze uwielbiałam w Irlandii te niezobowiązujące wymiany myśli i uśmiechów między nieznajomymi, stanowiące swoiste przypomnienie, że jesteśmy ludźmi i powinniśmy traktować się jak ludzie - potencjalni przyjaciele, nie zaś najwięksi wrogowie. 


 

 

Salthill tak bardzo zaskoczyło mnie na plus. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Przede wszystkim obawiałam się tłumów, masy ludzkiej nieustannie płynącej promenadą, hałasu ruchliwego miasta, może nawet jakichś krzywych spojrzeń przechodniów - pandemia bowiem nadal w najlepsze panowała.  Nie wiem, czy to zasługa pogody, koronawirusa, roboczych dni, czy czegoś jeszcze innego, mniejsza o to, najważniejsze jednak, że rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. A ponadto odczarowała mi poprzednią wizytę w tym miejscu, której nie wspominałam z jakimś wielkim rozrzewnieniem. 


 

 

Tłumów nigdzie nie widziałam, przez co spokojnie można było zapomnieć, że zaledwie trzy kilometry stąd znajduje się centrum Galway - jedno z największych i najbardziej tętniących życiem irlandzkich miast - a tych spacerowiczów, na których natrafiało się na promenadzie, nikt nie traktował niczym trędowatych, potencjalnych nosicieli wszy łonowych, koronawirusa, dżumy czy innej cholery. Nikt się nie krzywił z niesmakiem, nikt ostentacyjnie nie usuwał, mimo że w tamtym czasie okrycia twarzy nie były wymagane (poza środkami transportu) i na palcach jednej ręki mogłabym wyliczyć tych, których przez te kilka dni widziałam w maskach. 


 

 

Lato w mieście, moja niegdysiejsza wersja koszmaru, okazało się być niesamowicie rozbieżne z moimi wyobrażeniami, ale ani przez chwilę nie było mi smutno z tego powodu. Co najwyżej głupio. Zrozumiałam bowiem, że czasami wcale nie trzeba jechać, nie wiadomo jak daleko od domu, by zaznać ukojenia. Ja znalazłam je właśnie tu, w mieście, spacerując w siąpiącym deszczu z kubkiem kawy w ręce, przesiadując na plaży i przyglądając się toczącemu się życiu z pozycji niezaangażowanego obserwatora.   


 


 


 

sobota, 10 października 2020

Urlop w Salthill (2)

Byłam tak bardzo pewna swego. W dniu, w którym rozindyczona wróciłam z pracy (mimo że powinnam być już na urlopie), energicznie wrzucałam do walizki kolejne rzeczy, będąc święcie przekonaną, że tylko wyjazd może mnie teraz uratować i że to najlepsze, co mogę dla siebie zrobić.


   

Tego mocnego przekonania zaczęło mi jednak wkrótce brakować. Najpierw w miarę tego jak mokłam, później zaś już w moim pokoju wielkości mysiej norki.


 

Moja walizka jeszcze dobrze nie wylądowała na hotelowym łóżku, kiedy naszły mnie pierwsze wątpliwości. Sceptycznym wzrokiem omiotłam swój pokój, w którym nie bardzo było miejsce na cokolwiek innego poza łóżkiem. I choć widziały gały, co brały (wiedziałam, że rezerwuję "small double room"), nie sądziłam jednak, że dostanę taką mikroskopijną klitkę przepełnioną w dodatku uporczywym zapachem farby. To właśnie tu po raz pierwszy przyszło mi się zmierzyć z coraz śmielej poczynającymi sobie wątpliwościami, z coraz większą śmiałością tłumiącymi dominującą jeszcze do niedawna euforię związaną z długo wyczekiwaną podróżą.  



"Po co mi to było? Powinnam być teraz w domu" - pomyślałam zrezygnowana, kiedy dotarło do mnie, że najbliższe trzy dni będę musiała spędzić w tym wyjątkowo minimalistycznie urządzonym pokoiku, z którego nawet najbardziej ekstremistyczny asceta uciekłby z głośnym krzykiem.  


 

Na moim pierwszym urlopie po znienawidzonym lockdownie nie spodziewałam się myśli tego typu. Nie miałam ich na żadnym z moich ostatnich wyjazdów. W Castlebar przeciągałam w czasie powrót do domu, w Portmagee szybko się odnalazłam, a jeszcze szybciej zaaklimatyzowałam w donegalskim domku latarnika. Stąd natomiast w pierwszym odruchu miałam chęć uciec.



 

Wyglądało to trochę tak, jakby wreszcie dopadła mnie karma. Zemsta miasta, w którym byłam kilkadziesiąt razy, ale które świadomie lekceważyłam, konsekwentnie traktowałam po macoszemu i redukowałam do roli miasta tranzytowego, nieczuła na to, co mogłoby mieć mi do zaoferowania. Galway nigdy nie było dla mnie turystycznym celem samym w sobie, jedynie środkiem do celu sprowadzonym do kilku charakterystycznych punktów wzdłuż N6, a potem N59, drogi prowadzącej do Connemary. W myślach odhaczałam je wszystkie: najpierw Clayton Hotel, potem Maldron Hotel, Dunnes Stores, Kingfisher Club, Business Park, Glenlo Abbey... Żegnajcie, czerwone światła i korki, witaj, oszałamiająca przyrodo.



Zimne i wrogie przyjęcie ze strony miasta wydawało mi się zatem sprawiedliwe. Kiedy jednak udało mi się już poskromić odruch ucieczki z hotelowego pokoju, a negatywnym myślom pierzchnąć, pozostało mi jedynie zaakceptować sytuację i podnieść rękawicę wyzywająco rzuconą w moim kierunku: Fair enough, the game is on! Znów zaczynałam przypominać tę buńczuczną wersję siebie sprzed kilkunastu godzin.


Kiedy jednak rano wybudziłam się ze snu poszatkowanego donośnymi odgłosami skrzeczących mew, i poczułam wyraźny ból gardła po jego lewej stronie, wiedziałam już, że to będzie nie fair gra, i że Galway ma po swojej stronie mocnego sprzymierzeńca w postaci karmy. A ta - jak słusznie obiegowa opinia głosi - to prawdziwa wyrachowana wywłoka.


W pierwszym odruchu miałam ochotę żałośnie zaskomleć, w ramach protestu na taki obrót wydarzeń, i schować się głęboko pod kołdrę. Jednak zamiast użalać się nad swoim losem niczym zięba z wiersza Brzechwy, która siedziała na dębie i prorokowała: "Na pewno dziś się przeziębię! Dostanę chrypki, być może, głos jeszcze stracę, broń Boże", wstałam, wzięłam prysznic, aplikując sobie przy okazji zewnętrznie kofeinę w postaci peelingu kawowego na całe ciało, a potem na kilka kolejnych godzin dałam pożreć się łóżku, czytając w nim "Promyk słońca" Michalak i na niego też czekając.


 


Dotarłszy do końca powieści, doszłam do wniosku, że czas zmierzyć się z ewentualnymi belkami rzucanymi mi pod nogi przez złośliwą karmę i przede wszystkim zaczerpnąć tego świeżego morskiego powietrza, którego tak mi brakowało. Mój rekonesans rozpoczęłam zatem od spaceru w kierunku Grattan Beach i Mutton Island, która zachęcająco majaczyła w oddali, kusiła i wabiła tą swoją latarenką niczym najbardziej wprawna kokietka.


Ja prostym człowiekiem jestem: widzę latarnię, to pędzę w jej kierunku, na nic innego specjalnie nie zważając. I o ile odcinek wzdłuż plaży Grattan przebyłam przyjemnie i bezproblemowo, u wejścia na - długą na jakiś kilometr - groblę, odgradzającą mnie od latarni, natrafiłam na niewidzialną, ale trudną do pokonania ścianę smrodu. Na brzegu zalegała bowiem cała zawartość wybebeszonego oceanu, wydzielając z siebie intensywny fetor.



W pewnym sensie mogłoby to tłumaczyć panującą tu pustkę, bo choć miejsce było malownicze, to jednak śmierdzące jak cholera w efekcie czego oprócz mnie na grobli znalazła się tylko garstka niespełnionych szambonurków. Do latarni ostatecznie nie dotarłam, bo na wysepce, na której się znajduje, jest też oczyszczalnia ścieków. Wstępu do niej bronią zakazy, kamery i metalowe furtki, co można z powodzeniem uznać za overkill - ta bariera smrodu u wejścia na groblę sama w sobie jest wystarczającym zabezpieczeniem.   


 


Co ciekawe, to właśnie tu, na tym przesmyku obmywanym z dwóch stron przez wody Atlantyku, po raz pierwszy odczułam stuprocentową satysfakcję z decyzji o przyjeździe do Salthill. Na myśl o tym, że w tym samym czasie mogłabym być w pracy, wstrząsnęła mną silna fala mdłości. Wzdrygnęłam się bardziej, niż wtedy, kiedy uderzyła mnie ściana smrodu.



 

Niedługo później zaś minęłam depresyjnie wyglądająca czaplę, i pomimo nieba w groźnym, granatowym kolorze, postanowiłam zaryzykować zmoknięcie i podjąć się ewentualnej próby pobicia rekordu Usaina Bolta w czasie powrotnego galopu do mojej noclegowni. Udałam się tam, gdzie jedna z najkrótszych rzek Europy, River Corrib spotyka się z Zatoką Galway - do Claddagh, która z kolei zalicza się do najstarszych tutejszych wiosek rybackich. I choć od blisko stu lat nie ma już w niej tych charakterystycznych uroczych irlandzkich chat krytych strzechą, do których sobie czasami wzdycham (zastąpiono je nowoczesnymi brzydactwami), miejsce to nadal zachowało w sobie sporo dawnego uroku.



 

Przysiadłam na jednej z ławek i zrobiłam to, co mężczyzna naprzeciwko mnie, od którego oddzielała mnie cała szerokość rzeki - zatopiłam w swoich myślach, podczas gdy nieopodal mnie trwała zacięta walka wygłodniałych mew o chociażby skrawek chleba naan, chapati, pity czy czegokolwiek innego, co miał w swojej reklamówce mężczyzna o azjatyckich korzeniach. 



 

Los mi, o dziwo!, sprzyjał, bo pierwszą chłodną kroplę deszczu poczułam na twarzy dopiero w  drodze powrotnej, kiedy przechodziłam koło oceanarium i byłam o rzut beretem od swojego hotelowego pokoju. Na tym etapie jednak było mi to już całkowicie obojętne - chwilę później siedziałam już w restauracji przy swoim ulubionym stoliku, piłam kawę, rozgrzewałam się i zbierałam siły na spacer wieczorową porą.



 

A kiedy wdrapałam się po schodach na drugie piętro, gdzie znajdowała się moja mysia norka i rzuciłam na łóżko by sprawdzić, jak poszło Cobenowi z jego najnowszą powieścią, świat wydał mi się jeszcze piękniejszy, a i gardło jakoś mniej bolało niż rano... Pomimo deszczowego początku urlopu wszystko układało się lepiej, niż się zapowiadało.