Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Kilkenny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Kilkenny. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 października 2014

Podróż do wnętrza ziemi - jaskinia Dunmore

Do środka centrum turystycznego wpadłam z obłędem w oczach. Gdzie tu są jakieś toalety? [tak, kobiety też sikają!] - zdesperowanym i wręcz błagalnym głosem zapytałam mężczyznę za ladą. Nie było czasu na zbędne gadki-szmatki. Po pierwsze dlatego, że sytuacja była naprawdę awaryjna, a po drugie trafiłam na ostatnie w tym dniu oprowadzanie. Niewątpliwie był to przychylny uśmiech losu wobec mej osoby. Jadąc w aucie miałam w głowie tylko jedną myśl – zdążyć na czas. Zdążę? Nie zdążę? – zastanawiałam się w końcowych kilkudziesięciu minutach mojej podróży. Nie miałam żadnej pewności, że mi się uda. Godziny otwarcia jaskini Dunmore Cave zamieszczone w zabranych przeze mnie przewodnikach były rozbieżne.

Wszyscy już sobie poszli. Zabieram cię ze sobą – rzekł żartowniś za ladą, który dwie minuty wcześniej litościwie wskazał mi drogę do ubikacji. Nawet teraz nie mieliśmy czasu na spokojną rozmowę. Choć mężczyzna był niewątpliwie ciekawym interlokutorem, przyjechałam tu w ściśle określonym celu i właśnie zamierzałam wykorzystać szansę daną mi przez los. Leć! – rzekł już całkiem poważnie recepcjonista wskazując mi kierunek, w którym powinnam się udać. A ja zgodnie z jego radą zagęściłam ruchy.


Drogę do jaskini pokonałam w skupieniu. Do jej wejścia prowadzą dwa długie rzędy schodów przedzielone metalową barierką. Bieg po nich w dół zbocza mógłby okazać się zdradliwy, a efekt bolesny. A ja zaplanowałam sobie skromne, niezauważalne entrée – bez huku i niezdrowego zainteresowania, które z pewnością towarzyszyłyby mojemu ewentualnemu upadkowi ze szczytu ponad trzystu schodów.  

Wejście do Dunmore Cave robi wrażenie – szczególnie wtedy, kiedy ma się okazję spojrzeć na nie z lotu ptaka. Jaskinie, które do tej pory odwiedziłam, miały przeważnie niewielkie otwory wejściowe. Tu jest dziura na sześć metrów wysoka, a wewnątrz wielka ciemność i pustka. The mouth of a huge beast – paszcza wielkiej bestii – to określenie jaskini spotykane w irlandzkim folklorze. Całkiem trafne.



Choć istnienie tej groty odnotowano już dawno, dawno temu, miejscowa ludność niezbyt kwapiła się, by wejść w paszczę potwora. Przez długi czas wejście do Dunmore Cave utożsamiano z wrotami do piekła. I wcale mnie to nie dziwi. Dziś, kiedy centrum przystosowano do ruchu turystycznego, wszystko jest tu dopieszczone i zapięte na ostatni guzik. Ale wieki temu musiało być tu zupełnie inaczej: bardziej pierwotnie, prymitywnie, a przez to strasznie. I ciemno – bo oświetlenie Dunmore Cave to stosunkowo nowy wynalazek pochodzący z końca XX wieku.


Jestem w stanie wyobrazić sobie - i przede wszystkim zrozumieć - obawę dawnych ludzi przed jaskiniami. Niekoniecznie nazwałabym to nyktofobią, chyba bardziej zdrowym rozsądkiem. Wchodzisz kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi w wielką niewiadomą. W nowy wymiar, gdzie tak naprawdę nie wiesz, co cię czeka. Zewsząd otacza cię bezgraniczna ciemność, a bez świeczki jesteś skazany na wieczne błądzenie. Twój wzrok nigdy nie zaadaptuje się do wszechobecnej ciemności. Bo jaskinia to królestwo czerni i mroku, a ty do tego świata nie należysz. To specyficzny podziemny świat rządzący się swoimi prawami. Logicznie rozumując jest to świat, w którym człowiek jest intruzem. Powietrze jest tu niezwykle czyste. Przyjemnie wciągać je w płuca, ale podziemny świat dobry jest dla robaków i kretów. Nie daj się zwieść, człowieku. Przebywanie pod wodą lub ziemią jest oczywiście możliwe, ale to tylko tymczasowy pobyt. Stworzeni zostaliśmy, by stąpać po ziemi. Tu jest nasz świat, a dawna ludzkość – jakkolwiek prymitywna i mało zaawansowana cywilizacyjnie – wydawała się wyraźnie dostrzegać tę prawdę. Dlatego pod ziemię, do wielkiej czarnej dziury, gdzie czyhała NIEPEWNOŚĆ i istniało NIE WIADOMO CO, po prostu się nie wchodziło. Nie, gdy się nie musiało.

W irlandzkim folklorze Dunmore Cave przewija się wielokrotnie, dziwnym trafem przeważnie w mrocznym kontekście. Wspominanie o tej jaskini wiąże się zazwyczaj z niewidzialną etykietą ‘trzymać się z daleka’ chociażby dlatego, że dawno temu grota uchodziła za siedzibę Władcy Mysz, gigantycznego kota Luchtigerna, który – kto wie – może nie pogardziłby także mięsem na dwóch nogach. O ile na wieść o tej legendzie można się ironicznie lub pobłażliwie uśmiechnąć, w przypadku legendy o masakrze wikińskiej na miejscowej ludności już nie bardzo można to zrobić. Bo znaleziska w jaskini jak najbardziej przemawiają za tym, że historia nie jest wyssana z palca, a faktycznie miała miejsce w X wieku.

Jak głosi legenda, w 928 roku doszło tu do tragedii. To właśnie wtedy wikingowie pod wodzą niejakiego Godfreya mieli dokonać barbarzyńskiego najazdu na miejscową ludność. Jak głoszą dawne dzieje, najeźdźcy splądrowali i zniszczyli jaskinię, zabijając przy tym tysiąc osób. Przez długi czas historia wydawała się być tylko legendą aż do lat 70. XX wieku, kiedy to archeologowie natrafili na pewne artefakty. Jednak najważniejszym znaleziskiem okazały się być szczątki 44 ludzkich szkieletów. Wtedy też  na poważnie zaczęto zastanawiać się nad autentycznością historii o masakrze. Liczba 1000 osób, dla których grota stała się mogiłą, ciągle jednak wydawała się być przesadzona. W pobliżu jaskini istniały pradawne forty, zatem jeśli faktycznie wikingowie zamordowali tyle osób, najprawdopodobniej zrobili to właśnie tam, nie zaś w jaskini.


Warto wspomnieć, że znalezione kości 44 osobników należały w dużej mierze do dzieci i kobiet – osób, które  w przypadku ataku były praktycznie bezbronne i które nie mogły odegrać znaczącej roli w przypadku defensywy. Nieszczęśnicy zdecydowali się wejść do jaskini, bo zmusił ich ostateczny czynnik – pragnienie życia. W tym przypadku strach przed śmiercią okazał się być silniejszy niż strach przed ciemnością. Jaskinia jednak nie zapewniła im bezpieczeństwa. Wikingowie najprawdopodobniej podążyli za grupką i dopięli swego – zabili uciekinierów. Jako że ich szczątki nie wykazują śladów użycia ostrych narzędzi, uważa się, że wikingowie zaczadzili uciekinierów rozpalając ogień.


Ta wersja wydaje się mieć solidne podstawy do uważania jej za prawdziwą.  Niektóre z monet znalezionych w jaskini wybito w w płn-wsch Anglii około 920 roku. Co ciekawe, wspomniany Godfrey miał przybyć do Irlandii kilka lat później z Yorku leżącego właśnie w tamtym regionie Anglii. Zwykły przypadek? Pytanie tylko, czy garstka męskich kości, które również znaleziono w jaskini to szczątki starszych mężczyzn szukających w jaskini schronienia wraz z kobietami i dziećmi, czy też może kości samych wikingów, którzy w jakiś sposób stracili życie.


Jaskinia Dunmore nie jest ani najpopularniejszą ani nawet największą irlandzką grotą. Jest za to jedną z najciekawszych tutejszych jaskiń krasowych. Paradoksalnie jest też  najtańsza. Wstęp dla dorosłych kosztuje tu zaledwie 3 euro, co jest naprawdę rzadkością w dzisiejszych realiach. Warto tu przyjechać i pokonać ponad 700 schodów [w obydwie strony] chociażby po to by zobaczyć fairies’ floor – podłogę, na której, jak głosi folklor, śpią wróżki i którą uprzednio zawsze zamiatają z wszystkich kamieni wrzuconych tu przez człowieka.


Możemy też zobaczyć tu duszka Caspera, czy też imponujące kalcytowe nacieki połyskujące w świetle niczym magiczne drobinki. Nade wszystko warto jednak przyjechać tu dla prawie sześciometrowego stalagmitu znanego jako The Market Cross i przekonać się, czy należymy do obozu tych, którzy widzą w tej kolumnie krzyż, harfę czy też może rękę trzymającą kufel Guinnessa. Ilekroć patrzę na ten imponujący stalagmit, mam ochotę - wzorem ojca Jacka Hacketta – zawołać: Drink! Drink!  Bo niech mnie kule biją, jakkolwiek intensywnie wytężałabym wzrok, nie dostrzegam tam nic poza ręką z kufelkiem piwa.

Polecam to miejsce, bo po prostu na to zasługuje. Jest unikatowe, tanie, interesujące, owiane mgiełką tajemniczości. Przyjeżdżając tu nie odkryjemy prawdy, bo ta – jak mniemam – już dawno została pogrzebana na dnie jaskini, ale grzechem byłoby nie zajrzeć do tego podziemnego świata, który przez miliony lat powstawał dla nas. Grzechem byłoby odrzucenie tego daru natury.


piątek, 25 kwietnia 2014

Leniwa niedziela w Kilkenny





Kilkenny, zwane też marmurowym miastem, uchodzi za jedno z najpiękniejszych miast irlandzkich. Po weekendzie w nim spędzonym zdecydowanie przychylam się do takiej opinii. Jeszcze do niedawna pewnie kręciłabym nosem usłyszawszy takie słowa, ale ten krótki wypad sprawił, że doznałam swoistego uzdrowienia. Przejrzałam na oczy. Zobaczyłam to, czego nie dostrzegłam parę lat temu, kiedy wybraliśmy się tam na naszą pierwszą samochodową wycieczkę po Irlandii. Nie mówię, że było źle. Nie mówią też tego nasze roześmiane twarze, kiedy przeglądam zdjęcia zrobione tamtego dnia. Prawie siedem lat temu. Spod parasolki ociekającej deszczem widać zadowolone miny. A co najważniejsze – uśmiechom odpowiadają radosne spojrzenia. Znaczy się, fajnie było, deszcz nie przeszkadzał. Jednak Kilkenny wtedy mnie nie rozkochało. Ani tamtego sierpniowego dnia, ani później, przy okazji kolejnych wizyt.



Nasz niedzielny spacer rozpoczęliśmy od parkingu John’s Quay, gdzie z ulgą pozostawiliśmy nasze auto, by spokojnie sobie stygło, podczas gdy my będziemy się grzać, spacerując i spalając kalorie. Połówek, który wcześniej wydostał się z auta, rzekł: „Chodź, coś zobaczysz”. No i chwilę później zobaczyłam „dzieło” niespełnionego artysty, który na tyłach szarego budynku dał upust swojej miłości do Górnika Wałbrzych. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto rządzi w polskiej lidze, autor dorysował jeszcze koślawą koronę.


Kilkenny, dumnie noszące tytuł city, szybko udowodniło nam, że nie śpi nawet w niedzielne poranki. Po przecinającej miasto rzece Nore gładko sunęli kajakarze różnego wieku: od dzieci do dorosłych. Przyglądałam się chwilę temu zjawisku, a także najnowszemu nabytkowi miasta – mostowi Lady Desart Bridge, otwartemu na początku tego roku.



Most nazwano na cześć filantropki udzielającej się także w polityce - Lady Desart – uchodzącej za najważniejszą Żydówkę w irlandzkiej historii. Za zasługi dla miasta postanowiono uhonorować jej pamięć nowoczesnym mostem, który w duchu współczesnej mody zakochani już zaczęli dekorować swoimi miłosnymi kłódkami.



Mężczyzna przycupnięty nad brzegiem Nore gorącymi okrzykami zagrzewał kajakarzy do walki. Nieświadomie wywoływał tym samym mój uśmiech. Jego: „One more push, lads! One more push!” kojarzyło mi się bardziej z zachętami położnej do parcia niż z trenerskimi okrzykami. Jego nawoływania najwyraźniej działały – kajakarze wydawali się ostoją skupienia, ale znaleźli się też tacy, którzy zdołali posłać uśmiech do obiektywu. Sport i zabawa – o to właśnie powinno w tym chodzić.




Uśmiech z twarzy nieco zmyły mi zamknięte drzwi Blaa Blaa Blaa Sandwiches, miniaturowego lokalu znajdującego się tuż u stóp zamku. Kafejkę, bo słowo restauracja to chyba za dużo powiedziane, okrzyknięto na Trip Advisor numerem jeden w Kilkenny. Idealnym miejscem do nabycia śniadania i lunchu. Rano w czasie śniadania w naszym B&B celowo zostawiłam sobie miejsce na jakiś sandwicz z tego lokalu, niestety spotkało mnie małe rozczarowanie. W niedziele jadłodajnia jest zamknięta.



Wobec takiego obrotu spraw postanowiliśmy wstąpić na zamkowe włości. Bo nie wiem, czy wiecie, ale w sercu Kilkenny znajduje się imponująca szara twierdza – zamek, który przez blisko sześćset lat zamieszkiwał ród Butlerów. Po wyprowadzce ostatniej przedstawicielki rodu, a miało to miejsce w drugiej połowie XX wieku, zamek trafił w ręce państwa. Został pięknie odrestaurowany i dziś ku uciesze turystów nadaje się do zwiedzania.



To jednak spore zamczysko jest, a ponieważ kilka lat temu zwiedziliśmy je i kilka innych tutejszych zabytków, to tym razem postanowiliśmy skupić się tylko i wyłącznie na szwendaniu się po przyzamkowym terenie. Nie bardzo mieliśmy ochotę spędzić ponad godzinę na zwiedzaniu zamkowych komnat, choć zapewniam Was, że Kilkenny Castle godny jest uwagi. Wstęp kosztuje tylko sześć euro, co nie jest wygórowaną ceną, biorąc pod uwagę jego urodę i rozmiary. Wnętrza można zwiedzać tylko z przewodnikiem i niestety nie można fotografować tego, co się widzi. No chyba, że przewodnik nie widzi.



Było znacznie za wcześnie na podziwianie całkiem ładnego latem - przylegającego do zamku - ogrodu różanego. Na próżno szukać tu choć jednego płatku róży. Przyroda nie do końca wybudziła się ze snu zimowego. Tylko fontanna wydała się obojętna na pory roku. Woda może z niej tryskać przez cały rok.



Przeszłam zatem koło pomnika okaleczonego Hermesa skromnie zakrywającego swoją męskość i natrafiłam na pierwszego czworonoga. Zastanawiałam się przez chwilę, czy wesoło biegnący basset pokaże, jaki ma olewający stosunek do tego boga pasterzy i patrona złodziei, ale pies tylko powęszył w trawie i pobiegł dalej. Może znajdująca się nieopodal bogini Diana załapała się na „podlanie”, ale tego już się nie dowiedziałam, bo zniknęłam za rogiem.



Z oczu zniknął mi basset, ale chwilę później mogłam zobaczyć szeroki wachlarz psiej rasy. Zamkowe – notabene rozległe - włości doskonale spisują się jako miejsce do spacerów i joggingu. Widać, że miejscowi upodobali je sobie choćby do wyprowadzania swoich czworonogów. Wkrótce poczułam się jak na jakiejś wystawie psów: tutaj beagle, tam labrador, a trochę dalej pełna siły i energii para młodych alaskan malamutów, którą  właściciele najwyraźniej z trudem utrzymywali na smyczy. Znalazł się nawet berneński pies pasterski, zapewne stały spacerowicz. Widać było, że na pamięć zna drogę do „wodopoju”, w którym właśnie chciał ugasić pragnienie.



My też postanowiliśmy ugasić pragnienie. Bynajmniej nie w tym samym miejscu co psy. Jako że nieopodal znajdowała się Café la Coco, dość wysoko uplasowana we wspomnianym rankingu kawiarń i restauracji w Kilkenny, postanowiliśmy ją odwiedzić. Miejsce jest miniaturowe, w środku nie ma chyba nawet dziesięciu stolików, ale urządzono je z pomysłem i smakiem. Załapaliśmy się na przedostatni stolik, a kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, w kafejce było niczym w ulu. W porze lunchu to miejsce zdecydowanie nie świeci pustkami. I wcale mnie to nie dziwi: zamówiona przeze mnie kawa była smaczna, a i Połówek chwalił trafność swojego zamówienia. Banoffee crêpe zdecydowanie osłodził mu i tak słodki pobyt w Kilkenny.



Wiem już, dlaczego turyści tak chętnie tu przyjeżdżają. Dostrzegłam to, czego wcześniej nie widziałam. Kilkenny jest nie tylko uroczym średniowiecznym miastem z dużą liczbą ciekawych zabytków. To także baza wypadowa do wielu ciekawych atrakcji leżących poza obrębem miasta: monastycznych ruin Kells, Kilree i Jerpoint Abbey, jednej z najciekawszych irlandzkich jaskiń – Dunmore Cave… To mekka kulturalna dla miłośników sztuki, teatrów, festiwali i oryginalnych wyrobów rękodzielniczych.



I tego obrazu nie da rady zmącić zwiększona w ostatnim czasie popularność imprez typu wieczory panieńskie i kawalerskie. Jakby na potwierdzenie „problemu”, z jakim zmagają się lokalne władze, w sobotni wieczór natrafiliśmy na wesołą grupkę wypacykowanych kobiet niosących ogromnego nadmuchanego penisa i mało ponętnego dmuchanego faceta-lalkę [naprawdę są jakieś desperatki, które korzystają z tego czegoś?!]. Nawet po gorączce sobotniej nocy, w niedzielę rano Kilkenny wygląda świeżo i czysto. Naprawdę polecam. To miasto zdecydowanie może przypaść do gustu – trzeba tylko pozwolić mu dać się odkryć. I nie patrzeć przed siebie, lecz rozglądać się na boki. Kolorowe elewacje budynków są tego warte.



poniedziałek, 21 października 2013

Kyteler's Inn - w karczmie czarownicy z Kilkenny


W 1280 roku w Kilkenny na świat przyszła Dame Alice Kyteler, niepozorna dziewczynka, która kilkadziesiąt lat później przeszła do historii Irlandii. I to z głośnym hukiem. Zanim jednak tego dokonała, najpierw nieźle namieszała w lokalnej społeczności. Epoka, w której żyła, zdecydowanie nie lubiła takich kobiet jak ona.



Jej ojciec był normańskim bankierem, który pożegnał się z życiem, kiedy jego córka miała zaledwie 18 lat. Jako że była ona jedynaczką, cała jego fortuna przypadła właśnie jej. Wkrótce Dame Alice poślubiła zamożnego Williama Outlawe, byłego współpracownika ojca, starszego od niej o dwadzieścia lat, a niedługo później powiła swojego pierworodnego syna, którego nazwali Williamem Juniorem. Dziecko jednak nie przesłoniło jej całego świata. Młodej mężatce zamarzyło się powiększenie domu tak, by mogła otworzyć w nim karczmę. Jej marzenie wkrótce się spełniło, a nowo otwarta tawerna cieszyła się sporym zainteresowaniem wśród bogatych panów. Nie bez znaczenia pozostały tu wdzięki młodej i urodziwej właścicielki. Tych jednak nie było dane dłużej podziwiać samemu mężowi, bo pewnego dnia William zmarł. Nagle i w tajemniczych okolicznościach.



Zwłoki Williama jeszcze dobrze nie ostygły, a młoda wdowa już upolowała sobie nowego męża, Adama Le Blunda, również bankiera. A ponieważ historia lubi się powtarzać, nowy wybranek Dame Alice również zmarł kilka lat po ślubie. Nagle i w tajemniczych okolicznościach. I tak jak jego poprzednik zostawił jej spore bogactwo. Na żałobę nie było czasu. Karczma cieszyła się ogromnym wzięciem, więc powtórna wdowa otoczyła się wianuszkiem młodych pomocnic, wśród których znalazła się Petronella. Jeszcze jedna kobieta, która przeszła do historii Irlandii. Szybko też poszukała sobie nowego obiektu uczuć. Tym razem padło na Richarda de Valle, zamożnego właściciela ziemskiego, który kilka lat później po zjedzeniu kolacji pożegnał się z życiem. Nagle i w tajemniczych okolicznościach oczywiście.  Cała jego spuścizna znalazła się w rękach wdowy.



Niedługo później, a było to w okolicach 1320 roku, Dame Alice wyszła za mąż po raz czwarty. Jej mężem został stały bywalec karczmy – sir John de Poer, kolejny zamożny mężczyzna normańskiego pochodzenia. Małżeństwo najwyraźniej mu nie służyło, bo już parę lat po ślubie biedakowi zaczęło szwankować zdrowie. Włosy wypadały mu garściami, a te, które zostały, szybko zsiwiały. John stracił paznokcie, a niedługo później życie. Zanim jednak wyprawił się na drugą stronę, zdążył zmienić swój testament tak, że całe jego bogactwo przeszło na Dame Alice i jej pierworodnego syna. To z kolei przelało czarę goryczy jego dzieci z poprzedniego małżeństwa.



Poszkodowani potomkowie Johna skrupulatnie pozbierali wszystkie plotki krążące o Dame Alice i wraz z dziećmi jej zmarłych mężów zanieśli je prosto do biskupa Ossory, Richarda de Ledrede, by rzucić mu je wprost pod nogi. Co też ten ostatni pochwycił z radością wygłodniałego Azora uraczonego smakowitą kością. W jego odczuciu Kilkenny stawało się coraz bardziej niezależne i świeckie, zatem należało jak najszybciej przywrócić władzę kościoła i ukarać tych, którzy na to zasłużyli. Dame Alice wydawała się być idealną kandydatką. Na jej głowę spadła lawina oskarżeń: o bluźnierstwo, o uśmiercenie czterech byłych mężów, paranie się czarną magią, uprawianie seksu z demonami i składanie im krwawych ofiar ze zwierząt, o prowadzenie burdelu…



Powołana przez biskupa inkwizycja zgodnie uznała, że w mieście panoszą się czarownice, których przywódczynią jest Dame Alice Kyteler. Biskup wystosował list do Lorda Kanclerza Irlandii w celu jej aresztowania, nie wiedział jednak, że urząd ten piastuje jej szwagier, brat Williama, jej pierwszego męża. Z pomocą kolejnego wysoko postawionego szwagra, za kraty trafił sam biskup, gdzie spędził siedemnaście dni o wodzie i suchym chlebie. Swojej walki nie zaprzestał, kiedy wyszedł na wolność. W rezultacie jego działań doprowadzono do uwięzienia wielu służących Dame Alice i do uzyskania ich zeznań obciążających nie tylko je, lecz także ich „przywódczynię”.



Dzięki wpływowym znajomych Dame Alice udało się uciec do Anglii przed płonącym stosem, pomimo że została uznana za winną. Jej synowi również się upiekło, bo wymierzona kara była stosunkowo łagodna. Zobligowano go do uczęszczania na mszę świętą trzy razy dziennie przez okres jednego roku, a także do wspomagania biednych. Co się zaś tyczy wspomnianej wcześniej Petronelli – 3 XI 1324 roku biedaczka dosłownie upiekła się na stosie. Wcześniej jednak sponiewierano ją i publicznie wychłostano. Spragniona krwi gawiedź dostała kozła ofiarnego. Petronella była pierwszą kobietą w Irlandii, którą spalono jako czarownicę, a jej proces przeszedł do historii jako world’s earliest recorded witch trial.



Ślad zaginął po Dame Alice, a jej karczma z czasem zamieniła się w ruinę. Dzięki odpowiednim działaniom renowacyjnym podjętym w drugiej połowie XX wieku dziś w miejscu dawnego domu i tawerny Dame Alice mamy Kyteler’s Inn, „średniowieczny” pub z czarnym kotem w szyldzie i dumnym napisem established 1324. To jedna z najstarszych karczm w Irlandii i choć jest to miejsce niezwykle popularne wśród lokalnej ludności i turystów, tawernie udało się zachować autentyczność i przyjemną atmosferę.




Kiedy tylko natrafiłam na wzmiankę o tej nietuzinkowej karczmie, wiedziałam, że muszę tu dotrzeć. Wiedziałam nawet, w jakich okolicznościach chcę się tam znaleźć. Lubię budynki z ciekawą historią, a w Kyteler’s Inn dostajemy ją niemal na tacy. Razem z posiłkiem. I choć w moim przewodniku umieszczono informację „food at this pub is not great” nie zniechęciło mnie to do wizyty. Postanowiłam sama to sprawdzić.



Co mogę Wam powiedzieć? Serwowane posiłki na pewno nie są najtańsze – zauważyłam, że ceny większości produktów są o jakieś 2 euro wyższe niż w wielu podobnych lokalach – są jednak do zaakceptowania. Za danie główne, deser i kawę dla dwóch osób zapłaciliśmy ponad 40 euro. Połówek zamówił kurczaka w panierce, ja vol-au-vent. Każde z nas dostało do tego frytki i surówkę. Danie główne było smaczne, nie mamy żadnych zastrzeżeń. Mój sernik [wybrany przez wyliczankę eeny, meeny, miny, moe, bo nie mogłam się zdecydować] wyglądał lepiej niż smakował, choć nie mogę powiedzieć, by był niesmaczny. Wolę jednak słodsze i bardziej wyraziste ciasta. Ciepła kruszonka z jabłkiem i jagodami zamówiona przez Połówka była lepszym wyborem.




Spodobało mi się tu od pierwszych sekund po przekroczeniu progu. Przyjemne wnętrze z uprzejmą i grzeczną obsługą. Pub znajduje się na trzech poziomach, ma cztery bary i ogródek piwny. Main Bar otulił mnie ciepłem, a Tavern Bar wywarł na mnie spore wrażenie - znajduje się w najstarszej części karczmy, będącej dawną piwnicą i kuchnią. Miałam wrażenie, że jestem w jakiejś jaskini.



Zarzuty przeciwko Dame Alice może w istocie zostały wyssane z palca, jedno jest pewne: już dawniej Kyteler’s Inn było miejscem zabawy i uciechy i to się akurat nie zmieniło. Karczma jest uroczym starym budynkiem z charakterem, gdzie wśród solidnych dębowych beli i starych kamiennych murów ukryte jest ciepło i niepowtarzalny klimat.  Od teraz będzie to mój stały punkt wizyty w Kilkenny.