wtorek, 1 października 2013

Niedziela na zachodzie (2): Moycullen & Spiddal


Salthill


Starcie moich wyobrażeń z rzeczywistością nie do końca poszło po mojej myśli. Rozczarowanie Salthill wypadało zapić i zagryźć, o czym coraz bardziej bezceremonialnie zaczęły przypominać nam żołądki. Nad dalszym planem dnia i wyborem jadłodajni nie dumaliśmy zbyt długo. Zaledwie kilkanaście kilometrów od Salthill znajduje się miejscowość Moycullen, a w niej jedna z dwóch irlandzkich stacji paliw, koło której nigdy nie przejeżdżamy obojętnie. Tym razem nie było inaczej: skoro jest Moycullen, to musi być też kawa od Tima Hortona i świeża bagietka.



Z ostatnim kęsem i łykiem objawiła się nam brutalna prawda: zestaw plażowicza spokojnie czekający w bagażniku na swoje pięć minut będzie musiał pozostać tam aż do powrotu do domu. Tarcza zegara wskazywała bowiem godzinę wysoce nam nieprzychylną. Biorąc pod uwagę fakt, że w domu musieliśmy stawić się na dobranockę, pozostały nam niecałe cztery godziny do dyspozycji. Teoretycznie dużo, praktycznie mało. Za mało, by dotrzeć na naszą plażę i odbyć niespieszną kąpiel morską. Sytuacja wymagała zmiany planów: było za wcześnie, by wracać do domu, ale zdecydowanie za późno na plażowanie w odległym zakątku. Postanowiliśmy więc szukać atrakcji bliżej. I tu ukłoniło się - leżące o rzut beretem od stacji - Connemara Marble Visitor Centre, do którego od dawna chciałam zajrzeć, by zagłębić się w nieznaną mi tematykę marmuru.



Irlandzki marmur występuje w kilku kolorach i jest bardzo ceniony: kamienie szlachetne pozyskiwane w Connemarze są białe i zielone, te z okolic Galway – czarne, hrabstwa Kerry i Cork oferują zaś czerwone i różowe. Na marmur rodem z Irlandii trafimy nie tylko na wyspie, lecz także poza jej granicami: w USA, Anglii, Hiszpanii…  To ceniony surowiec zdobiący wiele budynków na świecie.



W Marble Visitor Centre za darmo można przyjrzeć się pracy rzemieślników, dowiedzieć o jej tajnikach, a także zakupić oryginalną biżuterię wykonaną z najlepszej jakości marmuru. Wybór biżuterii i innych drobiazgów wykonanych z tego kamienia szlachetnego jest ogromny, ceny proporcjonalne do wartości i jakości. Nam nie udało się podpatrzeć pracowników, bo jak wkrótce poinformowała nas Irlandka za ladą: w niedzielę niestety nie odbywają się żadne demonstracje. Z nieco skwaszoną miną wyszłam stamtąd przygotowując jednocześnie plan B.



Plan B sprawił, że wylądowaliśmy w… szpitalu. Tak bowiem tłumaczy się irlandzką nazwę An Spidéal, niewielkiej miejscowości leżącej niecałe 20 km na zachód od Galway i jakieś 12 km od Moycullen. Do wioski jechaliśmy wąską i niezbyt komfortową drogą L1320, przez co szybko pomyślałam sobie, że ten cały Spiddal to musi być niezła dziura zapomniana przez Boga i ludzi. Nic bardziej mylnego. Kiedy droga z afrykańskiego buszu zniknęła i pojawiła się ta bardziej cywilizowana, szybko pojawiło się też sympatyczne oblicze wioski.



Spiddal usytuowany jest tuż nad Galway Bay, dzięki czemu jest malowniczy, ma dwie przyzwoite plaże – przy drodze głównej i koło portu - a w lecie oblegany jest przez turystów i młodych ludzi przybywających tu nie tylko po to, by korzystać z wakacji, lecz przede wszystkim szlifować znajomość języka irlandzkiego. Wioska należy do obszaru Gaeltacht, gdzie rodzimy język wyspiarzy ciągle jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze.



Pierwsze kroki skierowaliśmy na plażę przy betonowym molo, gdzie cumowała garstka łodzi. Mała grupa osób korzystała z dobrodziejstw pięknej i słonecznej niedzieli września, my jednak pomimo naszego zamiłowania do wodnych harców postanowiliśmy pozostać biernymi użytkownikami tego miejsca. Już spacerując po molo zauważyłam, że woda ma odpychający, lekko brunatny kolor, a na jej powierzchni unoszą się nieciekawe zawiesiny.



Będąc w Spiddalu koniecznie trzeba zajrzeć do Ceardlann Craft Village, małego „osiedla” lokalnych rzemieślników. Atrakcja znajduje się tuż przy drodze i przyciąga wzrok nie tylko malowniczymi białymi chatkami, lecz także barwami przeróżnych detali. Kolorowe ławki zachęcają do relaksu i chwili zadumy – nieruchoma panorama wody i łagodnych pagórków emanuje nastrojowością.




Chatki prezentują twórczość przeróżnych rzemieślników. Znajdziemy tu ręcznie robioną ceramikę, biżuterię, świece, cudne i kolorowe witraże, a także ręcznie utkaną odzież. Część sklepów była zamknięta, ku niepocieszeniu Połówka-numizmatyka: w  tym ten z monetami i biżuterią. Końcówka września, a do tego niedziela, to zdecydowanie nie jest sezon na turystów. To, co jednak udało mi się zobaczyć, przekonało mnie, że zdecydowanie jest to miejsce dla tych, którzy chcieliby zaopatrzyć się w oryginalne i przede wszystkim nie tandetne pamiątki z wyspy. Fajne miejsce, gdzie można kupić fajne rzeczy, a przy okazji odpocząć w pobliskiej kawiarence z darmowym widokiem na zatokę.





Niestety należę do osób, które mają dwie lewe ręce, jeśli chodzi o jakiekolwiek rękodzieło. Sama nie potrafię stworzyć takich cudeniek, ale za to potrafię docenić fantazję, talent i włożony trud. Dlatego z twarzą rozjaśnioną od zachwytu przyglądałam się przeróżnym szklanym wyrobom, obrazom i obrazeczkom, aż natrafiłam na obrazek przedstawiający chwilę wcześniej odwiedzony przeze mnie port i do odmalowującego się na mym licu podziwu dołączyło teraz zdziwienie. Obrazek przedstawiał niemalże rajską plażę z krystalicznie czystą wodą, całkowitym przeciwieństwem tego, co ja widziałam. Zastanowiło mnie to, czy w tym wypadku zadziałały prawa natury, czy też może graficzne sztuczki.




Spiddal zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu niż Salthill. Przekonał mnie swoją autentycznością, skromnością i malowniczością. Proste i przyjemne miejsce, niemające tej pseudo-nowoczesności Salthill. Miejsce, gdzie czuć mocny kontakt z kulturą irlandzką. Miejsce, które – jak przystało na szpital – zapewne potrafi zaradzić niejednej bolączce i ukoić niejedną strapioną duszę. Mnie udało się skorzystać z jego kojących właściwości.