środa, 27 listopada 2013

Pseudorecenzja "Zawodowca" Johna Grishama, czyli jak zawodowo zepsuć książkę

Do rekomendacji innych osób mam dość ambiwalentny stosunek. Jeśli ktoś mówi, że coś jest be, do kitu i w ogóle szkoda na to czasu, to zazwyczaj odnosi odwrotny efekt do tego zamierzonego. Nie zniechęca mnie, lecz intryguje i kusi, by przekonać się, czy faktycznie jest tak źle. Skrywa się we mnie niewierny Tomasz, który koniecznie musi sprawdzić, jak jest naprawdę. Nawet jeśli wiąże się to ze sparzeniem. Głupi film? Nieciekawa książka? Brzydki facet? Nieurodziwa dziewczyna? Może tak, może nie. Uwierzę i ocenię tylko wtedy, gdy zobaczę.


Trochę inaczej jest z pozytywnymi rekomendacjami. Wtedy już wykazuję mniejszy sceptycyzm. Wtedy bardziej jestem skłonna uwierzyć w cudzą opinię i przyjąć, że pokryje się z moją. Wtedy też mój kobiecy głos zagłusza niewiernego Tomasza.


Kiedy zatem pewnego dnia wyczytałam w jakiejś gazecie, że ceniony przeze mnie piłkarz lubi czytać powieści Johna Grishama, amerykańskiego pisarza, któremu sławę przyniosły głównie prawnicze thrillery, zakodowałam sobie tę wiadomość w głowie. Miało to miejsce w minionej dekadzie, a Grisham był mi wtedy nieznanym pisarzem.


Jakiś czas później udało mi się nieco uszczknąć z dość imponującego dorobku Grishama i przeczytać dwie z jego powieści. Źle nie było, ale rewelacji też nie odnotowałam. Nie na tyle, by celowo wyszukiwać jego książki. Zepchnęłam Grishama do kąta, gdzie znalazł się obok innych pisarzy, którzy nie zrobili na mnie większego wrażenia.



„Playing for Pizza” (2007) znaną w Polsce jako „Zawodowiec” pożyczyłam od Matki Przełożonej. Nie wiem, co mnie podkusiło. Diabeł chyba. Nie napiszę, że miało być pięknie, bo wzięłam ją do rąk bez większych oczekiwań, ot tak po prostu, by zapełnić chwilową pustkę wywołaną przeczytaniem „Teacher Mana” McCourta. Ale nie spodziewałam się, że książka tak mnie znudzi, a jej bohater, Rick Dockery, wywoła u mnie takie emocje.


Kim jest zatem ów Rick? Jankesem grającym na pozycji rozgrywającego w Cleveland Browns - jednej z najpopularniejszych drużyn amerykańskiego futbolu - który dziwnym trafem nigdy nie potrafi na dłużej zagrzać miejsca w swoim zespole. Nie inaczej jest tym razem. W ważnym meczu swojej drużyny doprowadza do spektakularnej przegranej, a w dodatku nabawia się wstrząśnienia mózgu, w efekcie czego ląduje w szpitalu. Kiedy budzi się, dowiaduje się, że nie ma już pracy, a kibice domagają się jego głowy [och, jakże wkrótce zaczęłam ich doskonale rozumieć!]


„Głupi ma zawsze szczęście” powiada mądre porzekadło i doskonale sprawdza się ono w przypadku naszego rozgrywającego. Rick, który w błyskawicznym tempie stał się persona non grata w środowisku futbolu amerykańskiego, dostaje ofertę pracy we włoskiej lidze w Parmie. Co prawda nie bardzo wie, gdzie ta Parma jest i zdaje sobie sprawy, że kokosów tam nie zarobi [zawodnikami w jego nowej drużynie są głównie amatorzy grający za tytułową pizzę], ale mimo wszystko decyduje się zaakceptować propozycję. Co by nie mówić, dużego wyboru nie ma.


Pakuje zatem Rick swoje wybujałe ego do walizy i leci do cholera-wie-gdzie-ta-Parma, zapewne śliniąc się na myśl o urodziwych włoskich cheerleaderkach, do których ma już swoje plany. Swojej dziewczyny nie raczył nawet poinformować o wyjeździe, bo i po co? Była tylko chwilowym elementem dekoracyjnym u jego boku, nic nieznaczącym epizodem, a poza tym pewnie była dumb as a rock. Jak reszta innych. Nie to co on. Miszcz.


Ląduje nasz panicz na włoskiej ziemi - kraju dwóch skarbów narodowych: jedzenia i kobiet - i wkrótce przeżywa głęboki szok, bo dowiaduje się, że… nie będzie miał kogo zaliczać. Cheerleaderek nie ma! Jak tu żyć, panie trenerze?! No jak?


W ogóle wszystko w tych Włoszech jest jakieś dziwne. I co on w ogóle robi w tej cholernej Parmie? Zimniej tu niż na Florydzie, zamiast galonów mają litry, w jakimś dziwnym języku mówią… Nawet normalnych aut z automatyczną skrzynią biegów nie mają! Piekło, normalnie piekło na ziemi! I on, biedak, w samym jego centrum! Nawet nie można wejść do kawiarenki, burknąć „kawa!” i jej dostać. Dzień dobry trzeba mówić! Fanaberie jakieś!


Rick irytował mnie okrutnie swoją ignorancją, brakiem podstawowej wiedzy z geografii i innych dziedzin, nieznajomością elementarnych zasad dobrego wychowania i savoir-vivre, swoim głupim podejściem do życia i marudzeniem na wszystko co było nowe i inne. Kiedy kilkuletnie dziecko zadaje głupie pytania, można się przy tym pobłażliwie uśmiechnąć. Kiedy robi to dorosły facet, można tylko mu współczuć. „Is he here?” – pyta Rick o Giuseppe Verdiego, będąc w operze na „Otello”. „Tak, specjalnie dla panicza go wskrzesiliśmy” – chciałoby się mu odpowiedzieć…


Książki Jamesa Pattersona chwilowo odstawiłam, bo czasami przykro mi się robiło, gdy coś złego spotykało bohaterów. Z Rickiem nie miałabym takich zmartwień. Gdyby zamknięto nas razem w pokoju, jedno z nas nie wyszłoby z niego żywe.


Nie dałam rady zbyt długo czytać „Playing for Pizza” m.in. dlatego, że jej główny bohater budził we mnie żądzę krwi. Dlatego lekturę książki Grishama przeplatałam z kryminałami Tess Gerritsen. Niezbyt obszernego „Zawodowca” liczącego nieco ponad 300 stron, czytałam ponad dwa tygodnie. W tym samym czasie zdążyłam w błyskawicznym tempie przeczytać cztery thrillery Tess – grubo ponad 1000 stron.



Czytałam bez większego zainteresowania, a ilekroć spojrzałam na okładkę i napis „The international number one bestseller”, zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, skoro taki hit nie jest w stanie wciągnąć mnie w swoją fabułę. Winę częściowo zrzucałam na czytanie w oryginale i trochę nieznanych słówek „technicznych”. Kiedy jednak po przeczytaniu książki [jakże piękny był to dzień!], weszłam na goodreads.com i poczytałam sobie opinie innych, doszłam do wniosku, że wszystko ze mną w porządku. Książka jest po prostu mocno przeciętna. Jak dla mnie to nawet bardzo słaba. Z przyjemnością wystawiłabym jej jedynkę, ale ostatecznie daję jej dwóję – za Livvy, bardziej ogarniętą rodaczkę Ricka, za wzmianki kulturowe i turystyczne. To były jedyne rozdziały, które czytałam z nieco większym zainteresowaniem.