sobota, 4 stycznia 2014

Nothing Lasts Forever

Ach, co to były za święta! Żal, że trwały tak krótko i że od następnych dzieli mnie kolejne kilkanaście miesięcy. Minione Boże Narodzenie dobitnie przypomniało mi, za co uwielbiam te święta. Za niepowtarzalną atmosferę, za to coś w powietrzu, co sprawia, że choć przez te kilka grudniowych tygodni łudzę się, że ludzie nie są wcale tacy źli, a świat taki okrutny, jak mogłoby się wydawać.


Uwielbiałam je dawno temu, kiedy spędzałam je w polskim domu i kiedy były zazwyczaj białe, pozbawione prezentów, za to zawsze wypełnione aromatycznymi zapachami dobiegającymi z kuchni. Uwielbiam je nadal, choć najczęściej są zielone, bo przecież taka jest moja nowa "ojczyzna", Irlandia. Mimo tego, że za większość przygotowań do nich to ja jestem odpowiedzialna. Kocham je za to, że zazwyczaj są wymarzone: spędzone tylko wśród tych, których naprawdę szanuję i cenię. Za to, że nie ma w nich obłudy, działań pod publikę, spięć, nerwowej atmosfery i robienia tego, czego się nie lubi. I to jest właśnie moja recepta na święta idealne: otaczanie się tylko tymi, których się kocha, robienie tylko tego, co się lubi.

Robiłam zatem to, co chciałam i co sprawiało mi przyjemność, nawet jeśli nie było to najmądrzejszym posunięciem z punktu widzenia mojego organizmu. Spędzanie nocy na robieniu różnych ciekawych rzeczy i chodzenie spać nad ranem to moje guilty pleasures, na które z niebywałą radością pozwalam sobie zawsze wtedy, kiedy jestem wolna od pracy.

Przy okazji po raz kolejny przekonałam się, że czasami do pełni szczęścia – zwłaszcza wtedy, gdy za oknem wiatr żałośnie zawodzi, lub wszystko szaleńczo chłosta niemalże z siłą huraganu - wystarczy dach nad głową, dobra książka, filiżanka smacznej kawy, dziecko w ramionach, mięciutka sierść mruczącego kota i ciepły koc.

Bez rodziny jesteśmy tylko smutnymi bytami pozbawionymi korzeni i przeszłości. Potwornie samotnymi w dodatku. Nigdy nie zamieniłabym się z Nieśmiertelnym na jego nigdy niekończący się żywot. Nie przehandlowałabym swojej marnej, ściśle określonej egzystencji. Nie chciałabym dożyć dnia, w którym obudziłabym się i z przerażeniem stwierdziłabym, że jestem na tym świecie sama – beż żadnej bliskiej mi duszy, z którą łączą mnie wspólne geny i ta sama krew.

To, co piękne, zawsze się kiedyś kończy. Nawet w niektórych bajkach. Dlatego po tygodniowym nurzaniu się w błogim lenistwie, trzeba było wziąć się w garść i stawić czoło szarej rzeczywistości. Wiem, że do realizacji moich planów będę potrzebować mnóstwo konsekwencji i woli walki, ale nie poddaję się. Wykonuję wojenną hakę i stawiam się na placu boju. Dopóki będę walczyć, na pewno nie przegram.