Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nawiedzone miejsca Irlandii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nawiedzone miejsca Irlandii. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 września 2013

Let's Make A Night To Remember, czyli Noc Kultury w nawiedzonym zamku Leap

Życie to jednak nieprzewidywalne jest. Jednego dnia dumałam nad skutecznym sposobem umilenia sobie nadejścia jesieni, a drugiego odpowiedź dostałam niemalże na tacy, kiedy przy filiżance aromatycznej kawy zasiadłam do lektury najświeższej gazety.



Kiedy trafiłam na informację o Culture Night 2013, mającej miejsce w piątek 20 IX, moje oczy rozbłysły blaskiem, który bezsprzecznie zawstydził światło rzucane przez latarnię morską. Kiedy okazja puka do Twoich drzwi, możesz udać, że jej nie słyszysz. Możesz też jej otworzyć. Ja nie zdążyłam, bo ona nie tyle zapukała w drzwi, co po prostu je wyważyła. Pojawiła się niczym superbohater z seriali animowanych – akurat w najbardziej pożądanym momencie.



Szybko przekonałam się też, że mądrala, który stwierdził, iż „od przybytku głowa nie boli”, miał specyficzne poczucie humoru, bądź był urodzonym cynikiem. Wydawać by się mogło, że mój problem został rozwiązany – dostałam to, czego chciałam: okazję do zabawy, relaksu i skopania tyłka szarej rzeczywistości. Nic bardziej mylnego. Po przeanalizowaniu programu Culture Night nabawiłam się wielkiego dylematu – co wybrać?! – i doszłam do wniosku, że ta cała Noc Kultury ma jeden wielki minus. Jest jednorazowym wydarzeniem i trwa tylko jeden wieczór. Bo jak nasycić swój głód tylko jednym smakołykiem, kiedy nie można zjeść wszystkiego, na co ma się ochotę? Czy to czasem nie zakrawa na drażnienie głodnego?



Dłuższą chwilę zastanawiałam się, gdzie powinnam się zjawić: w Leap Castle na Trad Night, czy też może w Clonony Castle na Classical Music and Dance. Pech chciał, że dwie najbardziej interesujące mnie imprezy odbywały się w tym samym czasie w dwóch różnych zamkach oddalonych od siebie o jakieś 40 km - nie lada problem dla kogoś, kto nie posiada daru bilokacji.



Miałam małą nadzieję, że los uratuje mnie z tej niezręcznej sytuacji i nie będę musiała dokonywać ciężkiego wyboru. Ilość miejsc na obydwie imprezy była mocno limitowana [55 dla zamku Leap  i 24 dla Clonony] i tylko wczesna rezerwacja mogła zagwarantować udział we wspomnianym wieczorku. Wzięłam telefon do ręki i z małym bólem serca – bo obydwa miejsca uwielbiam -  wybrałam numer, by zarezerwować miejsca w słynnym Leap Castle, jednym z najbardziej nawiedzonych zamków Irlandii. Zrezygnowałam z imprezy w Clonony pesymistycznie tłumacząc sobie, że i tak pewnie nie byłoby już wolnych miejsc. Pomyślnie przeprowadzona rezerwacja na Trad Night dodała mi skrzydeł na pozostałą część dnia i kilka kolejnych.



W piątkowy wieczór na kilkanaście minut przed 20:00 zjawiliśmy się w zamku Leap, by spędzić przemiły wieczór w towarzystwie utalentowanych muzyków i tancerzy, a przy okazji przekonać się, czy dokonałam dobrego wyboru. Miło było ponownie zobaczyć zamek na swoje oczy – zapadający zmrok dodawał mu aury tajemniczości i skutecznie budował atmosferę. Wspaniały klimat udało się także stworzyć gospodarzom. Palące się drewna trzeszczały w kominku, a świeczniki i przyciemnione światła dodały nastroju i szczypty romantyzmu. Absolutnie nie miało się wrażenia, że przebywa się w zimnym i ponurym zamku o niezwykle mrocznej przeszłości, w miejscu, w którym doszło do bratobójczego morderstwa.



Gości zabawiała przesympatyczna grupka muzyków. Gospodarz, ceniony muzyk Sean Ryan, przebywał akurat poza domem, mieliśmy za to okazję spotkać jego sympatyczną rodzinę. Okazało się bowiem, że urocza i powabna dziewczyna cudnie tańcząca, a do tego pięknie grająca na flecie i harfie to Ciara, córka samego Seana. W tym wypadku jabłko faktycznie niedaleko padło od jabłoni. Ciara bowiem nie tylko odziedziczyła talent po tacie, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że pod niektórymi względami także go przerosła. Jest na pewno dużo ładniejsza. Talentu oceniać nie będę, wszak wysłuchanie na żywo muzycznej próbki Seana po prostu nie było mi dane.



Lovely Ciara


Ciara ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i wiele światowych sukcesów na swoim koncie. Jest studentką Irish World Academy of Music and Dance na Uniwersytecie w Limericku, a prywatnie uroczą osobą. I wszystko wskazuje na to, że jest skazana na sukces. Mając takich rodziców, chyba nie było dla niej innej możliwości. Ciara gra zatem na weselach znanych osób [np. Louisa Osbourne’a], podróżuje po całym świecie, by nieść radość swoją muzyką i tańcem. Jest młodziutka, ale jednocześnie bardzo doświadczona – tańczyć zaczęła w wieku czterech lat, by przez kilka kolejnych pobierać lekcje u swojej mamy, a potem przejść pod skrzydła Michaela Ryana. Od szóstego roku życia gra na harfie i fantastycznie jej to wychodzi. Dodam, że  po raz pierwszy słyszałam na żywo muzykę, jaką wydobywa się z tego instrumentu i byłam niezwykle miło zaskoczona. Piękne dźwięki to mało powiedziane. Ciara miała rację, harfa wydobywa muzykę, którą najlepiej określa słowo angelic.



Ciara, Aoife, Tadhg



Tytuł gwiazdy wieczoru bez wahania dałabym Ciarze, to jednak absolutnie nie oznacza, że pozostała część muzyków była gorsza. Grająca na koncertynie Aoife Kinsella była zdecydowaną duszą towarzystwa – swoim uśmiechem, który praktycznie nie schodził jej z twarzy, rozświetlała pokój, a jej żarty niejednokrotnie sprawiały, że wszyscy wybuchali śmiechem. Przesympatyczna, ciepła osoba.



Wciśnięty do „kąta” Tadhg nie tylko grał na bodhránie [uwielbiam!] - tradycyjnym bębnie obciągniętym kozią skórą - i syntezatorze, ale także raczył nas swoim śpiewem. Ku mojemu niepocieszeniu wykonał tylko trzy piosenki: dwie po angielsku i jedną po irlandzku. Z tej ostatniej oczywiście nic nie zrozumiałam, bo moja znajomość gaeilge’a jest elementarna, choć mam uroczą nauczycielkę w postaci pięcioletniej Irlandki. Łatwo nie jest, ale śmiechu mamy zawsze co niemiara.



„Isle of Hope, Isle of Tears” – pierwsza piosenka, którą wykonał Tadhg opowiadała o emigracji do Ameryki, o trudach, cierpieniach i nadziejach z nią związanych. Powiem tylko tyle: ładniejszej interpretacji nie słyszałam. Chciałabym wstawić Wam tutaj linka, ale żadna z wersji, które znalazłam w Internecie nie jest nawet w połowie tak piękna i wzruszająca jak ta, którą słyszałam na żywo. Słuchałam jej jak zaczarowana. Wpatrując się w Tadhg, mającego zamknięte oczy i ewidentnie wczuwającego się w śpiewany tekst, zastanawiałam się, co dzieje się w jego głowie – czy jeszcze jest z nami, czy tylko w sobie znanym zakątku. Mocno mnie wzruszył. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam łzy w oczach słuchając piosenki. Jemu się udało dotknąć czułej struny mojej duszy. Gdybym miała jaja, po koncercie podeszłabym do niego i powiedziałabym mu tylko jedno zdanie: „nawet nie wiesz, chłopie, gdzie byłeś  we mnie swoim głosem”.



Nie można zapomnieć też o czwartym z muzyków, młodziutkim Conorze. Chłopak nie rzucał się w oczy, częściowo przez swoją drobną posturę i niewielki wzrost, częściowo dlatego, że wydawał się być niezwykle skromny, a do tego nieśmiały. O takich osobach mówi się, że nie mają parcia na szkło. Grał na bębnie, flecie, a do tego dotrzymywał towarzystwie Ciarze w irlandzkim tańcu. Zapamiętam go właśnie w ten sposób: cicho siedzącego w kącie, zawsze ze spuszczoną głową, spokojnie i metodycznie uderzającego drewnianymi pałeczkami w bęben.



Muzyków wspomagali także niektórzy z uczestników wieczorku. Na widowni znalazły się bowiem osoby, które zechciały zaśpiewać, zagrać na flecie lub syntezatorze. Znalazł się także znajomy Połówka, Irlandczyk znany mu ze spotkań biznesowych. Tego wieczoru objawił swoje muzyczne oblicze. Ktoś opowiedział zabawną historię, ktoś inny jakąś anegdotę. Czułam się jak wśród rodziny, bo taka właśnie atmosfera panowała. Zresztą, z tego, co zdążyłam wywnioskować, zdecydowana większość zgromadzonych po prostu się znała. To byli sąsiedzi, rodzina Ryanów. Być może nawet byliśmy jedynymi „obcymi”.




Było niezwykle przyjemnie i relaksująco, a pani domu, choć w tym wypadku należałoby raczej napisać pani na zamku, razem z Ciarą robiła wszystko, co w jej mocy, by goście dobrze się czuli. Zaserwowane wino niezwykle przypadło mi do gustu, przez co kieliszek opróżniłam zdecydowanie za szybko, a przystawki spotykały się z zasłużonymi komplementami. Niespodziewanie goście mieli możliwość skosztowania także tortu urodzinowego, bo Denis, dziewięcioletni Irlandczyk, który dołączył do tancerzy z widowni, obchodził tego dnia swoje urodziny.



Ciara & Denis



wino było pyszne, ale Conor nie miał okazji się o tym przekonać


Nie wiem, jak było w zamku Clonony, ale absolutnie nie żałuję wzięcia udziału w wieczorku muzyczno-tanecznym w nawiedzonym zamku Leap. Do domu wróciliśmy zadowoleni i zrelaksowani, po uprzednim podziękowaniu gospodarzom i muzykom. Impreza miała skończyć się o 21:30, przeciągnęła się o godzinę. Super było, nieobecni niech żałują. Na sali pozostało wiele wolnych miejsc, bo ku mojemu zdziwieniu nie było chyba nawet trzydziestu osób, zatem w tym miejscu chciałabym sparafrazować Witolda Gombrowicza: „Koniec i bomba. A kto nie był, ten trąba”.



___


Przepraszam za kiepskie kadry zdjęć - nie siedziałam w pierwszym rzędzie i nie miałam zbyt dużego pola do manewru.


Zamek Clonony opisywałam już wcześniej - tutaj, a Leap Castle tu.

niedziela, 6 listopada 2011

Nawiedzone miejsca Irlandii: więzienie Wicklow

Kiedy wyspiarze przygotowywali się do nadejścia Halloween, a na ulicach już można było spotkać pierwszych przebierańców, postanowiłam, że zrobię coś, co doskonale wpisze się w mroczny klimat. Zdecydowałam, że odwiedzę miejsce, które mnie intrygowało -więzienie w miasteczku Wicklow – i że zrobię to nocą.


 


Wicklow’s Historic Gaol uchodzi za jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc w Irlandii. W każdy ostatni piątek miesiąca urządza się tutaj nocne zwiedzanie, a od czasu do czasu sześciogodzinne (od 21:00-3:00) „polowania na duchy” prowadzone przez grupę irlandzkich badaczy zjawisk paranormalnych. Dla niektórych zła sława więzienia jest tylko wymysłem i tanim chwytem reklamowym – sensacja przecież zawsze łatwo i szybko się sprzedaje. Inni uważają z kolei, że tytuł „jednego z najbardziej nawiedzonych miejsc” jest w pełni zasłużony. W murach więzienia przez ponad 200 lat działy się przeróżne okropieństwa, a doniesienia o widzianych zjawach pochodzą od wielu osób, w tym także dzieci.


 


Nasza wieczorna wizyta w więzieniu rozpoczyna się przyjemnie i klimatycznie. Brama wejściowa jak i wnętrze są odpowiednio udekorowane. Wszystko w duchu Halloween. Na korytarzu zgromadziła się spora grupka osób. Nie brakuje przebierańców w fantazyjnych kostiumach. Recepcjonistka zaprasza nas do niewielkiej poczekalni. Ciemne pomieszczenie rozświetlają świece na parapetach. Już po chwili podchodzi do nas starsza kobieta i proponuje coś do picia. Woda, napoje gazowane, wino – każdy znajdzie coś dla siebie.




 




Miłe pogawędki przerywa Gaoler. Nasz przewodnik ucharakteryzowany na strażnika więziennego. Pojawia się w wielkim stylu, robi imponujące entrée. „Cicho ludzie!” rozkazuje. „Ostrzegałem was, byście nie kradli!”. Już sama jego aparycja wzbudza respekt. Surowe oblicze, obrzyn w ręce i to coś w jego wyglądzie, co każe bez najmniejszego protestu robić to, czego on sobie życzy. Gaoler ma charyzmę i wie, jak zaprowadzić dyscyplinę. Jego donośny głos wypełnia szczelnie całe pomieszczenie i wibruje intensywnie w powietrzu – nie ma przed nim ucieczki.


 


Nasz pierwszy przystanek to oryginalna, XVIII-wieczna brama umieszczona w korytarzu. Więźniowie nazwali ją Gates of Hell – wrota do piekła. Przekraczając je często można było zapomnieć o życiu dotychczasowym, tym toczącym się na zewnątrz. Wielu ludzi nigdy już stąd nie wyszło. Nie jako żyjące istoty. Tłoczymy się po drugiej stronie bramy i mało kogo interesuje to, że w tym małym przedsionku nie ma wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić całą naszą grupę. Strażnik każe, więc się ściskamy i upychamy. Nikt nie chciałby mu podpaść.




 




Budowę więzienia rozpoczęto w 1702 roku i ukończono w ciągu kilku lat. Warunki panujące w tym miejscu pozostawały wiele do życzenia, a strażnicy więzienni nie czynili życia więźniów łatwiejszym. Przynajmniej nie tych, którzy nie mieli im czym płacić za odzież, wyżywienie, posłanie i świece. Wielu z nich było skorumpowanymi typami spod ciemnej gwiazdy. W początkowych latach istnienia tej placówki praktycznie nikt nie miał nad nimi kontroli, co dodatkowo pogarszało istniejącą sytuację.


 


Gaoler prowadzi nas wąskimi klatkami schodowymi. W jednym z pomieszczeń pyta: „jak myślicie, ile osób tutaj przebywało?”. Różne odpowiedzi padają, ale nikt nie zgaduje tej właściwej – 60. Pomruk zdziwienia rozchodzi się po sali. Tak, nawet 60. I to w dodatku mężczyzn, kobiet, dzieci, chorych psychicznie... Czas zejść na ziemię i uświadomić sobie, że jesteśmy w XVIII-wiecznym więzieniu, nie w tych współczesnych, które mogłyby czasami uchodzić za ośrodki wypoczynkowe. Dopiero w 1763 roku przeprowadzono tutaj reformę więzienną i rozdzielono więźniów.


 


Na trasie zwiedzania znajduje się także prowizoryczna klasa. Tablica, regał z książkami, kilka ławek i figur imitujących uczniów. Tutaj Gaoler przekazuje nas chwilowo w ręce Mary Morris, kobiety uczącej więźniów arytmetyki, pisania i czytania. To tutaj pojawia się od czasu do czasu duch dziecka odziany w ubogie szaty. Ktoś ze zwiedzających myślał, że to jeszcze jeden aktor w przebraniu. Ze zdziwieniem dowiedział się, że w więzieniu nie ma dzieci-aktorów.


 


Główny blok więzienny złożony jest z parteru i dwóch pięter. Tutaj w pewnym momencie  dołącza do nas wymownie ucharakteryzowany więzień. Pojawia się niespodziewanie – jak przystało na ducha – i powoduje krzyki zaskoczonych kobiet. Podbite oko, ubranie zbrukane krwią i nieobecne spojrzenie. To wszystko robi wrażenie.




 




Na każdej kondygnacji znajduje się kilkanaście cel. Każda z nich jest mała, chłodna, ma niskie drzwi i ascetyczne wnętrze. Wydają się być pomieszczeniem dla jednej osoby, a tymczasem mieściły nawet do 15 osób. Na taką wiadomość można zareagować tylko w jeden sposób: jak na tak małej powierzchni mogło żyć nawet 15 osób?! Czy to jeszcze można było nazwać egzystencją, czy może już wegetacją?




 




Donżon, posępna część więzienia, zawiera cztery pomieszczenia. Jest tu także izolatka - pusta cela o białych ścianach. Nie można było mieć tutaj żadnego posłania, ani oświetlenia. Gaoler zachęca do wejścia do środka i wczucia się w rolę odseparowanego więźnia. Wchodzę. Dołączają do mnie dwie kobiety. Strażnik zamyka za nami drzwi, celę spowijają egipskie ciemności i moje towarzyszki zaczynają panicznie wrzeszczeć. Jedna z nich chwyta mnie kurczowo za rękę i wbija się w nią paznokciami niczym kot uwieszony nad przepaścią.


 


Na pierwszym piętrze również nie brakuje „spooky places”. Kiedy betonowano podłogę w jednej z tamtejszych cel, w nocy pojawiły się na niej ślady dziecięcych stóp - w samym jej środku. Nie było za to żadnych śladów prowadzących do ani z celi. Nie było to ani pierwsze ani ostatnie dziwne zjawisko. Zdarzało się, że pracownicy więzienia znajdowali rano rzeczy w innym stanie, niż je zostawili przed wyjściem do domu.




 




Na ostatnim piętrze możemy zajrzeć do kajuty „Herculesa” i porozmawiać z obsługą statku. W XVIII wieku na mocy aktu o banicji rozpoczęto wysyłanie więźniów „za morze”. Najpierw do Ameryki, a potem do Australii. Przez jakieś 50 lat pozbyto się kilkuset więźniów z Wicklow Gaol. Wysyłano kobiety, mężczyzn i dzieci. Za morderstwa, napady, kradzieże, a nawet włóczęgostwo. Część z nich nie przeżyła długiego, trwającego ponad 6 miesięcy rejsu – nie była w stanie. To tu, na statku, pewnego razu dziecko zobaczyło „miłego, uśmiechniętego pana” - aktora, jak myślało. Tyle, że tego dnia na statku nie było żadnego pracownika więzienia.


 


Lata klęski głodu w Irlandii (XIX wiek) sprawiły, że populacja kraju zaczęła drastycznie maleć, za to do granic możliwości napęczniała ona w więziennych murach. Ludzie często celowo popełniali przestępstwa, by trafić do więzienia. Tam przynajmniej mieli zapewnione skromne posiłki. W krytycznym momencie w Wicklow Gaol zanotowano aż 780 osób. Pojawiła się potrzeba rozbudowy i ulepszenia więzienia. Po dokonanych zmianach w więzieniu było już 77 cel i kilka innych pomieszczeń użytku codziennego.


  koło deptakowe




Ostatnim etapem zwiedzania jest wizyta na dziedzińcu więziennym. Nocą ma ona szczególny klimat. Znajdują się tu dyby i koło deptakowe, stworzone na początku XIX wieku w celu ściśle penitencjarnym. Dyby początkowo znajdowały się na pobliskim Market Square. Zakuci w nie więźniowie przez dwa dni wystawieni byli na publiczny widok: wyszydzani, obrzucani zgniłą żywnością, upokarzani.


 


„Jak myślicie, gdzie chowano zmarłych i powieszonych?” - pyta nas Gaoler, kiedy stoimy zbici w kupkę, próbując ochronić się przed smagającym wiatrem. Chwilę później dodaje: „Tak, właśnie stoicie na ich ciałach. Pod waszymi stopami leżą liczne szczątki”. Na koniec prowadzi nas przed frontową stronę więzienia, by pokazać nam, gdzie niegdyś wykonywano publiczne egzekucje. „To właśnie tam, u samej góry budynku znajdowała się szubienica” – strażnik pokazuje na górne okno. Ludzka mentalność niewiele się zmieniła od tamtego czasu. Dziś ludzie ciągle są żądni sensacji, wtedy też byli. Dlatego egzekucje zawsze miały wielką publiczność.


 


Na początku roku byłam w dublińskim więzieniu Kilmainham, jednak to Wicklow Gaol uważam za ciekawsze. Spora w tym zasługa sposobu zwiedzania. Tam mieliśmy sztywną panią przewodnik, tutaj oprowadzanie ma miły, przyjemny charakter. Wszystko odbywa się na zasadzie interakcji, a udział ucharakteryzowanych aktorów jest zdecydowanym plusem. Gaoler powinien dostać Oskara za swoją rolę. Tam wszystko odbywało się w pogrzebowej atmosferze, tutaj mury wypełnia wesoły śmiech - miła i odmienna muzyka od tej, którą przez ponad 200 lat można było usłyszeć w Wicklow Gaol. Ogromnym atutem tego obiektu jest możliwość nocnego zwiedzania. Atrakcja cieszy się sporym zainteresowaniem. W naszej grupie byli sami Irlandczycy, nieco mnie to zdziwiło, bo w zwiedzanych przeze mnie miejscach częściej napotykam obcokrajowców niż tubylców.


 


Przejechaliśmy nasze hrabstwo, trzy inne, by wreszcie dotrzeć do hrabstwa Wicklow, wróciliśmy do domu po północy, ale bez wahania odpowiadam: warto było.



czwartek, 7 stycznia 2010

Clonony Castle - śladami Boleynów


Na zamek Clonony natknąłem się całkiem przypadkowo. Los sprawił, że po prostu przejeżdżałem obok niego. Ta mierząca 50 stóp wieża niemal wyrosła przede mną, gdy bocznymi dróżkami pędziłem do domu. Było już prawie ciemno i lało jak z cebra, a w domu Taita czekała z obiadem, więc nawet się nie zatrzymywałem. To, że tu jeszcze wrócę, nie podlegało wątpliwości. Nastąpiło to wprawdzie dopiero kilka miesięcy później, ale w końcu udało mi się znów zagościć w Clonony. Tym razem pogoda była piękna, a do tego sprzyjało nam szczęście, bo brama zamku była otwarta, co oznaczało, że uda nam się wejść do środka.




Parkujemy po drugiej stronie drogi i ruszamy w stronę zamku. Od razu dostrzega nas jeden z psów, który – jak się później okazało – wspaniale pełni funkcję zamkowego alarmu. W przeciwieństwie do swojego znacznie większego towarzysza, maleńki czworonóg jest całkowicie niegroźny, ale na widok nadchodzących ludzi potrafi postawić wszystkich na nogi. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko przy bramie pojawia się też właścicielka, która od razu z uśmiechem na twarzy prowadzi nas ku zamkowej wieży. Okazuje się, że Rebecca nabyła zabytek kilka lat temu z zamiarem przywrócenia mu dawnej chwały. Kiedy wchodzimy do wnętrza budowli, z dumą mówi: „witajcie w jedynym irlandzkim zamku Tudorów”. I zaczyna opowiadać…




Zamek Clonony został zbudowany najprawdopodobniej pod koniec XV wieku przez klan MacCoughlanów i to za jego murami miały miejsca pierwsze w Irlandii ćwiczenia w używaniu muszkietów. Wkrótce jednak zamek zmienił właściciela, bo Jon Og MacCoughlan przekazał go jako dowód swojej wierności Henrykowi VIII, który dar przyjął i nawet obiecał, że w stosownym czasie odda go MacCouglanom. Henryk jednak lubił zmieniać zdanie i w tym przypadku nie było inaczej.


 


Król akurat starał się o rękę Anny Boleyn, która – choć pochodziła z szanowanej rodziny – nie była wystarczająco szlachetnie urodzona. Henryk postanowił temu zaradzić i po prostu nadał Tomaszowi Boleyn, ojcu Anny, odpowiednie tytuły szlacheckie, a wraz z nimi posiadłości, wśród których znalazł się też zamek Clonony. Po takiej operacji już nikt nie mógł narzekać na rodowód Boleynówny: Anna została królową, a Tomasz Lordem Tajnej Pieczęci. Sielanka jednak nie trwała długo i już trzy lata później Henryk wzywał kata. Anna i jej brat Jerzy stracili głowy, a Tomasz został wygnany z dworu. W obawie przed gniewem monarchy spora część rodziny salwowała się ucieczką do Irlandii. Osiedlili się właśnie w Clonony i szybko rozprzestrzenili po całej okolicy. Do dziś w Midlandach żyje wielu potomków Boleynów – na czele z rezydującą na zamku w Birr, Lady Allison Rosse.


 

To właśnie historia rodu Boleynów jest głównym motywem, którego nowi właściciele trzymają się podczas odrestaurowywania zamku. Komnaty są urządzane na wzór tamtej epoki, nie brakuje pamiątek związanych z Boleynami. Całość uzupełniają różne eksponaty, które Rebecca przywozi ze swoich podróży po świecie. Przed Bożym Narodzeniem w zamku odbywasię specjalny jarmark, na którym te niecodzienne pamiątki zostają sprzedane, a uzyskane w ten sposób środki przeznaczane są na dalsze prace renowacyjne.


 


W tej chwili dla zwiedzających dostępny jest tylko parter i znajdująca się na pierwszym piętrze sypialnia, ale Rebecca z entuzjazmem przedstawia plany na przyszłość. Marzy o tym, by za kilka lat goście mogli podziwiać zamek w pełnej krasie. Z zapałem pokazuje zamontowane niedawno metalowe schody, dzięki którym po dziesiątkach lat przerwy znów można wejść na remontowane właśnie drugie piętro. Zwiedzanie nie trwa długo, ale przemiła właścicielka z radością odpowiada na wszelkie pytania.


 


Wychodzimy przed zamek, a nasza gospodyni kontynuuje swoją opowieść. Zaznacza, że głównym celem jest takie odnowienie budowli, by w jej środku znów można było mieszkać, a jednocześnie z zewnątrz wciąż wyglądałaby ona jak prawdziwy zamek. Dlatego właśnie nie ma w planach żadnej ingerencji w elewację. „Bardzo pomaga nam to, że wieża stoi na litej skale” – tłumaczy Rebecca. „Nie mamy problemów z wilgocią i niestabilnym gruntem, co jest zmorą większości tego typu budowli.” Dodaje, że w planach jest również przykrycie zamku dachem, ale w taki sposób, by nie było to widoczne z zewnątrz. „Chcemy, żeby wieża zachowała swój średniowieczny wygląd, a wnętrze zaskakiwało zwiedzających” – wyjaśnia z uśmiechem właścicielka.


 


Nie może zabraknąć również związanych z zamkiem ciekawostek. Rebecca wskazuje na rosnący tuż obok głóg i leżący pod nim głaz. Kryje on pod sobą odkryty w 1803 roku grób Marii i Elżbiety Bullyn (jak wówczas zapisywano to nazwisko). Według niektórych źródeł były to bratanice królowej Anny Boleyn i kuzynki królowej Elżbiety I (która ponoć miała nawet przez jakiś czas gościć w Clonony i nauczyć się tu irlandzkiego!). Z napisu, jaki zdołano odczytać ze zniszczonej przez czas i pogodę płyty, wynikałoby, że Elżbieta I była raczej ciotką lub nawet cioteczną babką owych dam, a nie ich kuzynką. Choć i to jest dość wątpliwe, bo ich dziadkiem miałby być syn Jerzego Boleyna, a według historyków brat królowej Anny męskich potomków się nie doczekał. Faktem jest jednak to, że obie panie były w jakimś stopniu spokrewnione z angielskimi monarchiniami.


 


Obie damy dożyły w Clonony sędziwego wieku i były ze sobą tak bardzo związane, że kiedy jedna z nich zapadła w wieczny sen, druga w rozpaczy rzuciła się z zamkowych murów. Samobójcom nie przysługiwało wówczas prawo do należytego pochówku, więc siostry spoczęły we wspólnym grobie u podnóża zamku. Z biegiem lat mogiła popadła w zapomnienie i odnaleziono ją  dopiero na początku XIX wieku przy okazji budowy Grand Canal. Nie wiedziano wówczas, czyj to jest grób i zdecydowano o przeniesieniu go na pobliski cmentarz przyklasztorny (a to ci paradoks!). Płyta okazała się jednak zbyt ciężka i ostatecznie pozostawiono grób pod zamkowym głogiem.




Opowieść dobiega końca i Rebecca oznajmia nam, że wraca do pielęgnowania zamkowego ogródka. Zachęca nas jednak, byśmy rozejrzeli się wokół wieży i porobili sobie zdjęcia. Podczas gdy Taita pstryka fotki, ja ruszam na rekonesans i wchodzę do przylegającej do północnej strony zamku fosy. W fosie spotykam męża Rebekki, który właśnie zrobił sobie przerwę w koszeniu trawy. Campbell jest niezwykle interesującym rozmówcą. Opowiada mi o pracach renowacyjnych i związanych z nimi przeszkodach. Choć lokalny samorząd jest bardzo pomocny w uzyskiwaniu kolejnych zezwoleń i odbiorów, odbudowa zamku strasznie się ciągnie ze względu na postawę urzędników ze stolicy. „Ludzi w Dublinie nie interesuje jakaś wieżyczka w Offaly. Oni najchętniej zabiliby drzwi i okna dechami, a przy bramie wywiesili tabliczkę zakazującą wstępu” – mówi z rozgoryczeniem. Rozpogadza się znacznie, kiedy wspomina wizytę potomka klanu MacCouglanów. Człowiek ten przyleciał tu specjalnie ze Stanów i płakał ze szczęścia, widząc, że ktoś zaopiekował się zamkiem zbudowanym przez jego przodków.


 


Po kilkunastominutowej pogawędce wychodzimy z fosy i dowiaduję się, że Rebecca zaprezentowała Taicie zaułek zakochanych w zamkowych ogrodach, gdzie często fotografują się młode pary. Właściciele informują nas również, że na terenie zamku organizowane są też bankiety, a chętni mogą tu nawet przenocować. Oczywiście wszystko odbywa się przy blasku świec, a wpływy zasilają fundusz remontowy.


 


Na odchodne pytamy jeszcze, czy w wieży pojawiają się jakieś duchy. Rebecca wyjaśnia: „Zamek jest prezentowany w Internecie jako nawiedzony. Ludzie, którzy przejeżdżają tędy w nocy, zgłaszają często, że widzieli na szczycie wieży wychudzonego mężczyznę w zielonej poświacie. Ale my przez te kilka lat nigdy nie widzieliśmy tu żadnego ducha.” A Campbell dodaje ze śmiechem, że jeśli komuś będzie bardzo zależało, to mogą specjalnie zaaranżować jakieś paranormalne odgłosy.




Opuszczamy zamek Clonony z szerokimi uśmiechami. W drodze powrotnej zgodnie stwierdzamy, że była to jedna z naszych najsympatyczniejszych wycieczek. Wspaniale było przyjechać tu i spotkać tych wyjątkowych ludzi, którzy z pasją odnawiają ten piękny zabytek. „Muszę to koniecznie opisać na blogu” – oznajmia Taita i zaraz dodaje: „ale nie wiem, o czym rozmawiałeś z tym panem w fosie!”. „No dobra, to ja to opiszę” – wyrywa mi się z bliżej nieznanego powodu… I – jak widzicie – Taita dopilnowała, żebym dotrzymał słowa…


 


Połówek

sobota, 20 grudnia 2008

Nawiedzone miejsca Irlandii: Leap Castle

Jednym z najciekawszych irlandzkich zamków jest w moim odczuciu Leap Castle. To, co mnie w nim fascynuje, to nie jego styl architektoniczny, lecz historia. Sylwetka zamku Leap nie wyróżnia się niczym specjalnym. Przyniszczona bryła, ukazująca liczne znamiona upływu czasu, pozwala sądzić przypadkowemu turyście, iż oglądany obiekt jest tylko przeciętnym zamkiem, jakich tak naprawdę wiele na irlandzkiej ziemi. Otóż nic bardziej mylnego. Zamek Leap absolutnie taki nie jest – cieszy się sławą najbardziej nawiedzonego zamku w Irlandii. Co niektórzy posuwają się w swoich twierdzeniach jeszcze dalej, przypisując mu rangę jednej z najbardziej mrocznych posiadłości w całej Europie.




 



Tak się składa, że o jego niezbyt chlubnej sławie dowiedziałam się stosunkowo późno. Jako że od najmłodszych lat interesowały mnie zjawiska paranormalne, postanowiłam koniecznie zagłębić się w tajemnice zamku Leap. Spędziłam mnóstwo godzin, czytając różne źródła, oglądając materiały filmowe i wypytując moich irlandzkich znajomych. Efekt moich działań nie poszedł na marne. Zapoznałam się z wywołującymi dreszcze faktami z przeszłości Leap Castle, co jeszcze bardziej spotęgowało moje zainteresowanie.



Aby choć trochę zrozumieć specyfikę tego zamku, koniecznie trzeba zagłębić się w jego przeszłość. Historia Leap Castle to coś szczególnie godnego uwagi. Jest ona niezwykle burzliwa, naznaczona licznymi rozlewami krwi, okrucieństwem oraz praktykami zakrawającymi na czarną magię i konszachty z diabłem.



 



Wszystko najprawdopodobniej zaczęło się blisko 500 lat temu. To wówczas rozgorzała intensywna walka pomiędzy członkami rodu O’Carroll zamieszkującymi wspomniany zamek. Żądza władzy odebrała rywalom zdrowy rozsądek i doprowadziła do straszliwego bratobójstwa. Odbyło się ono w dość nietypowym miejscu – w kaplicy zamkowej. Niczego nieświadoma ofiara, będąca księdzem, odprawiała mszę w kameralnym rodzinnym gronie. Podniosła atmosfera została nagle rozdarta na strzępy przez brutalne wtargnięcie brata księdza. Intruz zwany był jednookim Teige. Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać. Doszło do niego w ciągu kilku sekund, kiedy to Teige O’Carroll sięgnął po swój mecz. Bez ostrzeżenia i bez skrupułów zanurzył go w plecach swojego brata pogrążonego akurat w celebracji mszy. Ofiara nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Ksiądz upadł na ołtarz, zalał go krwią. Głęboki cios zrodzony z nienawiści i zadany z rozmachem szybko doprowadził do wykrwawienia na oczach przerażonej rodziny. To brutalne wydarzenie ponoć doprowadziło do zrodzenia złych duchów nękających zamek.



 



Kolejne krwawe nieszczęście nastąpiło w XVII wieku. Tym razem jednak nie zrodziło się ono z nienawiści, lecz z uczucia kompletnie mu przeciwnego. Z miłości. A wszystko za sprawą jednej z córek rodu O’Carroll, która zakochała się w angielskim żołnierzu przetrzymywanym w zamku. Nie bacząc na niebezpieczeństwo dziewczyna regularnie wymykała się do swego amanta, przemycając mu żywność, a ostatecznie doprowadzając do jego ucieczki. Kiedy młodzi gorączkowo zbiegali po schodach, natrafili na przeszkodę w postaci brata dziewczyny. Uciekinier – Darby - nie zawahał się za pomocą miecza uśmiercić niedoszłego szwagra. Miłość tej dwójki doprowadziła do ich małżeństwa, co z kolei przyczyniło się do zmiany właściciela zamku. Po latach przebywania w irlandzkich rękach Leap Castle trafił w posiadanie Anglików. W ręce rodziny zbiega.



 



Lata mijały, zakochana dwójka dawno umarła, a w ich ślady poszła reszta członków rodziny. Ostatni spadkobierca zamku Leap, Jonathan Darby, przejął go pod koniec XIX wieku, a jego żona Mildred poczęła urządzać w nim okultystyczne seanse, doprowadzając w efekcie do zrodzenia kolejnego, wyjątkowo złośliwego ducha zwanego Elementalem. Narodziny tego nieprzewidywalnego ducha zapoczątkowały nową, burzliwą erę w historii zamku Leap. To najprawdopodobniej wówczas zrodziła się jego zła sława.



Z relacji amerykańskich specjalistów - badaczy zjawisk paranormalnych, którzy pod koniec 2003 roku prowadzili obserwacje w Leap - jasno wynika, że Elemental nie jest jakimś tam przyjaznym duszkiem Casperkiem, lecz nieobliczalną zjawą, jednym z najbardziej inteligentnych duchów, z jakimi kiedykolwiek mieli do czynienia. Mildred, sama „sprawczyni” narodzin Elementala, określiła go jako wyjątkowo wstrętnego, cuchnącego rozkładającym się ciałem i przyprawiającego ją o odruchy wymiotne.



 



Po tym jak rodzina Darby została w zasadzie wypędzona przez Irlandczyków, zamek został zbombardowany i podpalony. Całkowicie popadł w ruinę, odstraszając swoim wyglądem lokalnych wieśniaków, którzy unikali przebywania nocą nieopodal zamku. Ci, którzy jakimś sposobem znaleźli się jego pobliżu, mieli okazje doświadczyć nieprzyjemnego spotkania z duchem kobiety odzianej w czerwoną suknię.




Do ciekawostek związanych z zamkiem należy pewne odkrycie, którego kilkadziesiąt lat temu dokonali robotnicy porządkujący wnętrze zamku. Ku ich przerażeniu w jednym z pomieszczeń, zwanym oubliette, odkryto ludzkie szczątki. Nie dwa, czy pięć szkieletów, lecz całą masę. Oubliette, krótko mówiąc, nie była niczym przyjemnym. Za jej pomocą w bardzo prosty i okrutny sposób pozbywano się niechcianych gości i wrogów: wrzucano ich do pokoju z zapadającą się podłogą i pozostawiano na pastwę losu. Ci, którzy nie przeżyli kilkumetrowego upadku byli szczęściarzami. Ci, którym nie dana była bezbolesna i szybka śmierć, przechodzili nawet kilkunastodniowe katusze zanim umarli wycieńczeni chorobami bądź głodem. Niektórzy skłonni są uwierzyć, iż duchy zmarłych w ten sposób osób powróciły z zaświatów w celu dokonania zemsty.



 



Czas zamknąć burzliwe karty historii Leap Castle i powrócić do współczesności. Choć może ciężko w to uwierzyć zamek jest obecnie dobrowolnie zamieszkiwany przez utalentowanego i sympatycznego irlandzkiego muzyka, który swoim oryginalnym wyglądem świetnie komponuje się z zamkową scenerią. Wkrótce po wprowadzeniu się do zamku Sean Ryan rozpoczął prace restauratorskie mające na celu przywrócenie Leap świetności. I tu nastąpiło coś, co przez niektórych zostanie określone jako złośliwa działalność duchów, a przez innych jako nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Otóż w czasie dokonywania prac muzyk dwukrotnie został poturbowany, łamiąc sobie kości w dość dziwnych okolicznościach. Rodzina Seana szybko poznała nietypowych współlokatorów i zrozumiała, iż chcąc prowadzić spokojny żywot w zamku, muszą „zawrzeć pakt” z mieszkającymi tam duchami. Z relacji Seana wynika, iż domownicy starają się nie wchodzić w drogę duchom i nie uprzykrzać im egzystencji, co z kolei owocuje brakiem złośliwości z ich strony.



 



Siedemnaście lat temu w Bloody Chapel - kaplicy, gdzie dokonano mordu na księdzu - miał miejsce chrzest Ciary, córki Seana i Anne. Właśnie wtedy po raz pierwszy od wielu wieków miejsce to rozbrzmiewało nastrojową muzyką i echem śmiechu przepełnionego szczęściem. Pomieszczenie zostało wypełnione atmosferą miłości i radości, a sam chrzest zapisał się w pamięci uczestników jako wspaniały dzień bez przykrych niespodzianek. Choć kilka lat później Ciara miała okazję zobaczyć na własne oczy zamkowe duchy, nigdy nie została przez nie skrzywdzona. Niektórzy twierdzą, iż zjawy zamieszkujące Leap Castle chociaż częściowo odnalazły ukojenie, od kiedy zamkowe komnaty wypełnia piękna i nastrojowa muzyka Seana.



Czy Leap Castle faktycznie skrywa w sobie mroczne tajemnice i złośliwe duchy? A może jest to tylko sprytny chwyt reklamowy? Zapewne Wasze opinie będą podzielone, tak jak lokalna społeczność podzielona jest na zwolenników i przeciwników teorii o przybyszach z zaświatów. Jedno jest pewne. Leap Castle nie jest takim samym zamkiem jak inne.