Pokazywanie postów oznaczonych etykietą thriller. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą thriller. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 października 2014

Przeczytaj, zanim zaśniesz. Pseudorecenzja "Before I Go to Sleep"

Remember, some things happen for a reason* – filozoficznym tonem obwieściła pewnego dnia moja znajoma Irlandka, a mnie to jednocześnie zadziwiło i rozbawiło. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby padło ono z ust dorosłej osoby. Moją rozmówczynią była jednak niespełna wtedy sześcioletnia dziewczynka, więc nie omieszkałam pociągnąć tematu i dowiedzieć się, skąd w takiej małej główce takie wielkie słowa i poważne przemyślenia. Z książki – taka padła odpowiedź. Gdyby to kogoś interesowało.

W istocie, mała miała rację. Ku mojemu zaskoczeniu, słowa te wypowiedziane przez dziecko wyjątkowo zapadły mi w pamięć i zwykłam później wracać do nich wielokrotnie, by w mniej ciekawych momentach życia trzymać się ich niczym tonący brzytwy.


Kiedy pewnego dnia natrafiłam w gazecie na plakat reklamujący zbliżającą się premierę filmu „Before I Go to Sleep” ucieszyłam się jak alkoholik z nadprogramowej flaszki wódki. Mark Strong w obsadzie, nieoficjalnie okrzyknięty przeze mnie najseksowniejszym łysolem ever, do tego Nicole Kidman i Colin Firth. Zapowiadała się niezła uczta dla moich zmysłów. Smaczku dodawał całości gatunek filmu – thriller.

Parę dni później poczułam się jak alkoholik, któremu odebrano ostatnią flaszkę wódki. Kiedy bowiem przejrzałam repertuar mojego miejscowego kina, okazało się, że o „Before I Go to Sleep” ["Zanim zasnę"] mogę sobie jedynie pomarzyć. Los właśnie rzucił mi pierwszą kłodę pod nogi. Nic to. Znalazłam jednak wyjście z sytuacji – film miał być wyświetlany w pobliskim mieście. Ta wiadomość okazała się remedium na moją bolączkę.

Ku mojemu rozczarowaniu nie udało mi się jednak na niego dotrzeć. Okoliczności nie sprzyjały, a krótki okres projekcji – bodajże tylko siedem dni – też zrobił swoje. Żaden dzień nie wydawał się odpowiedni, a perspektywa spędzenia w aucie po pracy jakiejś półtorej godziny drogi w obydwie strony, by dojechać do kina nie napawała radością. Stało się więc to, co wisiało w powietrzu – film ściągnięto z ekranu, a mnie pozostał jedynie niesmak.

Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny – jak słusznie zauważyła wspomniana na wstępie filozofka. Kiedy już niemalże zapomniałam o tym, że był taki film jak „Before I Go to Sleep”, okazało się, że będzie on w naszym kinie! I nieważne, że ze sporym opóźnieniem. Ważne, że będzie. Moja wcześniejsza opieszałość ostatecznie wyszła mi na dobre. Zaoszczędziłam sporo czasu – nie musiałam jechać do kina w sąsiednim hrabstwie - a przy okazji trochę grosza, jako że udało mi się nabyć bilet w bardzo korzystnej cenie.

Kolejną miłą niespodzianką okazała się sala kinowa świecąca pustkami. Obok nas siedziała młoda para, ale prawdę powiedziawszy czułam się tak, jakby ich nie było. Gdyby nie wyjątkowo złe doświadczenia z mojej ostatniej wizyty na „If I Stay”, pewnie nawet nie doceniłabym ich zachowania. Czasami musimy przejść przez piekło, by należycie docenić raj. I tak właśnie było w tej sytuacji. Ich, zgoła normalne i przykładowe, zachowanie nie mogło ujść mojej uwadze. Przez cały seans siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nie komentowali, nie bawili się komórkami i – jakby tego dobrego było mało – nic nie przeżuwali. I jakoś nie umarli z głodu.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie rozpoznajesz niczego, co widzisz wokół siebie: ani łóżka, ani śpiącej w nim osoby, ani pokoju, w którym się znajdujesz. Ogarnia Cię panika, przez głowę przelatuje cała masa myśli: co? Jak? Dlaczego? Kim jestem? Co tu robię? Z trudem rozpoznajesz się w lusterku, nie dowierzasz zmarszczkom, które widzisz u siebie na twarzy. Jak to możliwe, że dobijasz do pięćdziesiątki? Przecież wydawało Ci się, że masz zaledwie dwadzieścia parę lat. Wszystko jest jakieś obce, nieznajome, nowe. Witaj w świecie Christine Lucas. Dorosłej kobiety, która jest bezbronna niczym dziecko. Taką czyni ją amnezja, której nabawiła się w wyniku traumatycznego wydarzenia z przeszłości. To z kolei poważnie upośledziło jej pamięć: Christine pamięta tylko to, co dzieje się danego dnia. Kiedy śpi, jej umysł kasuje wszystkie wspomnienia i przeżycia.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu kilku minut? O nie, to będzie coś na kształt „50 pierwszych randek”. Trudno się pozbyć odczucia: „ale to już było...” i nie ma w tym nic dziwnego, bo temat amnezji jest tak oklepany jak gęba Gołoty i przewijał się średnio w co drugiej szanującej się telenoweli.

Na początku trochę męczył mnie ten filmowy monotonny klimat: powtarzalność pewnych wydarzeń i wypowiadanych kwestii. Przeszkadzał mi też nieco jego „klaustrofobiczny” wymiar. Chciałam sobie pooglądać więcej różnych twarzy, a nie tylko skupiać się na czołowej trójce: Christine, Benie [Colin Firth] i dr Nashu [Mark Strong]. Gdyby był większy wachlarz postaci, miałabym większy orzech do zgryzienia. Ograniczenie bohaterów do minimum odebrało mi sporo „zabawy”. Bo co to za problem wskazać palcem czarny charakter, kiedy ma się taki ubogi wybór?  Częściowa przewidywalność – to jest właśnie jedna z małych wad tej produkcji. A plusy? Przede wszystkim dobra gra aktorska. Nicole Kidman bardzo dobrze wcieliła się w postać zagubionej i zdezorientowanej Christine. Udźwignęła nawet dodatkowy ciężar w postaci akcentu angielskiego [akcja filmu toczy się w Londynie].

Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam tym filmem. I to nawet nie dlatego, że nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po prostu zabrakło mi w nim większych emocji, większego napięcia, nerwowego wiercenia się w fotelu, obgryzania paznokci i przyspieszonego oddechu. Tego właśnie oczekuję od dobrego dreszczowca, szczególnie takiego, który jest adaptacją bestsellerowej książki.

Właśnie, książka. Dużego plusa przyznaję „Before I Go to Sleep” za to, że zachęcił mnie do sięgnięcia po źródło – po powieść Stevena J. Watsona z 2011 roku. Niedługo po obejrzeniu filmu wypożyczyłam ją sobie z biblioteki, a kiedy już zaczęłam ją czytać, nie mogłam przestać. Cały czas powtarzałam sobie: „jeszcze tylko jeden rozdział, zaraz ją odłożę”. Potem już się nie łudziłam, że uda mi się to zrobić. Już wiedziałam: muszę ją przeczytać zanim zasnę.

Kiedy zaś już ją przeczytałam, niczym koneser testujący wino o niespodziewanie pięknym bukiecie smakowym i zapachowym, wymruczałam z zadowoleniem: „no, no, no!” Lubię takie niespodzianki.

Książka jest skonstruowana w naprawdę solidny sposób, nie brakuje w niej suspensu, ani niespodziewanych zwrotów akcji. Na moje szczęście film nie jest jej wierną kopią. I choć mocno na niej bazuje, to jednak umieszczono w nim kilka znaczących różnic [m.in. zakończenie]. Czyta się ją niezwykle łatwo i przyjemnie. Niejeden pisarz mógłby pozazdrościć Watsonowi lekkości pióra. Co ciekawe on sam nie miał żadnego doświadczenia pisarskiego. „Zanim zasnę” to jego debiut pisany w wolnym czasie, między jedną a drugą zmianą w szpitalu. Założę się, że kiedy w 2009 roku Watson zapisał się na kurs, który miał go zagłębić w tajniki pisania powieści, nie spodziewał się, że zaledwie dwa lata później wyda książkę, która szybko stanie się bestsellerem przetłumaczonym w dodatku na ponad czterdzieści języków.

Film można obejrzeć [dobry, ale nie rewelacyjny], ale książkę trzeba przeczytać.


_____

* pamiętaj, niektóre rzeczy nie dzieją się bez powodu

niedziela, 17 listopada 2013

"Adwokat" się nie broni, czyli wrażenia po seansie "The Counsellor"

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda.

Kiedy dzień przed premierą „Counsellora” zwróciłam się do Połówka podekscytowanym głosem: „to już jutro!”, usłyszałam krótkie: „mam dla ciebie złe wiadomości”. „Nic mi nie mów! Nie chce tego słyszeć!” - oburzyłam się. „Chcę iść do kina nieskażona złymi recenzjami”. „Jak mi powiesz, na co narzekają recenzenci, to na pewno zwrócę na to uwagę”.



Do końca wierzyłam, że krytycy się mylą i że filmu z taką plejadą gwiazd, z takim reżyserem nie można zepsuć. A jednak. Można.

Zwiastun „Counsellora”, znanego w Polsce pod tytułem „Adwokat”, spodobał mi się od kilku pierwszych sekund. "Sail" - użyta w nim piosenka - niezwykle wpadła mi w ucho i ilekroć jej potem słuchałam, myślałam o nadchodzącej premierze i emocjach, które mnie czekały. Bo przecież miało być tak pięknie. Trailer mi to obiecywał. Zapowiadał intrygujący i dobry film z wartką akcją. A tymczasem po zakończonym seansie poczułam się nieco oszukana.

Głównym bohaterem filmu jest tytułowy adwokat grany przez Michaela Fassbendera. Mężczyzna stosunkowo młody i przystojny. Nie znamy jego imienia i tak naprawdę mało o nim wiemy. Szybko za to dowiadujemy się, że adwokat jest do szaleństwa zakochany w swojej narzeczonej, Laurze (Penélope Cruz), i wcale nie taki mądry na jakiego wygląda.

Pod postacią dorosłego mężczyzny, twardego macho, skrywa się jednak szczeniak, który w kryzysowych momentach kuli ogon, płacze i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Mało też wie o życiu, co udowadnia mieszając się w brudne interesy z narkotykowymi baronami. Choć na brak pieniędzy narzekać nie może, pokusa łatwego zarobku bierze górę nad rozumem. Wierzy, że to jednorazowa operacja, która pójdzie jak po maśle. Nie będzie żadnych komplikacji, nie będzie żadnych nieprzyjemnych następstw. A to błąd. Bo kiedy wkłada się nos do ula, trudno oczekiwać, że nie zostanie się ukąszonym przez pszczoły.

Film jest nie tyle zły co po prostu rozczarowujący.

Scena łóżkowa otwierająca film zdradza charakter „Counsellora”. Oprócz tego, że jest zupełnie zbędna i nieco żenująca, jest też pretensjonalna i przegadana. Za dużo gadania, za mało akcji. I tak w zasadzie mogłabym podsumować cały film, a już z pewnością pierwszą jego połowę, kiedy to akcja toczy się mozolnie i z trudem niczym wóz o kwadratowych kołach.

Gdyby tak okroić film z jego filozoficznych wynurzeń i przydługawych dialogów, a jednocześnie dodać do niego więcej dynamiki, byłoby pewnie ciekawiej. Scenariuszowi -autorstwa znanego amerykańskiego pisarza, Cormaca McCarthy’ego – brakuje lekkości i tego czegoś, co uczyniłoby film bardziej strawnym. Sztukę pisania książek bardzo dobrze opanował, ze scenariuszami jest już gorzej. I to chyba właśnie tu, w tym scenariuszu, leży pies pogrzebany.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Adwokat” Ridleya Scotta nie wykorzystał potencjału aktorów. Taka plejada gwiazd, a taki słaby blask od nich padający. Żadna z kreacji aktorskich mnie nie uwiodła, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych emocji i sympatii. Może właśnie dlatego, że aktorzy byli niczym psy na łańcuchach – ich ruchy i pole popisu były znacznie zawężone. Javier Bardem jako Reiner jest dobry, ale nie tak imponujący jak chociażby w „Skyfall”. Jego żona, Penélope Cruz, ma jeszcze gorzej. Jej rola ogranicza się w zasadzie do jęczenia, słodkiego gadania i błyskania śnieżnobiałymi zębami. Stać ją na więcej, tu jednak nie miała zbyt dużego pola do manewru.

Dużo bardziej wyrazistą rolę ma Cameron Diaz wcielająca się w Malkinę, partnerkę Reinera (Javier Bardem). Jest drapieżna i bezwzględna niczym jej pupilki, udomowione gepardy. Taka oziębła Wicked Witch. Nieobliczalna i wyrachowana femme fatale z nieciekawą przeszłością i zwariowanymi pomysłami w głowie. Ale i ona mnie nie przekonała do siebie. Ilekroć na nią patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że mam do czynienia z tanią dziwką. Starą i wymęczoną przez życie. Złoty ząb, niekorzystny makijaż oczu i tatuaże z pewnością nie podkreślały jej urody. Niestety aktorce brak świeżości, a lata ostrego imprezowania odbijają się na jej twarzy.

Druga połowa była dla mnie ciekawsza, ale nie na tyle mocna i wciskająca w fotel, by „Adwokat” zyskał w moich oczach. Akcja nieco przyspieszyła, ale emocje nadal były takie jak przy grzybobraniu. Chyba każda z trzydziestu osób obecnych na sali kinowej domyślała się, jak skończy się ta historia. Z gangami narkotykowymi po prostu się nie zadaje. Nie można wejść do szamba i wyjść z niego czystym i pachnącym. Nie było suspensu, nie było zaskoczenia. Była za to kara za naiwność, za chciwość i za lekkomyślność.

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda. Muszę jednak zgodzić się z negatywnymi komentarzami i z zawiedzionymi recenzentami. „Adwokat” rozczarowuje. Dłuży się. Przynudza, a niekiedy nawet żenuje. Drażni niespójnością. Wypada dość blado na tle innych tegorocznych produkcji takich chociażby jak „Prisoners” czy wspomniana niedawno „Philomena”.

Szkoda zmarnowanego potencjału. Kiedyś pewnie jeszcze go obejrzę. Może wtedy zmienię zdanie, albo dojrzę w nim coś, czego nie widzę teraz – jakąś głębię, symbolikę, ciekawy klimat. Pierwsze wrażenia są jednak kiepskie, a film dość średni.


czwartek, 3 października 2013

Pseudorecenzja "Prisoners" na "Labirynt" przechrzczonego

Takie niespodzianki to ja lubię.

Z braku lepszego pomysłu na ciekawe spędzenie reszty dnia postanowiłam zajrzeć do repertuaru miejscowego multipleksu. Od mojej ostatniej wizyty w kinie upłynęło dobre pół roku i wypadało pozbyć się zgagi po oglądnięciu „Zero Dark Thirty”. Jednak to, co zrobiłam, było ryzykowne: dokonałam ekstra szybkiej selekcji filmu, na który zamierzałam się udać. Bez zbędnego zagłębiania się w fabułę, bez oglądania zwiastunów – kierując się jedynie odpowiadającą mi godziną, obsadą, gatunkiem i tytułem. Upraszczając: oceniłam książkę po jej okładce, nie zaś po treści. Wisiało nade mną widmo rozczarowania. Musiało się tam znajdować, skoro dokonałam tak powierzchownej selekcji.


Mój wybór padł na Prisoners” ["Więźniowie"] - amerykański thriller, który właśnie na dniach będzie wchodził do polskich kin pod tytułem „Labirynt”. Jego obsada zadziałała tutaj na korzyść, a długi czas projekcji rozciągnięty na niemalże 150 minut nie zdołał mnie odstraszyć. Obecność Hugh Jackmana i Jake’a Gyllenhaala, którego lubię, była dla mnie częściową gwarancją jakości.

Nie wiem, od jak dawna ten film jest już emitowany w naszym kinie, ale kiedy na piętnaście minut przed jego projekcją weszłam do wskazanej sali, była tam tylko jedna para młodych ludzi. Kolejne minuty przyniosły skromny napływ widzów: zaawansowane wiekowo małżeństwo, samotną kobietę, ze dwie trzyosobowe grupy nastolatków [film w kategorii wiekowej 15+] i kilka par, co dało ostatecznie okrąglutkie dwadzieścia osób łącznie ze mną. Z zainteresowaniem obejrzałam wyświetlane zwiastuny, zapisując w pamięci, że koniecznie muszę wybrać się na „The Counsellor”, bo z tak fantastyczną obsadą i ścieżką dźwiękową zapowiada się kapitalnie, po czym rozsiadłam się wygodnie, aby wreszcie przekonać się, jakiego to kota w worku sobie kupiłam.

Kot okazał się tajemniczy, nieco mroczny i skomplikowany, ale nade wszystko sympatyczny i wart wysupłanych z sakiewki monet.

Film porusza tematykę uprowadzenia dzieci – czegoś, co jest chyba największym koszmarem wszystkich rodziców i czymś, co na pozór nie zdarza się tylko w filmach, lecz także w życiu zwykłych, szarych ludzi. O czym zresztą doskonale przekonałam się następnego dnia wysłuchując porannych wiadomości radiowych o dwóch kilkuletnich dziewczynkach podstępnie uprowadzonych z przydomowego ogródka (!), w którym odbywało się przyjęcie urodzinowe któregoś ze znajdujących się tam dzieci, a następnie okrutnie wykorzystanych seksualnie przez porywacza.

Twórcy „Prisoners” oszczędzają nam jednak brutalnych scen z udziałem dzieci. Choć w filmie jest kilka elementów przemocy i ujęć, w których tryska krew, dzieci w nich nie występują. Nie ma też gwałtu na nich, bo nie o tym film traktuje. Co wrażliwsi nie mają  się czego obawiać. Nie sądzę, by wyszli z kina z poczuciem pogwałcenia ich delikatnej psychiki i wrażliwości.

Film pokazuje, jak jedno niewinne wydarzenie może doprowadzić do tragedii. Jest Święto Dziękczynienia, a czwórka rodziców nie przeczuwa nieszczęścia wiszącego w powietrzu. Keller [Hugh Jackman] i jego żona  Grace [Maria Bello] udają się z dwójką dzieci na uroczystą kolację do swoich sąsiadów: Franklina [Terence Howard] i Nancy [Viola Davis], rodziców dwójki dzieci. Dorośli zajmują się swoimi sprawami, nastolatki swoimi, a dwójka najmłodszych dziewczynek swoimi. Wkrótce okazuje się, że ich córki zaginęły i tu rozpoczyna się koszmar rodziców. Tu też do akcji wkracza detektyw Loki [Jake Gyllenhaal]. Niebawem pojawia się też główny podejrzany, Alex [Paul Dano], który jednak szybko zostaje wypuszczony na wolność. To przelewa czarę goryczy Kellera i powoduje, że mężczyzna postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Tyle o fabule.

Teraz o wrażeniach i moim subiektywnym odbiorze. Aspektu technicznego oceniać nie zamierzam, wszak znam się na tym jak świnia na gwiazdach, nie mogę jednak przemilczeć psychologicznej i moralnej strony filmu i to głównie o nich będę pisać. Wspomnę jeszcze tylko, że gra aktorska stoi w „Prisoners” na wysokim poziomie, a aktorom udało się nie tyle świetnie zagrać, co po prostu przeistoczyć się w odtwarzanych przez nich bohaterów. Przekonujące, wypieszczone, solidne kreacje aktorskie.

Z psychologicznego punktu widzenia film jest naprawdę bardzo dobry. Freud zapewne zacierałby z radości ręce mogąc prowadzić swoje badania nad wachlarzem zróżnicowanych ludzkich osobowości przedstawionych w tym thrillerze. Film w reżyserii Denisa Villeneuve’a jest bowiem psychologiczną studnią bez dna, do której można w nieskończoność sięgać i wyciągać z niej kolejne kwestie moralne i niełatwe nieraz pytania.  Często nie ma na nie łatwych odpowiedzi.

„Prisoners” należałoby rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Film zawiera subtelne przekazy, które łatwo przegapić, a które nie znalazły się w nim przypadkowo. Mowa tu chociażby o tatuażach seksownego detektywa Lokiego i jego tikach mimicznych. Villeneuve podsuwa nam zagadki do rozwiązania, stymuluję widza do ruszenia głową i popuszczenia wodzy fantazji. Kusi, by wziąć pod lupę samego Lokiego, o którym na dobrą sprawę niewiele wiemy.

"Labirynt" zmusza do refleksji, zastanowienia i pobudza do myślenia. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć próbując ratować swoich bliskich? Czy nasze cierpienie usprawiedliwia czyny niezgodne z literą prawa? Czy w ogóle możemy brać prawo w swoje ręce? Urządzać swoją prywatną wendetę? Czy stosowanie praw talionu aby na pewno jest dobrym posunięciem? I czy aby racji nie miał Mahatma Gandhi twierdząc: an eye for an eye makes the whole world blind?

To tylko część z pytań nasuwających się na myśl w trakcie oglądania filmu bądź już po jego zakończeniu. „Labirynt” jest bowiem jak Wuj Sam z plakatu Jamesa Montgomory’ego Flagga – bezceremonialnie wystawia swój paluch, wskazuje na nas i pyta: a co ty byś zrobił na miejscu rodziców? Którą stronę byś obrał? I czego byś posłuchał: serca czy rozumu?

Tematyka filmu nie jest ani łatwa ani przyjemna. Nastrój w nim panujący daleki jest od lekkości. Z ekranu momentami wyziera szaruga i melancholia, poprzeplatana depresyjną architekturą miasta. W pewnym momencie widz odczuwa zmęczenie rodziców, detektywa Lokiego i ich frustrację. Dostrzega trudną walkę jednostki z instytucją i  psychiczny ciężar, jaki ze sobą niesie praca w policji.

Film fantastycznie ukazuje przemianę, jaką zachodzi w dotkniętych nieszczęściem rodzicach. Obnaża ich różne metody radzenia sobie z problemami. Na przykładzie pełnej życia Grace pokazuje, jak zaledwie w ciągu kilku dni jesteśmy w stanie przeobrazić się w cień człowieka, w którym nie odnajdziemy już nic z jego szczęśliwego, wesołego oblicza. Przykład Kellera z kolei udowadnia, że okropnie trudno jest zerwać z nałogiem. Że niejednokrotnie jest to związek na całe życie. Bo nasz nałóg jest niczym cień, niczym wirus opryszczki, który nigdy nas nie opuszcza. Czasami tylko udaje, że go nie ma, ale robi to tylko po to, by zaatakować wtedy, kiedy jesteśmy osłabieni, kiedy mamy opuszczoną gardę.

Tytuł wydaje się mieć także drugie dno, jeśli poddamy go psychologicznej analizie. Więźniami są nie tylko uprowadzone dziewczynki. Symbolicznie są nimi także rodzice, ludzie, na dobrą sprawę my wszyscy. Jesteśmy więźniami swoich emocji, nałogów, słabości, czasami zwyczajów. Jesteśmy tylko kruchymi istotami – aby złamać nas niczym suchą gałąź, wystarczy zabrać nam to, co kochamy najbardziej. To, co dla nas najważniejsze. A wtedy prawda wyjdzie na jaw: nie jesteśmy tytanami, tylko ludźmi stworzonymi przez Prometeusza – wątłymi istotami ulepionymi z gliny i łez. Nade wszystko niedoskonałymi i błądzącymi.