sobota, 14 maja 2022

W drodze na wyspę Cape Clear: ruchliwe Baltimore

Baltimore tętniło życiem. W zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, ale jednak nieco zdziwiło, bo przedstawiało obraz sprzeczny z tym, co wpajano nam przez długie miesiące lockdownu. 

 

Ostatnie promienie słońca padały łagodnie na malowniczą zatokę, a ludzie wygrzewali się w nich niczym jaszczurki na skałach. Oczywistym było, że nikt z klientów pubów i restauracji nie przestrzega odpowiedniego dystansu. Był to słodko-gorzki widok. Dowód, że życie wróciło do normy, ale i znak, że do naszego planu działania trzeba dodać aneks. LIKE, NOW. Zmusił nas do tego widok pękającego w szwach parkingu przy marinie, gdzie kolejnego dnia mieliśmy zostawić auto przed porannym rejsem.


Po powrocie do noclegowni, w miejscowości oddalonej od Baltimore o ponad 20 kilometrów, poinformowaliśmy więc jego przesympatyczną właścicielkę, że nie będzie nas na śniadaniu wydawanym od 8:30, bo:

- czeka nas jakieś pół godziny drogi do Baltimore

- chcemy stawić się w nim odpowiednio wcześnie, żeby załapać się na miejsce parkingowe i zdążyć na nasz poranny rejs

- bo... lepiej nie wywoływać wilka z lasu i nie objadać się przed prawie godzinnym rejsem po zatoce, której nazwa "Ryczące Wody" tak jakby nieśmiało sugeruje ostrą jazdę bez trzymanki


Wystrzeliliśmy listę naszych argumentów niczym serię pocisków z kałasznikowa. Julie z uwagą wysłuchała naszej spowiedzi, ale nie do końca udzieliła nam rozgrzeszenia. Błyskawicznie wyszła z kuszącą kontrofertą wcześniejszego (i mniejszego) śniadania, i choć jeszcze próbowałam oponować, że naprawdę nie ma potrzeby, by się kłopotała, pokonała mnie latami doświadczeń i postawiła na swoim. Śniadanie o 7:45 rano. 

                                                                                                                                                                                              

Poranek przywitał nas ostrym słońcem i intensywnie kobaltowym niebem. Zatem jasnym jak słońce było, że śniadanie zjemy na świeżym powietrzu, korzystając z zachęcających drewnianych mebli ogrodowych rozłożonych przed domem. Wkrótce jasnym stało się coś jeszcze - Julie zrobiła nas w bambuko. Wcale nie miała zamiaru dotrzymać słowa o symbolicznej przekąsce. 


Na stół poczęły wjeżdżać kolejne wyszukane smakołyki, a cały posiłek zaczął coraz bardziej przypominać obiady czwartkowe króla Stanisława Augusta Poniatowskiego niż skromne śniadanie. Nie miałam z tym jednak problemu, dopóki Julie przebywała w domu. Swoje zimne "przystawki" podsuwałam Połówkowi aka Pasibrzuchowi, co było zarówno mnie jak i jemu na rękę. Problem pojawił się wtedy, kiedy przed stolikiem wyrosła Julie, trzymając przed sobą tablicę z rozpisanym menu i serwowanymi na ciepło daniami. 

 

Szybko się okazało, że Połówek nie ma najmniejszego zamiaru wspomóc mnie w moim proteście ("nie, nie, naprawdę nie trzeba, sama kawa wystarczy"). W mgnieniu oka złożył zamówienie na jajecznicę z łososiem, jakby z obawy, że Julie się rozmyśli i sobie pójdzie. "No co?" - spytał głosem niewiniątka, kiedy przeszyłam go pełnym wyrzutów wzrokiem, zimnym i ostrym jak ostrze brzytwy.


Skapitulowałam niedługo po tym, jak zostałam sama na placu boju. I choć przyszłam na to śniadanie z żelaznym postanowieniem chuchania na zimne i niejedzenia, gospodyni znowu mnie pokonała. Spojrzałam na ten jej rozbrajający uśmiech, na nią całą promieniującą radością i poddałam się. Uniosłam ręce na znak kapitulacji i rzekłam: "OK, fine! What's the worst that could happen? I'll have a toasted bagel, soft cheese and salmon". A kiedy Julie sobie poszła, wymruczałam pod nosem niczym smerf Maruda... "najwyżej się porzygam na statku!". Konia z rzędem temu, kto potrafiłby jej odmówić!

 

Wcześniejsza pobudka zdecydowanie się opłaciła. W Baltimore byliśmy niedługo po dziewiątej, gdzie dla odmiany mogliśmy oglądać je niemal wyludnione. Prawie takie, jak było po barbarzyńskim najeździe północnoafrykańskich piratów niemal czterysta lat wcześniej. Dwudziestego czerwca 1631 roku do brzegów wioski przybiły pod osłoną nocy dwie pirackie łodzie, a na nich 230 bezwzględnych korsarzy na pokładzie. Najeźdźcy przeprowadzili doskonale zorganizowaną akcję uprowadzenia mieszkańców wioski - dosłownie wyciągali oszołomionych i zaspanych ludzi z ich własnych łóżek, a później zaciągali siłą na statki. Odpłynęli tak szybko, jak się pojawili, kiedy tylko podniesiono alarm. Dostali jednak to, czego chcieli - żywy towar. Uprowadzili ponad 150 osób z zamiarem sprzedania ich na targach niewolników w Algierii. 


To szokujące wydarzenie wstrząsnęło miejscową ludnością. Ocaleni przenieśli się nieco w głąb lądu, do sąsiedniej wsi Skibbereen, a Baltimore na długo stało się niejako wioską widmem. Kiedy zaś zaczęło się powoli odradzać w XVIII wieku, niedługo później osadę znów spotkało nieszczęście - tym razem jednak w postaci klęski głodu, i tym razem dotyczyła ona całej wyspy. 

 

Echo tego barbarzyńskiego najazdu rozbrzmiewało jeszcze długo - opisał je tutejszy dziewiętnastowieczny poeta Thomas Davis w wierszu "Grabież Baltimore" ("The Sack of Baltimore"), a nawet rozbrzmiewa jeszcze dziś w szyldzie popularnego i cenionego tu gastropubu "The Algiers Inn". To właśnie z tego wiersza pochodzi nazwa wysepek porozrzucanych wokół południowo-zachodniego wybrzeża hrabstwa Cork, gdzie leży malownicze Baltimore - "Carbery's Hundred Isles". Nie należy jej jednak traktować dosłownie, bo "setka wysp Carbery" (my płynęliśmy na jedną z nich) to tak naprawdę licencja poetycka, jako że archipelag nie liczy nawet połowy tego. 


Baltimore - zimową porą uśpione, latem pęcznieje i ożywa. Przyciąga miłośników sportów wodnych niczym magnes opiłki żelaza. Stanowi doskonałą bazę wypadową na pobliskie wyspy. A ponieważ jest ich tu od groma, to na dobrą sprawę przez cały tydzień można płynąć na inną i się nie nudzić. Chętnych, podzielających moje zamiłowanie do wysp, nie brakuje. 


Im później się robiło, tym ruch w marinie się zwiększał, a ogonek kolejki wydłużał, mimo że przy nabrzeżu nie było jeszcze żadnego kutra. Kręciłam się po nim i wychylałam, raz po raz zerkając to pod nogi, by nie stracić pod nimi gruntu, to na taflę wody i horyzont, by zrobić jak najlepsze ujęcie płynącego statku. I chyba robiłam to nieco zbyt nadgorliwie, przez co stojący nieopodal mężczyzna wziął mnie najwyraźniej za zagubioną turystkę, bo chwilę później usłyszałam lakoniczne: "Sherkin?". "Cape Clear" - odpowiedziałam, potrząsając przecząco głową, a zaraz po tym usłyszałam, że skoro płynę na Cape Clear, to powinnam ustawić się w nieco innym miejscu, bo on właśnie stamtąd wczoraj na nią wypływał. Nie chciałam mu mówić, że z miejsca, z którego odpływa prom na Sherkin, jest najlepszy punkt do robienia zdjęć, i dlatego tu stoję, podziękowałam więc tylko za informację, bo miałam już fotkę, którą chciałam, i oddaliłam się na swoje miejsce. 


Lubię klimatyczne kutry, a Dún an Óir II, który miał nas przetransportować na wyspę, na taki właśnie wyglądał, a do tego miał niesamowicie żywy kolor, co go wyróżniało na tle innych. Nie bardzo się jednak polubiliśmy. Jako że łódź transportuje na wyspę także cargo różnych gabarytów, a sama nie grzeszy rozmiarami, nie ma na niej zbyt dużo wolnej przestrzeni. Ponadto pech chciał, że na poranny rejs na Cape Clear stawiło się kilkadziesiąt innych osób, więc niedługo później już byliśmy załadowani jak pekaes do Lichenia, a mimo to obsługa nadal uporczywie opóźniała odpłynięcie, aby - broń Boże - nie przegapić ani jednej zagubionej duszyczki, na której można zarobić. 


Siedząc na coraz bardziej pęczniejącym statku, miałam nieodpartą ochotę błagalnie krzyknąć do "naganiacza": "Turku, kończ ten mecz!", bo to już przestawało się robić śmieszne. Zwłaszcza wtedy, kiedy patrzyło się na wywieszony plakat z nakazem utrzymywania odpowiedniego dystansu socjalnego. No, cyrk na kółkach. Byłam wciśnięta między jednego pasażera a drugiego, nie śmiałam nawet wstawać ani się odwracać, by się o nikogo nie ocierać i nie zostać posądzoną o molestowanie seksualne, a co tu dopiero mówić o zachowaniu bezpiecznego dystansu. 


Nie tak to sobie wyobrażałam. Kiedy jeszcze w domu przygotowywałam się do wyjazdu i czytałam mobilną stronę przewoźnika, zewsząd atakowały mnie wyskakujące okienka z informacjami o koronawirusie i następstwami, jakie ze sobą niesie: zachowanie dystansu, dezynfekcja rąk, obowiązek noszenia maseczki na pokładzie, niemożliwość korzystania z ubikacji, zbędnego wchodzenia w interakcję z obsługą... A wśród nich jedno, które miało decydujące znaczenie dla mnie - ograniczona ładowność pasażerska. Oczami wyobraźni zobaczyłam przestronną, w połowie pustą łódź, i to właśnie wtedy zdecydowałam, że chcę to zrobić. Pomyślałam wówczas, że lepszego momentu na ten rejs już chyba nie będzie. 


Moje wyobrażenia brutalnie minęły się z rzeczywistością, a myśli tęsknie poszybowały do tego pamiętnego rejsu z Inishmaan (relacja tutaj) i do tego jak profesjonalnie i miło zachowywała się obsługa, mimo że rozsądek nakazywał wyrzucić poza burtę pasażerów zarzygujących pokład ;) Tam czuło się, że nasz komfort leży im na sercu. Tu natomiast... Tutaj czuło się głównie chęć pieniądza. Nadal nie wierzę, z jaką nonszalancją w głosie mężczyzna z załogi zbył wątpliwości pewnego turysty, nie do końca pewnego, czy rejs wśród tylu osób jest dobrym pomysłem. "Czy tu jest bezpiecznie?" - spytał zatroskany ojciec z dzieckiem na rękach. "Taak, taak!" - odrzekł Irlandczyk z łodzi, zapewne bardziej zatroskany o to, by hajs się zgadzał, nie zaś o komfort ojca z dzieckiem. 

 

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale z dziewięciu rejsów, które udało mi się odbyć tego lata, ten był zdecydowanie najgorszy. Jedynym pocieszeniem jest to, że wyspa okazała się być zdecydowanie warta tych wszystkich niedogodności.