wtorek, 6 stycznia 2009

Nowy Rok, nowe możliwości...


Nowy Rok, pomimo że nie został przez nas hucznie przywitany, zaczął się całkiem obiecująco. Sylwester nigdy nie był dla mnie dniem o wielkiej randze – Boże Narodzenie owszem. W mojej hierarchii ważności był i nadal jest tylko zwykłym dniem. Jednym z 365 jemu podobnych. Nigdy zatem nie snułam sylwestrowych planów, co zarazem oznaczało, iż pozbawiałam się problemów z nim związanych. Podczas gdy moje spanikowane koleżanki sto razy dziennie zawodziły żałośnie: „Jezus, Maria, nie mam co na siebie włożyć!”, ja ze stoickim spokojem zbywałam ich lamenty i inwokacje do świętych. Gorączkowe rezerwacje wizyt u fryzjera i kosmetyczki, pogoń za tą wymarzoną kreacją sylwestrową, która rzuci na kolana wszystkich facetów, a płeć żeńską wbije z zazdrości w ziemię – nie były moimi problemami. To wszystko było mi obce. Świadomie zrezygnowałam z udziału w szale nadchodzącego końca roku. I nie żałuję. Już dawno odkryłam, że zbiorowe imprezy, w czasie których trzeba walczyć o każdy haust powietrza z ciągle napierającą masą ludzką nie są dla mnie, a obowiązujące trendy nie są w stanie zmusić mnie do zrobienia czegoś, co kłóciłoby się z moimi poglądami.


Kalendarz ciągle przypomina, że właśnie niedawno  świat znów postarzał się o rok, że parę dni temu bezpowrotnie zamknęliśmy grubą księgę roku 2008, a ja wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tej zmiany. Staję u progu Nowego Roku, wielkich drzwi, za którymi znajduje się coś, o czym nie mam pojęcia. Nie wiem, jaki będzie dla mnie ten świeżo rozpoczęty rok. Życzyłabym sobie, by był co najmniej tak udany, jak jego poprzednik: pozbawiony większych przykrości, pełen wspaniałych chwil i małych sukcesów. Chcę go efektywnie wykorzystać, ciesząc się z możliwości, jakie stwarza mi moje środowisko. Chcę, by upłynął pod znakiem miłości, dobra i… podróży. W tym celu dokonałam już pewnych planów, a za jakiś miesiąc powinnam zrealizować jeden z nich.


Z niecierpliwością przyglądam się krajobrazowi Zielonej Wyspy, który w tej zimowej i chłodnej porze roku, nie ukazał jeszcze całego swego piękna. Czekam na nadejście wiosny. Na słoneczne miesiące i na pełen rozkwit przyrody Irlandii. Po raz kolejny chcę odwiedzić moje ukochane zakątki tego kraju, by na nowo poczuć to, co każdorazowo wyzwala we mnie kontakt z irlandzką przyrodą. Z tymi jakby zapomnianymi zakątkami Irlandii, które tak odległe od miejskiego gwaru, od zgubnych efektów cywilizacji, są kwintesencją tej wyspy. Chcę na nowo cieszyć swe oczy, siedząc na majestatycznym klifie, wygrzewać się w słońcu, patrzeć na kapryśne i złowrogie morze. I przede wszystkim odkrywać to, co nie zostało jeszcze odkryte. Chcę po prostu cieszyć się każdym dniem w tym kraju. Chłonąć go, poznawać i nadal uwielbiać. Chcę, by mój pobyt tutaj jak najlepiej zapisał się w mojej pamięci.


Chcę też na krótki czas porzucić Zieloną Wyspę, by zapoznać się z jej bliską „kuzynką” – ze Szkocją. Czuje i wiem, że odnajdę w niej to, co najbardziej doceniam w Irlandii – powalającą rzeźbę terenu, surowe lecz zarazem piękne okolice, bliskość morza i ruiny. Mnóstwo malowniczych ruin. Zamki na skraju wystrzępionych skał, nawiedzone zamczyska, porzucone pozostałości po ówczesnych rezydencjach królewskich, a także wciąż tętniące życiem warownie i twierdze.


Mnóstwo mam tych moich mniejszych i większych planów. Nie brak mi też wiary w osiągalność tego, co sobie wymarzyłam. Te moje marzenia będą moją „myślą przewodnią”. W gorszych momentach mojego życia będę się nich kurczowo trzymać niczym tonący brzytwy. Chcę zrealizować to, co zaplanowałam. I wierzę, że mi się to uda! Tego również życzę Wam! Snujcie marzenia i wprowadzajcie je w życie. Nie odkładajcie „na potem” tego, czego pragniecie w życiu! Czego możecie dokonać za tydzień, miesiąc, czy dwa miesiące. Bez marzeń świat byłby nudny. I pozbawiony uroków.

piątek, 2 stycznia 2009

Garstka świątecznych wspomnień...

Święta po raz kolejny z rzędu spędziłam na irlandzkiejziemi. Czy żałuję? Hmm, może odrobinkę. Gdzieś tam w głębi mojego serca ciąglekryje się żal i wciąż jeszcze czai się sentyment. Tradycyjnie już, jak co roku,powróciły do mnie wspomnienia świąt Bożego Narodzenia spędzonego w rodzinnymdomu, w Polsce. Przed oczami ciągle przewijały mi się doskonale znane scenki zmojego dzieciństwa. Wśród nich dominował obraz mamy spędzającej godziny wkuchni wypełnionej mieszanką zapachów, które przy pierwszym kontakcie z drogamioddechowymi zawsze wzmacniają apetyt i chęć skosztowania któregoś zprzygotowywanych właśnie smakołyków. Często też powracała do mnie scena łamaniasię opłatkiem, a następnie spożywania wigilijnej kolacji. Dziwne jest to, iżpomimo upływu wielu lat, ciągle pamiętam klimat tamtych wieczerzy. Ciągle czujętowarzyszące im emocje i słyszę nasze wesołe pogawędki. Pamiętam niezapomnianąatmosferę pasterek i smak domowych potraw. Pamiętam, jak w mroźny wieczór,otulona ciepłym płaszczem, podążałam za mamą w kierunku kościoła. Ziemia byłaporządnie zmrożona, a śnieg przy każdym stąpnięciu wydawał charakterystyczny,miły dla ucha, dźwięk. Dźwięk, który pamiętają tylko te osoby, które jakodziecko tarzały się w zaspach, rozgrzewały zmarznięte kończyny i zaznawałyuroków zimy. Bo przecież dla dziecka zima ma swój urok. I to wielki. Pamiętamteż dreszczyki emocji, które miałam zawsze, kiedy w kulminacyjnym momenciepasterki, kroczyłam do komunii i słyszałam magiczną melodię i słowa „Nie byłomiejsca dla Ciebie” – kolędy, którą bezmiennie od wielu już lat  uważam za najpiękniejszą z wszystkich, któresłyszałam. To niesamowita kolęda, która pokazuje, że ten dawny świat wcale takbardzo nie różni się od tego naszego. Na tym świecie nie było i ciągle nie mamiejsca dla Jezusa w niejednej człowieczej duszy…

Wiem, że te magiczne chwile związane z Bożym Narodzeniem zmoich dziecięcych lat nigdy już nie powrócą. Całkowicie zdaję sobie z tegosprawę. Cieszę się, że zostałam wychowana w katolickim duchu i że święta w moimdomu nie sprowadzały się do wymiany prezentów. Tylko dzięki temu wiem, czym taknaprawdę jest Boże Narodzenie.  I tylkodlatego ma ono dla mnie tak duże znaczenie.

Czuję, że jako dziecko wierzącej, praktykującej matki, żyjącejw zgodzie z nauką Jezusa Chrystusa, spoczywa na mnie obowiązek kultywowanianaszej polskiej - pięknej zresztą - tradycji świątecznej. Zrobiłam wszystko, byte święta nie były straconym czasem i by nie zatraciły klimatu, który po częścii tak został im odebrany przez brak śniegu. Święta były zielone – tak zielone,jak Irlandia. I choć nie było mrozu, ani warstwy śnieżnego puchu, a ja idąc napasterkę, nie musiałam okrywać się ciepłym płaszczem i tak było magicznie. Takmagicznie, jak tylko jest to możliwe, kiedy przysiadając w kościelnej ławce, wwypełnionym po brzegi kościele, czuje się tę niepowtarzalną łączność z tymlicznie zgromadzonym tłumem. Tłumem, który notabene był swoistym koktajlemludzkim – zbiorowiskiem ludzi z różnych zakątków świata, których w tę wyjątkowągrudniową noc, kiedy ponoć zwierzęta przemawiają ludzkim głosem, zgromadziła wtym jednym miejscu potrzeba duchowego kontaktu z Bogiem.

To nieważne, że msza była po angielsku.

Nieważne, że nie było polskich kolęd, ani tym bardziej„Nie było miejsca dla Ciebie”.

Nieważne, że nie było do końca tak, jakbym tego chciała.

Nieważne, że nie było śniegu. Że to Irlandia, a niePolska.

I tak było P I Ę K N I E!