Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rejs. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rejs. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 27 kwietnia 2021

Heaven Is A Place On Earth - namiastka raju na wyspie Inishturk

 

Jest taka legenda mówiąca, że skała, na której zbudowany jest Rock of Cashel, imponujący kompleks sakralny, to tak naprawdę kawałek gór Slieve Bloom, który wypadł zdegustowanemu diabłu z pyska na widok świętego Patryka. 

 

Jest taka wyspa leżąca jakieś 14 km na zachód od wybrzeża hrabstwa Mayo, której legenda mogłaby rozpoczynać się w bardzo analogiczny sposób: dawno, dawno temu miłosiernemu Bogu ukruszył się maleńki kawałek jego prywatnego raju i z głośnym pluskiem wylądował w chłodnych wodach Północnego Atlantyku. Zastęp aniołów już ochoczo rozprostowywał skrzydła przed lotem na Ziemię, by odzyskać zgubę, ale dobrotliwy Stwórca uniósł swoją prawicę i rzekł łagodnie: "Nie. Pozwólcie im cieszyć się tym rajem", toteż pozostał ten dar niebios u wybrzeża Irlandii ku radości rodzaju ludzkiego, zamieszkującego go z małymi przerwami od jakichś 6000 lat. 


Nie wszyscy jednak patrzyli na wyspę Inishturk w sposób, w który ja na nią patrzę. Cromwellowi, który przez długie dziewięć miesięcy niszczył, plądrował Irlandię, i zabijał jej mieszkańców, jawiła się bardziej jako piekło niż raj - podobnie zresztą jak sąsiednia wyspa Inishbofin i w ogóle cała Connemara. Uczynił więc z Inishturk irlandzkie "Alcatraz", miejsce dogodne do pozbycia się niewygodnych mu ludzi. Stąd też sugestie, że korzeni wielu współczesnych mieszkańców Inishturk, a jest ich niecałe siedemdziesiąt osób, należy szukać właśnie w XVII wieku. Nazwiska zaś, które królują na wyspie (Heanue, Concannon, O'Toole), i które można zobaczyć na nowoczesnej instalacji The Tale of the Tongs, którą amerykańscy architekci umiejętnie wkomponowali w surowy pejzaż wyspy, przypisuje się takim regionom Irlandii jak Connaught, Leinster i Ulster, skąd mieli pochodzić "przesiedleńcy". 

 

Niespecjalnie za to trzeba wysilać się, by natrafić na pozostałości po starodawnych mieszkańcach i ludziach pierwotnych - tylko niewiele przesadzę, jeśli stwierdzę, że wyspa jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym, cudnym "skansenem" i muzeum na świeżym powietrzu. 

 

Plan Cromwella nie do końca się powiódł, ale jedno mu wyszło, to trzeba mu przyznać. Świadomie bądź nie, ale przyłożył swoją rękę do "wymarcia" u tubylców znajomości ich rodzimego języka. Choć na początku XX wieku na wyspie królował irlandzki, z biegiem czasu został wyparty przez angielski i dziś ze świecą można szukać kogoś, kto operuje irlandzkim gaelickim tak sprawnie jak chirurg skalpelem. 

 

Z miejscami takimi jak to, budzącymi mój głęboki zachwyt, mam problem. Bo z jednej strony wychodzi ze mnie natura psa ogrodnika - chciałabym zachować je dla siebie niczym najcenniejszą pamiątkę i nie dzielić się wiedzą o nich z obawy, że ten ich niepowtarzalny charakter, w pewien sposób dziewiczy, niewinny i tak odmienny od życia na lądzie, zostanie kiedyś zniszczony wraz z nalotem stonki turystycznej. Współczesna Inishturk to ikona autentyczności i braku komercjalizacji. I choć nie mnie o tym decydować, chciałabym, aby tak już pozostało. 

 

Z drugiej strony zaś zdaję sobie sprawę, że tak szczególne miejsca wymagają szczególnego rodzaju odwiedzających: ludzi miłujących się przede wszystkim w przyrodzie, a dopiero później w luksusie, szanujących i doceniających proste i skromne życie w rytm wybijany przez naturę i nadawany przez ocean. Ludzi trochę takich jak mieszkańcy tej wyspy: pokornych, zdających sobie sprawę z tego, że na pewne rzeczy po prostu nie ma wpływu, że w życiu są o wiele istotniejsze priorytety niż mamona i wyścig szczurów. 

 

I może właśnie dlatego ta garstka domostw rozrzucona na tej fantastycznej skale osadowej, imponująco wyrastającej z Atlantyku, i mającej swoje korzenie w ordowiku, nie ma w sobie przepychu i ostentacyjności. Nie ma tu nowobogackich willi naszpikowanych kamerami i zabezpieczonym ostrokołem, którego nie powstydziłby się Wład Palownik. W stronę nieboskłonu, zamiast nieprzyjaznych ogrodzeń, pną się okazałe kordyliny australijskie, tutejsze "palmy", nadające okolicy koło portu "tropikalnego" charakteru. 


 

Nie ma tu nowoczesnych i luksusowych samochodów. Te, które się tutaj znajdują, mają lata swojej świetności dawno za sobą - od biedy można by było umieścić je w muzeum na wystawie motoryzacyjnej. Ponadto, często nie mają nawet opłaconego ubezpieczenia, podatku drogowego ani ważnego przeglądu. Policji tutaj nie ma. Tak jak nie ma listonosza, księdza (pojawia się raz na trzy tygodnie), przestępczości, ani potrzeby zamykania drzwi na klucz... Społeczności takie jak ta, żeby przetrwać i jakoś sensownie funkcjonować, muszą strzelać do tej samej bramki. Być jak jedna wielka rodzina. I jak to w rodzinach bywa - pod postacią jednej osoby ukrywa się nieraz robot wielofunkcyjny.  

 

"Urząd pocztowy" prowadzi Phylomena Heaney, właścicielka pensjonatu pod nazwą Tranaun House, leżącego o rzut beretem od dwóch uroczych, złocistych plaż. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki, odbiera pocztę dowożoną jej łodzią z Cleggan w hrabstwie Galway. Tą samą łodzią można od biedy dostać się na wyspę, jednak głównym portem, z którego wypływa się na Inishturk, jest Roonagh w hrabstwie Mayo. 


To tu na specjalnie przeznaczonych do tego - całkiem komfortowych - łodziach należących do O'Malley Ferries, można w powolnym i leniwym tempie przeprawić się na Inishturk Island na pokładzie "Naomh Ciaran II" (mój najprzyjemniejszy zeszłoroczny rejs), bądź w trybie ekspresowym za pomocą znacznie mniejszej i szybszej motorówki "True Light". 

 

Bijące serce wyspy to tutejszy "community club", na którego uroczystym otwarciu pojawiła się w maju 1993 roku sama Mary Robinson - ceniona prawniczka, ale nade wszystko obrończyni praw człowieka i pierwsza kobieta pełniącą w Irlandii urząd prezydenta. Inishturk była bowiem pierwszą wyspą, na której się pojawiła w czasie swojej agitacji politycznej, i miała być pierwszą, na którą wróci, jeśli wygra prezydenckie wybory. Robinson wybory wygrała i danego słowa dotrzymała. 

 

Od tamtego czasu trochę się jednak zmieniło i współczesna świetlica nie jest tym samym skromnym budynkiem, który powstał w latach 90. XX wieku za równowartość 50 000 funtów. Siedem lat temu poddano go szeroko zakrojonej modernizacji i wzbogacono między innymi o panoramiczne okna w części restauracyjnej. Za posiłki trzeba zapłacić, widok dostaje się gratis, ale to właśnie on bardziej pobudza ślinianki niż serwowane tu jedzenie. Panorama Croagh Patrick, Mweelrea, Clew Bay i apetycznych krągłości pomniejszych pagórków podbija smak potraw bardziej niż najbardziej wyszukana przyprawa. 

                                             "urząd pocztowy" i B&B Phylomeny

"Community club" jest zatem dla mieszkańców czymś więcej niż tylko świetlicą, sklepem, restauracją, pubem, biblioteką i domem kultury w jednym. To miejsce scala społeczność i cementuje jej więzi. Tu przychodzi się nie tylko po sprawunki, strawę, ale także po rozrywkę i dobrą zabawę. 

 

Dla mnie z kolei był on... powodem do blamażu i bezdyskusyjnym dowodem na to, że kawały o blondynkach mają jak najbardziej rację bytu. Bo to, co mi się przytrafiło, proszę Państwa, doskonale pokazuje, co się dzieje w przypadku, kiedy z toalety dla niepełnosprawnych ruchowo korzysta osoba niepełnosprawna umysłowo.



A wszystko zaczęło się od tego, że po posiłku, jak pan dentysta przykazał, udałam się grzecznie w kierunku łazienki, by wyszczotkować zęby. Pech chciał, że mój wzrok spoczął na zachęcająco otwartych drzwiach do toalety dla niepełnosprawnych. Miała wyjątkowo kuszące rozmiary, a jako że na terenie restauracji nie było w tamtym momencie nikogo, kto poruszałby się na wózku, postanowiłam skorzystać właśnie z niej, by nie blokować jedynej umywalki w "normalnej" łazience. 

 

To, co nastąpiło bezpośrednio po, jest mało ważne - jedną ręką oparłam się o umywalkę, drugą nabożnie myłam zęby. I wszystko pewnie byłoby cacy, gdyby nie to, że po wszystkim moją uwagę przykuł stojący po lewej stronie sedes. To właśnie wtedy dopadł mnie szekspirowski dylemat: "to pee, or not to pee, that is the question..." Opornie podchodziłam do opcji "to pee", ale kalkulacja, którą błyskawicznie przeprowadziłam w głowie (karafka wody, którą właśnie wypiłam, ponad dwie godziny na wyspie, które mi zostały, godzina rejsu, potem trzy godziny w trasie powrotnej) nie pozostawiała złudzeń: TO PEE! I tak też zrobiłam. 

 

Po wszystkim zaś... energicznie pociągnęłam ręką za sznurek zwisający po mojej lewej stronie, który nieopatrznie wzięłam za retro spłuczkę. Nie wiem zatem, czy bardziej się wystraszyłam, czy też zdziwiłam faktem, że retro spłuczka okazała się być alarmem wzywającym pomocy i że zamiast szmeru cieknącej wody usłyszałam przeraźliwe wycie. A później tupot stóp pędzących "niepełnosprawnej" na pomoc. Mogłabym przysiąc, że wtórował mu histeryczny i szyderczy śmiech spłuczki, która - jak można się domyślać - znajdowała się na zbiorniku z wodą za moimi plecami, a nie beztrosko dyndała z sufitu. Sprawiedliwie chyba będzie, jeśli stwierdzę, że nie przeszłam tego testu na inteligencję. 


 

Gdyby kiedyś przyszło Wam do głowy korzystać z toalety dla niepełnosprawnych - don't! Nie warto! Po tym doświadczeniu została mi gigantycznych rozmiarów plama na dumie, z którą nie poradzi sobie żaden wybielacz. Karma is a bitch. Czujcie się ostrzeżeni! 



 

Ale wyspę Inishturk polecam. 



 



Inishturk GAA Club - ta murawa robi niesamowite wrażenie! Najbardziej zielone - i proste! - miejsce na całej wyspie




czwartek, 20 sierpnia 2020

Like A Boss


Tuskar Rock Lighthouse
 
Jedną z cech Homo sapiens - przynajmniej w teorii - jest wyciąganie wniosków i uczenie się na własnych błędach. Żeby nie zadać temu kłamu i nie przynieść ujmy rozumnemu gatunkowi człowieka, postanowiłam lepiej przygotować się do  naszej kolejnej przeprawy promowej. 

Pomimo tego, że w czasie mojego dziewiczego rejsu do Walii włóczyłam się po pokładzie niczym zagubiona dusza w czasie dziadów, niekoniecznie akurat szukająca jadła i wódki, czuwałam przy naszym skromnym dorobku zabranym ze sobą na pokład, kiedy Połówek spał z głową opartą na stoliku, czytałam, pisałam, piłam kawę i nie spałam, to jednak nie wspominam tego źle. Rejs był bezproblemowy, łódź sprawnie sunęła po tafli morza, a ja byłam tak podekscytowana nowym doświadczeniem, że praktycznie nie odczuwałam zmęczenia, i tuż po przybiciu do brzegów Holyhead, już po szóstej rano z werwą spacerowałam po walijskich klifach, nie mogąc nadziwić się własnemu szczęściu i pięknu, które mnie otaczało. 

A mimo to doszłam do wniosku, że teraz inaczej podejdę do sprawy. Przede wszystkim uznałam, że chcę spróbować czegoś nowego i poeksplorować nieznane mi lądy, a tym właśnie było dla mnie południe Walii i to na jego rzecz porzuciłam pomysł o powrocie na północ, która tak bardzo mi się spodobała. Padło zatem na trasę Rosslare-Pembroke obsługiwaną przez prom Isle of Inishmore (flota Irish Ferries), a ja nie mogłabym prosić o więcej. Nie znałam ani statku, ani Pembroke, ale na myśl o nich energicznie zacierałam ręce i uśmiechałam się pod nosem. Tym bardziej, że ta nadchodząca podróż miała zostać odbyta w stylu. Like a boss. 

Pomimo tego, że rejs był poranny (8:45), postanowiłam iść na całość i skorzystać z wszystkich dobrodziejstw, jakimi tylko dysponowała nasza łódź (kto chciwemu zabroni?), a zatem nabyć kabinę - gdyby Połówek chciał się przespać przez te parę godzin - a także wykupić dostęp do "klasy biznesowej", Club Class Lounge, za 18 euro od osoby. Tutaj niesamowicie wpadła mi w oko przestronna kajuta "1 Double Bed Window Plus" za 59 euro: z panoramicznymi widokami, z dość dużym oknem i wyściełanym parapetem, a do tego z dwuosobowym łóżkiem zajmującym jej centralne miejsce. 

Już oczami wyobraźni widziałam siebie na tym parapecie, wpatrzoną w morską toń, szczęśliwą i uśmiechniętą, z ekscytacją wyczekującą podwodnych mieszkańców. Albo po prostu leżącą w poprzek łóżka i podziwiającą panoramę zza oknem. 

Pech jednak chciał, że była ona dostępna najwcześniej w czwartek, nie zaś w środę, która bardziej mnie interesowała. Czwartek był do wykonania, ale gdybyśmy wyjechali właśnie tego dnia, wrócilibyśmy późnym wieczorem w niedzielę, na zaledwie kilka godzin przed powrotem Połówka do pracy, co - jak łatwo się domyślić - pewnie negatywnie odbiłoby się na jego samopoczuciu i efektywności w pracy. Dlatego ostatecznie doszłam do wniosku, że lepiej dla niego będzie, jeśli wyjedziemy w środę i wrócimy w sobotę, a bez tej kabiny spokojnie się obejdziemy. W jej miejsce wykupiliśmy mniejszą ("2 Bed Window Plus", ta sama cena, choć gorszy standard), z prywatną łazienką, dwoma kojami po przeciwległych stronach pokoju, z małym oknem i stolikiem między nimi.
Lewe czy prawe? Po której stronie śpicie? 


Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że w naszej kajucie spędzę maksymalnie dziesięć minut w czasie całego czterogodzinnego rejsu, bo tak bardzo spodoba mi się pobyt w "elitarnym" Club Class, do którego wchodziło się po wystukaniu odpowiedniej kombinacji cyferek. Tu muszę przyznać, że robienie tego sprawiało mi niesamowitą frajdę, bo za każdym razem czułam się, jakbym otwierała drzwi sezamu. Za nimi czekały bowiem na wybranych pasażerów same przyjemności: wygodne krzesełka i stoliki, ogromne okna umożliwiające podziwianie widoków za nimi, a do tego darmowe Wi-Fi, 10% zniżki na zakupy w sklepiku, dostęp do najświeższej prasy, a jakby tego było mało: darmowe napoje i przekąski, w tym nawet wino, deska serów, krakersy, wytrawne tartaletki, drożdżówki, rogaliki, owoce, soki, herbata no i oczywiście kawa. Nieograniczona ilość kawy. Różnego rodzaju. A jako bonus: cisza. Błoga cisza przez caluteńki rejs, dzięki czemu bez problemów mogłam oddawać się lekturze przewodnika, czytanej powieści i studiowaniu mapy. Ach, no i ta przestrzeń! 

Pomimo tego, że najlepsze stoliki przy panoramicznych oknach zostały szybko zajęte, nadal było sporo wolnych, które oferowały niewiele mniej przyjemne warunki podróżowania. Club Class Lounge zdecydowanie zrobiła na mnie wrażenie i już wiem, że będę wykupywać dostęp do niej na każdy kolejny rejs, jeśli tylko dany prom będzie oferował taką możliwość (Epsilon nie oferuje).

Co do kabiny zaś, to prawdę powiedziawszy, była ona w tym przypadku pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, bo ostatecznie nie zrobiliśmy z niej żadnego użytku. Połówek, co prawda, poleżał chwilę na swoim łóżku, ale ja nie chciałam siedzieć zamknięta w "klatce", kiedy miałam na wyciągnięcie ręki taką przestrzeń i takie luksusy w "pierwszej klasie", dlatego też szybko i bez żalu się z niej ewakuowałam. Doceniłam ją za to w czasie nocnego rejsu powrotnego, ale to już chyba opowieść na inny raz. 

Sama Isle of Inishmore bardzo różniła się od Epsilonu, którym dwukrotnie podróżowaliśmy. Ten drugi był niesamowicie prosty i łatwy w obsłudze - w sam raz na pierwszy raz i bezstresową podróż. Trudno było się na nim zgubić. Za każdym razem parkowaliśmy na piątym pokładzie, gdzie też znajduje się recepcja, robiliśmy dosłownie kilkadziesiąt kroków i już w niej byliśmy: mogliśmy od razu udać się do sklepiku bezcłowego, kawiarenki albo restauracji, bo wszystko znajdowało się koło siebie. 

Isle of Inishmore podsumowałabym jednym słowem: schody. Wszędzie schody. Dużo schodów. Parkowanie na piątym pokładzie, gdzieś głęboko w trzewiach łodzi, potem wspinaczka po schodach na pokład dziewiąty, oczywiście z laptopem i innymi niezbędnymi/drogocennymi bagażami (w czasie rejsu nie ma możliwości powrotu do samochodu), gdzie była nasza kabina. Jak durnie udaliśmy się do niej... bez odebrania klucza z recepcji, zatem potem tup, tup schodami dwa piętra niżej do recepcji po klucz, a potem znowu pokonywanie klatek schodowych, żeby dotrzeć na pokład dziewiąty (kabina), a następnie na jedenasty (Club Class Lounge). Plus tego wszystkiego był taki, że znajdowaliśmy się na samej górze statku, dosłownie na jego "dachu", więc spacer po nim był przyjemniejszy niż po Epsilonie, gdzie chcący sobie popatrzeć na morze i pooddychać "świeżym" powietrzem, obracałam się głównie w strefie dla palaczy.


piątek, 13 grudnia 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 3/3



Happy Hooker zaanonsowała swoje przybicie do kei Inisheer głośnym i nieprzyjemnym odgłosem stali zderzającej się z betonem. Coś ewidentnie poszło nie tak przy cumowaniu. Oczami wyobraźni zobaczyłam szramę w jej burcie, jaką pozostawiła po sobie góra lodowa w Titanicu i już miałam się zacząć rozglądać za wodą gwałtownie wdzierającą się na pokład i obmywającą mi stopy. Kilkadziesiąt sekund później nasz bosman tylko dorzucił drewna do ognia, jeszcze bardziej rozpalając moje absurdalne wyobrażenia, wrzeszcząc: "Zaraz będziemy wysiadać i zmieniać statek!", zachowując przy tym powód takiego postępowania dla siebie, co wcale, ale to wcale mnie nie ucieszyło.

Tego zimnego i mrocznego popołudnia port na Inisheer, najmniejszej z trzech Wysp Aran, przypominał  najbardziej ruchliwy dworzec. Mógłby stawać w szranki z ruchem na Marszałkowskiej. Po opuszczeniu pokładu naszej łajby dołączyliśmy do sporej gromady innych nieszczęśników stojących na nabrzeżu i czekających na kolejny etap swojej podróży. Uderzyła mnie wtedy spora liczba turystów. Pomyślałam sobie wówczas, że skoro późną jesienią tak to wygląda, to nie chcę wiedzieć, co dzieje się tutaj w szczycie sezonu. I że Inishmaan chyba faktycznie traktowana jest po macoszemu, bo tam mieliśmy całą wyspę dla siebie. 

Już na pierwszy rzut oka widać, że pochodzimy z różnych stron świata i słychać, że tworzymy swoistą wieżę Babel, ale pomimo tego, że porozumiewamy się w przeróżnych językach, instynktownie zbijamy się w jedną wielką grupę, jak gdyby doskonale zdając sobie sprawę, że w kupie nie tylko raźniej, ale przede wszystkim cieplej. A ciepło to teraz to, czego nam wszystkim potrzeba. 

Niestety nie wszystkim dane jest szybkie rozgrzanie zmarzniętych kości na pokładzie statku. Ten, który już stoi przy nabrzeżu, Doolin Express, okazuje się być promem dla innych podróżujących, o czym informuje nasz bosman i każe wszystkim pasażerom Happy Hooker cierpliwie czekać na przypłynięcie Star of Doolin. Czekamy więc i szczękamy zębami. I sama nie wiem, co jest gorsze. To oczekiwanie, czy może to, co następuje po nim, kiedy pierwszy prom odpływa, a jego miejsce zajmuje ten nasz nowy - Star of Doolin. 

Po uldze, którą początkowo odczułam na widok naszego statku, nie pozostało już nic. Jej miejsce szybko zajmuje strach. Nieco z przerażeniem przyglądam się całej operacji cumowania "Gwiazdy". Jej obsługa wyrzuca za burtę całkiem pokaźne boje cumownicze, pełniące funkcje odbijaczy, i łódź "zatrzymuje" się przy nabrzeżu. "Zatrzymuje" to tak naprawdę wielkie nadużycie semantyczne w tym przypadku. Problem w tym, że ona właśnie się nie zatrzymuje. Jest przypięta cumami do polerów na kei, ale jednocześnie jest daleka od bycia w spoczynku: wzburzone fale ciągle wprawiają ją w ruch. Łódź unosi się i opada, ale nie to jest w tym najgorsze. Ona dodatkowo przybliża się i oddala od pirsu, a wtedy, w tym drugim przypadku, dzieli ją od niego wielka dziura, którą trzeba pokonać, jako że nie ma żadnego pomostu łączącego łódź z nabrzeżem. I widok właśnie tej złowrogiej przepaści sprawia, że serce zaczyna mi niepokojąco walić, a w myślach gorączkowo powtarzam "Oh, my God!", zastanawiając się jednocześnie, jak ja wejdę na jej pokład. 

Zresztą nie tylko mnie ona przeraża. Rozładunek "Gwiazdy", którą zdążyłam już w myślach przechrzcić na "Perpetuum mobile", trwa już dobre kilka minut, kiedy nadchodzi kolej małego białego maltańczyka, pupilka któregoś z pasażerów. Piesek wesoło i żwawo pędzi do wyjścia, ale kiedy przed jego oczami rozpościera się przepaść większa niż długość jego ciała, zapiera się wszystkimi łapami i gwałtownie hamuje. Tu jednak do akcji wkracza nasz bosman, łapie go od tyłu, błyskawicznie unosi i podaje w ręce kogoś, kto już bezpiecznie przebywa na nabrzeżu. 

Chcę być tym psem i mieć to już za sobą. Ale nie mam. 

Próbuję przemówić sobie do rozsądku, odepchnąć czarne wizje, w których wpadam do tej właśnie przepaści między łodzią a pirsem, i uspokoić łomoczące serce. I tu w myślach dziękuję Bogu za mężczyzn, bo widok załogi Doolin2Aran działa na moje nerwy niczym podwójna dawka relanium. Albo nawet ketamina - środek uspokajający dla koni. Widzę ich troskę o bezpieczeństwo pasażerów i powoli się uspokajam. Wkładają tyle zaangażowania w załadunek każdego turysty, młodego, starego, kobiet i mężczyzn, że nic nie może pójść źle. Dwóch mężczyzn z załogi dosłownie wciąga każdego na pokład. Jeden stoi po lewej, drugi po prawej stronie wejścia, równocześnie chwytają pasażerów za ręce i przyciągają ich do siebie na pokład "Gwiazdy". 

Kiedy zbliża się moja kolej, proszę w myślach, by pomyślne wiatry były po mojej stronie i łódź akurat znajdowała się blisko nabrzeża, bym nie musiała robić francuskiego szpagatu. Ze wszystkich sił próbuję też być ostoją spokoju, ale chyba jednak nie do końca udaje mi się zachować pokerową twarz i ukryć strach odmalowujący się w oczach, bo kiedy zbliżam się do pokładu "Gwiazdy" i mężczyzn wyciągających w moim kierunku ręce, ten, którego widzę pierwszy raz, mówi do mnie coś, co wydaje mi się wówczas szczytem absurdu: "don't jump!". Dlaczego, u licha, miałabym skakać?! - karcę go w myślach, ale chwilę później już rozgrzeszam. Z niejednego pieca chleb jadł i niejedno zapewne widział. A ludzie pod wpływem stresu działają naprawdę nielogicznie. Ja zresztą też, bo dłoń "mojego" bosmana, znanego mi z poprzedniego rejsu, wypuszczam o wiele za późno, posyłając mu na odchodne pełne wdzięczności spojrzenie. 

Uff, przeżyłam! 


Kiedy udaje mi się zająć fajną miejscówkę tuż przy oknie, czuję, że cały stres ze mnie spływa. I że teraz jest już z górki. I nie mylę się. Star of Doolin, będąca jednostką znacznie większą i nowocześniejszą niż Happy Hooker, a przede wszystkim wyposażoną w lepsze stabilizatory, zapewnia pasażerom bardziej komfortowe warunki rejsu i skutecznie chroni od mocnych przechyłów. Nikt już nie wymiotuje, nikt nie spisuje testamentu na kolanie, nikt nie dzwoni do bliskich, by się pożegnać, nikt nie jest zielony na twarzy i nikt nie ma wisielczego humoru. Ja jednak trochę żałuję, że "ostra jazda" z naszą Happy Hooker tak szybko się skończyła. Rejs jest bowiem zwyczajnie nudny, choć widoki - pogłębiający się zachód słońca - czynią go nieco przyjemniejszym i ciekawszym. 
 kamienne mury - cecha rozpoznawcza Aranów

Mam w sobie jednak za mało woli życia, by skorzystać z propozycji obsługi - która, ku mojemu zaskoczeniu, zawozi nas także pod klify Moheru i zatrzymuje się tam na krótki postój, by chętni mogli zrobić zdjęcia - i wyjść na górny pokład w celu lepszego podziwiania tego widoku. Zamiast tego robię to z głową opartą o chłodną szybę, marząc o jak najszybszym powrocie do domu, gorącej kąpieli i wygrzaniu pęcherza, który zaczął mi dokuczać już na wyspie.
 zawsze mnie bawi :) 

"Widoki są naprawdę ładne, ale jest okropnie zimno" - rzuca w naszym kierunku siedząca przed nami Francuzka, która dała się skusić namowie któregoś bosmana. "Wiem, że są. Już kiedyś byłam na takim rejsie" - odpowiadam jej w myślach, nie siląc się, by wypowiedzieć te zdania na głos. Jestem już w trybie oszczędzania energii, a po całym dniu systematycznego wychładzania organizmu, a dodatkowo niejedzenia i niepicia, mam jej już alarmująco mało. 

Resztką sił uśmiecham się za to, kiedy dobijamy do portu w Doolin, a ciemne niebo rozjaśniają... sztuczne ognie. Kolejna absurdalna rzecz, której się tego dnia nie spodziewałam! Nie wiem, kto to robi i dlaczego, ale miło jest być witanym w tak uroczysty sposób. 

Opuszczając pokład Star of Doolin - tym razem na szczęście w cywilizowany sposób, bo za pomocą pomostu - dziękuję naszemu bosmanowi za bycie tak uczynnym i pomocnym, a kiedy mężczyzna pyta, czy podobało mi się na Inishmaan i czy zamierzam tam wrócić, odpowiadam krótkim, ale stanowczym: "O tak, oczywiście!". 
 sklep i biblioteka - prawda, że proste? :)
 coraz rzadszy widok na wyspie

A kiedy chwilę później, już w czasie spaceru po betonowym molo, Połówek pyta, czemu skłamałam, ripostuję z takim samym przekonaniem i szczerością: "Nie skłamałam! Ja tam naprawdę zamierzam wrócić!"

***
Ktoś wyjątkowy i bliski mojemu sercu stwierdził kiedyś, że "Arany są fantastyczne, pozornie zwyczajne, a jednak nie do końca - jakby oderwane od rzeczywistości, jedną nogą w teraźniejszości, drugą zatrzymane gdzieś w połowie zeszłego wieku". To święta prawda jest, wiecie? 

 w oddali Inishmore, mój kolejny cel :)

Ten wyjazd nauczył mnie zasadniczo dwóch rzeczy. W miejscach takich jak to, "zatrzymanych gdzieś w połowie zeszłego wieku", "cash is king" - bez gotówki ani rusz. Wiem też już, że jeden niecały dzień poświęcony na zwiedzanie czy to Inisheer czy Inishmaan (najmniejszych z Wysp Aran) to zdecydowanie za krótko na to, by niespiesznie poznać je od podszewki, a właśnie na takim rodzaju poznania mi zależy. Każdy z moich powrotów łączyło bowiem to samo - jeden wielki niedosyt. Dlatego jestem pewna, że trzeci raz już nie popełnię tego samego błędu i na największą z wysp - Inishmore, którą do tej pory podziwiałam jedynie ze skalistego brzegu Inishmaan i kamiennego "Synge's Chair" - chciałabym pojechać na co najmniej dwa-trzy dni w nadziei, że okażą się one wystarczające do powolnego przemierzania wyspy w ciągu dnia i nocnego socjalizowania się z tubylcami w pubie. 


A gdybyście zastanawiali się, jak rozwiązałam sprawę z kustoszem muzeum, która ciążyła mi niczym kamień młyński u szyi, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż dzięki temu, że mężczyzna dwa razy powtórzył swoje imię, doskonale je zapamiętałam, miałam jednak problem z pisownią, jako że znane mi były dwa zapisy: Kieran i Ciarán. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Wyspy Aran uchodzą za bastion irlandzkości, postawiłam na tę drugą, gaelicką wersję i skorzystałam z dobrodziejstw wyszukiwarki, która dość sprawnie podsunęła mi link do strony, na której udało mi się go rozpoznać, a nawet uzyskać jego nazwisko. Potem już poszło łatwo: szybki list, wyjaśnienia i przeprosiny, banknot o nominale €10 (bo ciężko wysłać sześć euro w monetach...), koperta, znaczek, skrzynka... A skoro mam już czyste sumienie i nie jestem persona non grata, to teraz pozostaje mi jedynie odliczać dni do powrotu! :)