Pokazywanie postów oznaczonych etykietą piątek trzynastego. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą piątek trzynastego. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 stycznia 2020

Castlebar, here I come! (2)


Dla tych, którzy w ostatniej chwili kupują bilet na koncert, jest specjalne miejsce w piekle. Takie mam wrażenie, ilekroć patrzę na moją "przepustkę" z wyraźnym napisem "unreserved seating", pod którym kryje się właściwie jedno: prawa dżungli. Kto pierwszy ten lepszy. Przychodzisz na ostatni moment? Licz się z tym, że możesz stać przez cały koncert, bo co sprytniejsi już się usadowili.

Dlatego postanawiam być tą sprytniejszą. Przychodzę odpowiednio wcześnie i choć oznacza to, że najpierw muszę przejść przez piekło (stać w deszczu, chłonąć go jak gąbka, marznąć, czekać i przyglądać się zakochanym parom...), dzięki temu później już do niego nie trafiam. Kiedy bowiem otwierają się wrota raju, szybko udaje mi się znaleźć przytulny zakątek z bardzo dobrą widocznością. 
Szybko też doceniam kameralne rozmiary teatru i  akustyczne właściwości jego sali. Mam świetne miejsce, jest mi wreszcie sucho (choć nie ciepło), a poza tym... dostrzegam też innych loserów, którzy przyszli tu bez osoby towarzyszącej! "Boże, czego tutaj było się obawiać?!" - myślę sobie i nie mogę ukryć politowania nad własną głupotą. 
Do tej pory każdy występ supportu był dla mnie "złem koniecznym". Jedynym rodzajem "gry wstępnej", którą zawsze i z chęcią bym pomijała. Błyskawicznie jednak zmieniam zdanie, kiedy na scenie pojawia się Moncrieff supportujący Walking on Cars. 
W pierwszej chwili mam chęć ponownie sprawdzić swój bilet, bo coś tu ewidentnie jest nie tak: albo ja trafiłam do złej sali i wylądowałam na występie Chippendalesów, albo to on pomylił scenę z siłownią. Wszystkiego się bowiem spodziewałam tej nocy, ale nie tego, że zobaczę przed sobą "pakera" z imponującymi bicepsami i tricepsami, w białym bezrękawniku wręcz krzyczącym "zerwij mnie!". A Moncrieff wygląda właśnie jak uciekinier z pierdla, który przez ostatnie dziesięć lat swojego pobytu w nim nie wychodził z siłowni, a jeśli już, to tylko po to, by dla rozrywki obić gębę kilku żółtodziobom. No i oczywiście zaraz po tym szybciutko wrócić na siłownię, by znów pieczołowicie rzeźbić muskulaturę niczym mistrz Rodin swojego "Myśliciela". 
Plus tego wszystkiego jest taki, że jego obecność na scenie automatycznie podnosi temperaturę  - już nie jest mi zimno! Mam za to grzeszne myśli, ilekroć patrzę na ten bezrękawnik ;) "Cóż za ironia!" - myślę sobie, przywołując scenę spryskiwania się perfumami Caroliny Herrery. Good Girl? I am anything but! 

Moncrieff szybko jednak udowadnia, że nie jest artystą, który "golizną" zasłania swoje braki w muzycznym wykształceniu i umiejętnościach. To nie jest ani nic na podobieństwo "trompe l'oeil" ani zasłony dymnej, mających za zadanie odwrócić uwagę i oszukać odpowiednie zmysły. 
Moncrieff jest dobry. Jest nawet bardzo dobry! Ma miły dla ucha wokal, który w dodatku idzie w parze z przyjemną osobowością sceniczną i "showmańskimi" umiejętnościami. Wykonuje tylko kilka piosenek (między innymi swoją flagową "Like I Do", "Ghost", balladę poświęconą zmarłemu kilka lat temu bratu, który zawsze go dopingował, i cover "Dance Monkey", który spotyka się z największym entuzjazmem,) i w każdą z nich wkłada tyle samo zaangażowania. 
Choć jego ruchy sceniczne wydają się momentami nieco teatralne, podoba mi się jego żywiołowość. Jest wulkanem energii, który jednak cały czas pamięta o tym, by utrzymywać kontakt z widownią i dziękować jej po każdej piosence. Patrząc jednak na sztywniaków, którzy doskonale sprawdziliby się na planie filmowym "Walking Dead", odnoszę wrażenie, że publika na to nie zasługuje. 
O 21:00, po półgodzinnej przerwie, która nastąpiła po występie Moncrieffa, na scenie pojawia się Patrick Sheehy i spółka, a publiczność wreszcie demonstruje swoje dzikie i głośne oblicze - piskom, wrzaskom, oklaskom i gwizdom nie ma końca. Widownia dobitnie pokazuje w ten sposób, dla kogo tu się zgromadziła. 
Rozlegają się pierwsze dźwięki "Too Emotional", piosenki, którą zespół wybrał na utwór rozpoczynający swój występ, a uśpione wcześniej światła rozbłyskują barwami tęczy, przypominając wszystkim zgromadzonym nazwę najnowszej płyty ("Colours") i trasy koncertowej. To sprawia, że dopiero teraz dociera do mnie coś, czego wcześniej nie zauważyłam - to, jak bardzo ascetyczny i achromatyczny był pod tym względem występ Chrisa z Waterford (Moncrieffa).
Trudno jednak nie zauważyć kontrastu między Patrickiem a Chrisem, "młodym byczkiem", który mógłby razem z Jagienką z "Krzyżaków" zawodowo rozłupywać orzechy jej niezawodną metodą. 
W przypadku wokalisty WoC kamera nie dodaje kilogramów: tak w niej, jak i poza nią nadal jest chucherkiem, co jeszcze bardziej widać wtedy, kiedy zrzuca koszulę z długim rękawem i występuje w t-shircie z szerokim dekoltem, spod którego wystają wyraźne kości obojczykowe i chudziutkie jak patyki ramiona. 
Podziwiam jednak jego energię. Nie jest tak teatralny jak Chris, ale jest daleki od bycia statycznym. W ogóle nie widać po nim trudów związanych z męczącą trasą po całym świecie (dopiero niedawno wrócili z Australii, Nowej Zelandii, ZEA i Rosji...), dlatego dopóki na scenie pozostaje tak dynamiczny i aktywny jak teraz, nie mam zamiaru dołączać do "zatroskanych" piszących pod teledyskami, że powinien więcej jeść. Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest to, że Patrick zdążył w porę się opamiętać i zerwać z nałogiem. Czasy, kiedy budził się w rowie po nocnej libacji ma już szczęśliwie za sobą, i od ponad sześciu lat pozostaje abstynentem, co daje nadzieję, że nie dołączy do "klubu 27" (no chyba, że już przekroczył ten wiek, tego nie wiem, bo trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na temat wieku członków zespołu...). 
Zauważam też, że Sorcha, w przeciwieństwie do mnie, postawiła na czarną, częściowo przezroczystą bluzkę. Bardzo ją lubię i choć uważam, że każdy w zespole wykonuje kawał dobrej roboty, to jednak ona i Patrick są moimi ulubieńcami i wnoszą do niego wyjątkowy element. Sorcha, naturalna piękność, darzy swoją miłością nie tylko pianino, ale także modę, którą ewidentnie się bawi. Tego wieczoru postawiła na tiulową spódnicę maxi z falbanami, ale zdecydowanie zneutralizowała jej cukierkowy wygląd poprzez dodanie rockowych elementów: ciężkich, skórzanych martensów, kabaretek i ramoneski.

Nie mogę wyjść z podziwu, jak ta grupa fantastycznie brzmi na żywo! Uświadamiam też sobie, że chyba powinnam zainwestować w lepszy sprzęt do odtwarzania muzyki, bo to, co słyszę na żywo znacznie odbiega od tego, co tyle razy słyszałam z domowych głośników: brzmienie WoC jest bardziej rockowe, dynamiczne, generalnie pod każdym względem lepsze, w czym na pewno pomaga akustyka sali. Napawam się tymi wspaniałymi momentami, nagrywając przy okazji wiele filmików telefonem (nie wzięłam ze sobą aparatu, bo myślałam, że mnie z nim nie wpuszczą, jak to miało miejsce na koncercie Kings Of Leon), ale kiedy kilka godzin później leżę w łóżku i ich odsłuchuję, czar pryska - znów nie brzmią tak świetnie jak na żywo...
Godzinę później zespół schodzi ze sceny, a ja jestem pewna, że nie jestem jedyną, która ma w tym momencie chęć zatrzymać go słowami z "Two Stones": "one more, one more, one more, one more time!" Grupa pozwala nam głośno i wyraźnie domagać się jej powrotu, by niedługo później znów stać na scenie i dawać czadu. Kiedy w czasie wykonywania "Catch Me If You Can" z sufitu spada deszcz confetti, myślę sobie, że już bardziej euforycznie i perfekcyjnie być nie może, ale... mylę się. Patrick bowiem robi nam wspaniałą przedświąteczną niespodziankę i zaczyna wykonywać cover "The Winter Song", którą tak bardzo chciałam kiedyś usłyszeć na żywo, ale z którą nie wiązałam większych nadziei, bo nie jest to stała pozycja na ich set liście. "I love this song!" - dobiega do mnie podekscytowany głos kogoś z publiki. "So do I" - odpowiadam w myślach. 
Kiedy kilkanaście minut później cała sala wyśpiewuje z Patrickiem kolejne wersy "When We Were Kids" a później "Speeding Cars" odczuwam dumę z niego, mimo że nie łączą nas żadne więzy krwi - bo to musi być cudne uczucie, kiedy taki tłum śpiewa słowa twojej własnej piosenki! - a także nieopisaną radość, że miałam okazję wziąć udział w tym niezapomnianym koncercie. 
Pod koniec wykonania "Speeding Cars" z sufitu spadają na nas liczne wstęgi, a ja wiem już, że to był najlepszy koncert w całym moim życiu, a piątek trzynastego okazał się zdecydowanie moim najszczęśliwszym dniem grudnia i jednym z najlepszych w całym minionym roku! 
Wiem też, że bilet na ich występ jest wart znacznie większych pieniędzy od tych, które wydałam i że w przyszłości z przyjemnością tu wrócę, jeśli tylko jeszcze kiedyś będą występować w Castlebar. W międzyczasie zaś spróbuję utrafić szóstkę w Lotto, by za przykładem Gordona Ramsaya, który "zatrudnił" Eda Sheerana na urodzinowy występ dla swojej córki, wynająć Moncrieffa i Walking On Cars na moje urodziny ;)

niedziela, 5 stycznia 2020

Castlebar, here I come! (1)

Castlebar wita mnie siąpiącym deszczem i chmarą palaczy przed budynkiem dworca, na co reaguję grymasem dezaprobaty i szukam zakątka, który byłby zarówno suchy jak i wolny od nikotynowego smrodu. 

Nie przejmuję się tym, że podróżni rzucili się na stojące taksówki jak rolnicy na unijne dotacje. Tym razem byłam pilną uczennicą i porządnie odrobiłam pracę domową - mam w telefonie zapisany numer tutejszego taxi i mam zamiar zrobić z niego użytek. 
Dzwonię więc i mówię, że jestem jedną z tych sierot, które kryją się przed deszczem i że byłabym wdzięczna za podwiezienie mnie do hotelu. W odpowiedzi słyszę, że za 10 minut przyjedzie po mnie srebrne mondeo, dziękuję więc, kończę rozmowę i zaczynam wyglądać mojego powozu. 
Moje serce blachary ożywia się, kiedy jakiś czas później zauważam białe, najnowsze mondeo ze stajni Forda, ale wraca do swoich nudnych siedemdziesięciu uderzeń na minutę, kiedy okazuje się, że to nie moja taksówka. Przez chwilę łudziłam się jednak, że mój taksówkarz jest tym typem mężczyzny, który nie potrafi poprawnie rozróżnić i nazwać kolorów. Ale nie - Irlandczyk, z którym rozmawiałam, doskonale wie, że srebrny to nie biały, śnieżny, nie kremowy i nie perłowy. Jego samochód jest właśnie taki, jak powiedział - srebrny. Zna się zatem na rzeczy. 
Ma za to niepokojąco mało do powiedzenia, kiedy pytam go o miejsca, które mogłabym zwiedzić w jego mieście. Milknie na dobre pół minuty, a ja myślę sobie, że to cholernie smutne, iż nie jest w stanie wymienić ani jednego zabytku. Automatycznie przypomina mi się Patrick z boskiego Kerry - niebywały lokalny patriota, głęboko wierzący, że Kerry Cliffs będą kiedyś tak popularne jak Cliffs of Moher. Uśmiechnęłam się wtedy pobłażliwie na to jego dictum, bo wydało mi się to grubą przesadą (teraz jednak już nie jestem taka pewna swego, biorąc pod uwagę niezdrowy hype na Star Wars i Portmagee...), nie zmieniło to jednak faktu, że Patrick był jedynym Irlandczykiem, i w ogóle nielicznym mężczyzną, z którym mogłam długimi godzinami rozmawiać o tutejszych atrakcjach. Było to tak nietypowe doświadczenie, że skłonna byłam zakończyć naszą rozmowę wyznaniem "marry me!" ;)  
Po niecałej minucie milczenia mój taksówkarz odzyskuje głos i zaczyna sypać kolejnymi propozycjami jak z rękawa: "tam jest Next i TK Maxx, a tu zaraz koło ciebie Shaws..." No tak, wziął mnie za typową kobietę spragnioną zakupów i myślał, że usatysfakcjonuje takimi odpowiedziami, ale tym razem to ja wykazuję się niewiele mniejszą ignorancją i pytam: "Co to Shaws? Coś jak Debenhams?" 
Po początkowych nieudanych próbach znalezienia tematu, w którym obydwoje czujemy się w miarę pewnie, z pomocą przychodzi fantastyczna czwórka z Dingle, główny powód mojego przyjazdu, Walking On Cars. Mówię, że idę na ich koncert wieczorem, że już nie mogę się doczekać, a mój entuzjazm spotyka się z jego aprobatą - "Dobrzy są, na pewno będzie spory tłum!", mówi. 
Hotelowe lobby sprawia jak najbardziej pozytywne wrażenie, choć brakuje mu nieco przytulności. Pomimo świątecznych dekoracji całość jest tylko ciut cieplejsza niż aura Królowej Śniegu z baśni Andersena i odrobinkę bardziej przytulna niż... kostnica. Za to tak samo zimna jak ona, kiedy drzwi obrotowe wdmuchują lodowate powietrze z zewnątrz.
Z trzech recepcjonistek, na które natrafiam przez cały mój pobyt, na powitanie i  zameldowanie przypada mi ta najmniej sympatyczna. Ogranicza kontakt ze mną do minimum wymaganego przy rezerwacji, dlatego w pewnym momencie przenoszę całą swoją uwagę na jej sympatyczniejszą koleżankę meldującą innych gości, bo dobiegają do mnie interesujące strzępki ich rozmowy.
- "Ja przepraszam, że tak się ostentacyjnie przysłuchuję Waszej rozmowie, ale tak się składa, że też idę na koncert Walking On Cars i chętnie skorzystałabym z tej samej drogi. Czy mogłaby mi Pani powtórzyć te wskazówki?" - proszę. 
Okazuje się bowiem, że z hotelu można bardzo szybko i sprawnie dostać się do sali koncertowej w The Royal Theatre, gdzie odbędzie się koncert, i można to zrobić za pomocą parkingu i zadaszonego przejścia, o czym nie miałam wcześniej pojęcia. Jest mi to jednak bardzo na rękę, jako że chciałam zminimalizować samotne włóczenie się nocą. 
O tym, jak blisko mam do wyżej wspomnianego teatru, przekonuję się, kiedy wchodzę do swojego hotelowego pokoju. Jedną z jego ścian tworzy typ okna, które uwielbiam - od sufitu do samej podłogi - i wychodzi ono właśnie na budynek The Royal Theatre, z którego niedługo po piątej zaczynają dobiegać do mnie tak wyraźne dźwięki piosenek WoC, że jestem w stanie podać ich tytuły. To wszystko sprawia, że coraz silniej zaczynam odczuwać podekscytowanie związane z całym tym wydarzeniem, a jednocześnie poddawać się nielogicznym myślom: A może pomyliłam godzinę rozpoczęcia koncertu?! Może on już trwa w najlepsze?! 
Internetowa wyszukiwarka jest ostatnim miejscem, do którego należy się udać, kiedy szuka się ukojenia i odpowiedzi na dręczące pytania, a jednak dokładnie to robię. Wydawać by się mogło, że nie ma nic skomplikowanego w stwierdzeniu "doors open at 7:00", a mimo to postanawiam sprawdzić, co na ten temat ma do powiedzenia Internet. I jak można przypuszczać, znajduję w nim totalnie rozbieżne opinie. Według jednych - o siódmej NAJPÓŹNIEJ powinno się stać przed drzwiami sali koncertowej, według innych - NAJWCZEŚNIEJ. Wszystko ma zależeć od rodzaju koncertu, na który się idzie. 
Skaczę z wątku na wątek, bo jeden z nich wyjątkowo wpada mi w oko: "Co na siebie założyć, idąc na koncert?" Na pierwszy rzut oka - typowy "problem" millenialsów i pierwszego świata, ale... sama mam właśnie taki dylemat. Gdyby miał on miejsce latem w plenerze, założyłabym coś zwiewnego w klimacie boho, ale do teatru nie wypada. Dlatego spakowałam do walizki garderobę w czarnym kolorze, mimo że występ muzyczny to nie sztuka i mogę sobie pozwolić na niezobowiązujący strój.  Problem w tym, że nie potrafię się zdecydować: głęboki, sznurowany dekolt czy też może prześwitująca "siatka", która choć pozornie zakrywa wszystko, to jednak częściowo odsłania te partie, które są za nią "schowane". 
A jakby tego było mało, mam kolejny "wielki" dylemat: użyć szminki czy też nie? Boję się, że -  jak przystało na rodowitego mazgaja - w pewnym momencie nie uda mi się powstrzymać łez, przez co zacznę pociągać nosem, trzeć twarz dłonią i w efekcie skończę z rozmazanym makijażem à la Joker. Postanawiam jednak zaryzykować i pociągnąć usta karminowym kolorem, który do spółki z czarną seksowną bielizną i otulającym zapachem perfum ma mi dodać odwagi, której tak mi teraz brakuje (tylko kobiety to zrozumieją, mężczyźni dodają sobie kurażu kolejnymi shotami...) Tak przygotowana wychodzę, udając, że samotne wyjście na koncert, na który z reguły chodzi się z przyjaciółmi i bliskimi, jest czymś co robiłam już tysiąc razy i co w ogóle mnie nie rusza...

sobota, 4 stycznia 2020

Kartka z pamiętnika kobiety podróżującej koleją...

W piątkowy poranek budzę się średnio wyspana, za to tak bojowo nastawiona do walki z ewentualnym pechem jak Mike Tyson przed wyjściem na ring. Moje postanowienie uczynienia tego dnia niezapomnianym jest też tak samo mocne jak determinacja Mike'a w przekazywaniu swoich genów i nazywaniu kolejnych potomków w wyszukany sposób. 

To nic, że kiepsko mi się spało. Mimo tego zaczynam ten dzień w swój ulubiony sposób, czyli od gorącego prysznica i kawy, co ma zagwarantować mi uśmiech i dobry nastrój na resztę dnia. Kiedy jednak parę godzin później - zadowolona z siebie, bo już dawno spakowana i wyfiokowana niczym dostojna matrona - zasiadam po raz ostatni do komputera, by upewnić się, że nic nie pomyliłam i mój pociąg faktycznie odjeżdża o tej, o której myślę i z tego peronu, o którym myślę, nagle oblewają mnie zimne poty, a uśmiech błyskawicznie znika z twarzy. 
"Nie, nie, nie! Tylko nie to!!!" - głośno i ostentacyjnie protestuję, kiedy mój wzrok pada na godzinę odjazdu mojego pociągu i adnotację, która sprawia, że momentalnie dostaję palpitacji serca: "If this train is an InterCity service it is sold out. Please select an alternative". To jest InterCity, ale to nie może być prawda! - próbuje zaklinać rzeczywistość. Ten pociąg nie może odjechać beze mnie! 
Nie mogę kupić biletu przez Internet, bo "pociąg jest już wyprzedany" i wszystko wskazuje na to, że właśnie dopadł mnie potężny prawy sierpowy, którego nie powstydziłby się wyżej wspomniany Tyson. Nie daję się jednak powalić z nóg i rozłożyć na łopatki, choć nie ukrywam, że trochę mnie ten cios zbił z pantałyku. 
Może wyglądam na kogoś, kto z góry jest na straconej pozycji, ale mam coś, co znajdowało się nawet  na dnie puszki Pandory - mam nadzieję. I to ona każe mi lekceważyć wkurzający rechot Piątku Trzynastego, przechwalającego się tym, że jest 1-0 dla niego, i mimo wszystko udać się na dworzec, by szukać prawdy u źródła. 
Zanim jednak udaje mi się zasięgnąć języka, stoję z dobre dziesięć minut przed okienkiem informacji, bo - pech chciał! - akurat jeden pracownik kończy swoją zmianę i przekazuje ją w ręce drugiego. Cały proces odbywa się oczywiście z jakże irlandzkim namaszczeniem, z jakże ogromną troską o to, by nie pogwałcić żadnej niepisanej zasady, a już szczególnie tej - "Relax! Take it easy!". Mam ochotę wrzasnąć "Pali się!", ale wtedy tym bardziej niczego bym się nie dowiedziała, więc stoję i ćwiczę cnotę cierpliwości. 
Nowy pracownik - z kolczykiem w uchu i z gumą w ustach -  dopiero rozpoczyna swoją zmianę, a mimo to wygląda gorzej niż znudzony mops. Wlepia wzrok w swój telefon, a ja zastanawiam się, czy nie popełnię śmiertelnego faux pas, jeśli właśnie otworzę usta i zapytam go, jak to właściwie jest z tym pociągiem do Castlebar. Zżera mnie jednak niepewność i właśnie to sprawia, że decyduję się jak najbardziej przymilnie zapytać, czy mogę jeszcze kupić bilet na interesujące mnie połączenie. "Yes" - słyszę w odpowiedzi i myślę sobie, że to najpiękniejsze "tak", jakie kiedykolwiek usłyszałam. 
Ośmielona uwagą, którą zostałam zaszczycona przez pracownika kolei, idę za ciosem i pytam o inne nurtujące mnie rzeczy ("dokąd tupta nocą jeż???" - żartuję!), zanim Znudzony Mops znów przeniesie swoją uwagę na telefon. Mówię, że nie wiem, kiedy będę wracać, choć najprawdopodobniej dopiero późnym popołudniem w niedzielę, i proszę, by mi podpowiedział, jaki bilet będzie dla mnie najlepszą opcją. Sprzedaje mi "open return", który ma ważność przez cały kalendarzowy miesiąc i upoważnia mnie do przejazdu takim połączeniem, które najbardziej będzie mi pasowało. Ta przyjemność kosztuje mnie 43 euro, drożej niż gdybym kupiła bilet przez Internet (warto to zrobić, jeśli chce się znacznie mniej zapłacić), ale to jest dla mnie akurat najmniejszym zmartwieniem - najważniejsze, że odjadę pociągiem, który sobie zaplanowałam i nie będę musiała wprowadzać w życie Planu B. Wait... jakiego Planu B? Żadnego nie miałam! 
Już obracam się, by odejść, kiedy przypominam sobie, że nie zaszkodzi spytać jeszcze o numer peronu, bo na tym etapie wiem już, że nie tylko telewizja kłamie, ale Internet także. Już raz próbował wpuścić mnie w maliny, karmiąc informacją o wyprzedanym połączeniu, może zatem zrobić to ponownie. 
"Jeszcze jedno pytanko... Czy mój pociąg odjeżdża z platformy numer 2?" - nieśmiało zagajam (i nawet nie muszę udawać słodkiej idiotki), a on posyła mi wymowne spojrzenie "przecież to proste jak budowa cepa!". "Z jedynki, nie z dwójki!" - odpowiada, pewnie myśląc sobie, że sam ma właśnie do czynienia z cepem...
Szybko przekonuję się, że nie jestem tu jedyną nieopierzoną pasażerką, bo staruszka, która siedzi w poczekalni z przejęciem opowiada każdemu, kto tylko zechce jej wysłuchać, że musi wysiąść dwie stacje dalej, gdzie będzie czekał na nią jej mąż i że razem jadą do kliniki w Galway. Jest ewidentnie poruszona całą sytuacją, szuka potwierdzenia, czy to na pewno właściwy pociąg, próbuję ją więc uspokoić, że tak, to na pewno ten - i na dowód pokazuję palcem jej stację na rozpisce wywieszonej w gablocie, ale kobiecina albo niedowidzi, albo nie dowierza obcej, bo po moich zapewnieniach podchodzi jeszcze do Znudzonego Mopsa i zadaje mu to samo pytanie. 
Po tym, jak uzyskuje od niego potwierdzenie moich słów, zaczyna mnie traktować jak swoją wyrocznię i chyba rozpowiadać wszystkim, że jestem Podręcznym Biurem Informacji, bo chwilę później podchodzi do mnie inna petentka i zadaje mi pytanie o pociąg, a ja zaczynam zastanawiać się, jak to możliwe, że nikt nie widzi tego, iż jestem tylko niewiele mniej przerażona niż one. Dzielnie jednak pomagam i udzielam kolejnej informacji, kiedy staruszka wyciąga z kieszeni zwitek papieru z zapisaną godziną przyjazdu pociągu na stację, na której musi wysiąść: "powiedz mi, bo ty chodziłaś do szkoły, czy 14:05 to pięć po drugiej?". Pytanie jak najbardziej zrozumiałe, bo Irlandczycy z uwielbieniem posługują się zegarem dwunastogodzinnym. "Tak, 14:05 to na pewno pięć po drugiej, a z tego oto miejsca odjeżdża Twój pociąg" - zapewniam. 
Przedział, do którego trafiam jest już pechowo dość mocno obsadzony pasażerami, a widok nadciągającego konduktora (to już?!) sprawia, że postanawiam przysiąść na pierwszym wolnym miejscu, by wygrzebać bilet, który zabunkrowałam w najciemniejszym zakamarku mojej torebki, a przy okazji nie zgubić połowy jej zawartości w czasie przetrzepywania jej. 
Konduktor zostawia pieczątkę na moim bilecie i odchodzi, a ja postanawiam pójść w jego ślady, bo moja aspołeczna natura wolałaby przez najbliższe godziny nie dzielić swojej najbliższej przestrzeni z innymi. 
Wyciągam szyję, bo wydaje mi się, że kilka rzędów przede mną są wolne siedzenia (nie widzę żadnych głów, ale zawsze jest niewielka szansa, że siedzą tam karły...) i postanawiam zaryzykować. Wizja znalezienia samotnego zakątka odpowiada mi bardziej niż siedzenie przy stoliku z trójką obcych. Ściągam walizkę, chwytam torebkę i ruszam, ale już po kilku sekundach zatrzymuje mnie mocne szarpnięcie - odwracam się i widzę, że pasek mojej torebki zaczepił się o kant stolika, przy którym siedziałam, ale uczynny siwowłosy mężczyzna już sięgał ręką, by mnie uwolnić. 
Są! Są! Nie myliłam się! Puste siedzenia! Co prawda bez stolika, ale obejdzie się bez niego. Siadam z ulgą i uświadamiam sobie, że chyba już wiem, dlaczego te miejsca są wolne - są usytuowane tyłem do kierunku jazdy, co nie jest bez znaczenia dla osób z chorobą lokomocyjną. "E tam, nic mi nie będzie... Chyba". 
Pozwalam sobie na nonszalancję, skoro tyle wolnych miejsc wokół - nie wpycham walizki na półkę nad głową, trzymam ją koło siebie. Opuszczam składany stolik, kładę na nim torebkę i zaczynam grzebać w jej trzewiach w poszukiwaniu słuchawek, a te - jak wszystkie kable zresztą! - mają niesamowitą skłonność do plątania się. Wyjmuję więc coś, co przypomina przeklęty węzeł gordyjski i próbuję go rozsupłać, ale najwyraźniej robię to z gracją i delikatnością radzieckiego czołgu, bo... wyrywam jedną słuchawkę, co nie byłoby dla mnie wielkim zmartwieniem, gdybym była van Goghiem i dysponowała tylko jednym uchem. Wspaniały początek podróży, nie ma co! A nie minęło jeszcze dziesięć minut! Ciekawa jestem, co jeszcze zepsuję... 
Nic nie psuję, dostrzegam za to, że po drugiej stronie, w rzędzie przede mną siedzi "moja towarzyszka niedoli" - staruszka, która przeżywała swoją podróż jak stonka wykopki. Zerkam na nią ukradkiem, bo zbliżamy się do jej stacji, a ona jest podejrzanie spokojna i nieruchoma (nie, nie umarła) ;) Nie spuszczam więc z niej wzroku, by w razie czego mieć czas na interwencję i wysadzenie jej na odpowiedniej stacji. Nie ma jednak takiej potrzeby, bo kiedy dojeżdżamy we właściwe miejsce, ona - niczym pies Pawłowa - prawidłowo reaguje na bodźce i słyszane komunikaty (najpierw wypowiadane po irlandzku, potem powtarzane po angielsku, a do tego cały czas znajdujące się na wyświetlaczu). Zabiera swój niewielki bagaż, odpowiada na moje pożegnanie, życząc mi przy okazji szczęśliwych świąt, i wychodzi...
Reszta podróży przebiega mi bezproblemowo i "nudno". Po piątku trzynastego spodziewałabym się większej kreatywności, tymczasem nikt mnie nie zaczepia, nikt się nie przysiada, żadne dziecko nie kopie w mój fotel, i nikt nie je kanapek z kiełbasą i jajem. 
Korzystam za to ze sprzyjających warunków: jednym uchem słucham ulubionej muzyki, a do tego wreszcie czytam książkę (w domu nie mogę, bo... sabotuje mnie mój własny kot!) o technikach przesłuchań i wykrywania kłamstw, napisaną przez byłych agentów CIA i polecaną przez Jackie, moją "promotorkę". Chowam ją jednak do walizki, kiedy dostrzegam na wyświetlaczu informację, że za kilkanaście kilometrów będziemy na mojej stacji. 
This is it! To się naprawdę dzieje! - myślę podekscytowana. Castlebar, here I come!

***

Jeśli macie ochotę zapoznać się z przezabawną historią, którą w czasie podróży irlandzką koleją przeżył mój blogowy znajomy, to odsyłam Was na jego świetną stronę: 

https://nazakreciedrogi.wordpress.com/2019/12/25/kolejowa-przygoda-z-blekitna-walizka/