czwartek, 30 czerwca 2011

Ross Castle - zamek w bajkowej scenerii

 

Ross Castle jest w moim odczuciu jednym z najbardziej malowniczo usytuowanych irlandzkich zamków. Patrząc na niego, można odnieść wrażenie, że jest to budowla wyjęta z bajek zaczynających się od "za siedmioma górami, za siedmioma lasami...". I to stwierdzenie wcale nie byłoby zbyt dalekie od prawdy. W Narodowym Parku Killarney, gdzie leży zamek, nie brakuje jezior, gór i drzew. Twierdzę okalają spokojne wody Lough Leane, a porośnięte drzewami pagórki majaczą w oddali i emanują tajemniczością.

  

Nazwa "Ross Castle" oznacza w języku irlandzkim "zamek na cyplu". Nikomu nie trzeba uzasadniać wyboru właśnie takiego nazewnictwa. Warto jednak nieco wspomnieć o historii zamku i jego specyfice.

  

Sylwetka zamku Ross ewidentnie wskazuje na to, że budowla powstała w niespokojnych średniowiecznych czasach i pełniła funkcje obronne. Twierdzę wzniósł pod koniec XV wieku ówczesny klan rządzący Killarney - ród O'Donoghue. Zamek nie pozostał jednak w rękach jednej i tej samej rodziny. Z biegiem czasu przechodził w posiadanie innych klanów, został poddawany różnym modyfikacjom architektonicznym, a w pewnym okresie pełnił nawet funkcję koszar wojskowych.

  

To właśnie wyżej wspomniane modyfikacje, przeprowadzone pod koniec XVII wieku w celu dobudowy dodatkowego pomieszczenia, pozbawiły twierdzę dwóch z czterech narożnych wież obronnych umiejscowionych w murze otaczającym zamek.


  


Warto również wspomnieć, że zamek był ostatnią twierdzą w prowincji Munster, zdobytą przez wojska Cromwella. To właśnie z tym wydarzeniem wiąże się pewna historia. Otóż przepowiednia dotycząca Ross Castle mówiła, że twierdza nigdy nie zostanie zdobyta od lądu. Obrońcy zamku mogli obawiać się tylko jednego - ataku od strony jeziora.

  

Kiedy w 1652 roku trwające kilka miesięcy oblężenie zamku nie przynosiło pożądanych rezultatów, generał Ludlow zarządził atak drogą wodną. Kiedy obrońcy Ross Castle zobaczyli na jeziorze łodzie wrogich wojsk, uwierzyli, że oto właśnie sprawdza się przepowiednia. Poddali się. Niektórzy twierdzą jednak, że Lord Muskerry już wcześniej podjął decyzję o kapitulacji, a atak od wody był tylko pretekstem do poddania się.

  

Mogłoby się zdawać, że zamek bez nawiedzającego go ducha, albo chociaż ciekawej legendy to zamek mało intrygujący. Z Ross Castle wiąże się i jedno i drugie. Z pokolenia na pokolenie ludność przekazywała sobie legendę o członku rodu O'Donoghue. Wedle lokalnych podań nieszczęśnik wypadł z okna swojej komnaty znajdującej się u samej góry zamku. Został pochłonięty przez jezioro, a wraz z nim przepadł także jego dobytek: koń, stolik i biblioteczka. Jego duch ma zamieszkiwać teraz w pałacu na dnie jeziora. Co siedem lat zaś ma się on wyłaniać z jeziora - zawsze w pierwszy poranek maja, aby na swym dostojnym rumaku okrążać wody Lough Leane. Mówi się, że ten komu uda się go dostrzec, będzie miał zagwarantowane szczęście do końca swego życia.


  


Choć bryła zamku jest raczej przeciętna, twierdza jest naprawdę urocza. Jest to głównie zasługa wyjątkowo malowniczego pejzażu. Przybywają tu nie tylko miłośnicy średniowiecznych budowli i ich tajemnic, lecz także zwolennicy piękna natury: amatorzy wycieczek pieszych i rejsów. Tuż koło zamku cumują łodzie. Chętni mogą wybrać się na ich pokładzie na pobliską Innisfallen Island, by z bliska przyjrzeć się wysepce i tamtejszym ruinom.

  

Ross Castle warto odwiedzić nie tylko dla atrakcji, które oferuje na zewnątrz, lecz także dla jego wnętrza. Różnej wysokości spiralne schodki zaprowadzą nas do komnat, gdzie będziemy mogli podziwiać zabytkowe meble pochodzące z XVI i XVII wieku. W sali bankietowej będziemy mogli natomiast zobaczyć imponujący dębowy dach zrekonstruowany według oryginalnej metody, a duże okno umożliwi nam podziwianie panoramy jeziora i gór.

  

Choć z reguły nie przepadam za grupowym zwiedzaniem w towarzystwie przewodnika, tutaj absolutnie mi to nie przeszkadzało. Grupa była stosunkowo niewielka, a żywiołowa i sympatyczna Pani Przewodnik w ciekawy sposób przybliżyła mi historię zamku. Wizyta zdecydowanie godna polecenia. Jedynym minusem był zakaz robienia fotografii wewnątrz zamku.

  

Polecam.

środa, 15 czerwca 2011

Irlandzkie wieże Martello

 

Każdy, kto dłużej przebywana Zielonej Wyspie, musi pewnego dnia stanąć oko w oko z dość nietypowymikonstrukcjami architektonicznymi Irlandii. Mam tu na myśli tutejsze wieże.Generalnie wyróżnić można dwa rodzaje tego typu budowli. Pierwszy z nich tookrągłe wieże - długie, smukłe i zazwyczaj całkiem wdzięczne obiekty. Drugirodzaj to wieże Martello, już nie tak urodziwe, lecz głównie masywne, ciężkie,wręcz toporne. Choć na pierwszy rzut oka wieże różnią się od siebie tak jakFlip od Flapa, mają więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać.

  

Pewien żeglarz, zapytany owieże Martello, powiedział, że wzniesiono je na użytek diabła, a także po to,by zadowolić sekretarza wojennego i wprawiać w zdumienie przyszłe pokolenia. Itak oto kilkadziesiąt wież Martello lepiej lub mniej komponuje się warchitekturę wyspy i zadziwia wielu turystów, jako że ich historia nie jestpowszechnie znana.

  

Niezgrabne sylwetki tychkonstrukcji nie zostały wzniesione po to, by stanowić obraz przyjemny dla oka.Miały pełnić funkcję defensywną, bo wieże Martello to nic innego jak małe fortyobronne budowane przez Brytyjczyków na początku XIX wieku. Jednak to nie w tymwieku należałoby upatrywać początku tego typu budowli. Otóż warto wiedzieć, żeprototypem Martello tower była okrągła wieża obronna znajdująca się na Korsyce,w Mortella Point. Korsykańczycy wznosili fortece tego typu już w XV wieku, abystrzec swej wyspy przed północnoafrykańskimi piratami. Dlaczego zaś wieżenazywają się Martello a nie Mortella? Ktoś się przejęzyczył, ktoś źle usłyszał.Wdał się lapsus, a efekt jest taki a nie inny.

  

Kiedy w 1794 roku dwabrytyjskie statki wojenne przypuściły atak na wieżę w Mortella Point, Francuzidzielnie się bronili, a wieża świetnie zdawała egzamin ze swej funkcji obronnej.Zamieniła się w ruinę dopiero po dwóch dniach ciężkiej walki i armatniegoostrzeliwania. Brytyjczycy byli pod tak dużym wrażeniem, że postanowili w tensam sposób zabezpieczyć swoje wybrzeża, a także te irlandzkie. A wszystko to wobawie przed ewentualną inwazją ze strony Napoleona. Powstał zatem szereg wież,najbardziej skupionych na południowym wschodzie Anglii, a także wschodnimwybrzeżu Irlandii. W samym tylko kraju Guinnessa wzniesiono 50 wież Martello, zczego aż 28 w okolicach Zatoki Dublińskiej.

  

Jak scharakteryzować wieżetego typu? Każda z nich była okrągła i szeroka [nawet 15 metrów szerokości], miałagrube ściany dodatkowo wzmacniane od strony morza. Najsłabszym punktem Martellobyły drzwi, dlatego też nie znajdowały się one naprzeciwko morza, lecz poprzeciwnej stronie. Były też dodatkowo umieszczane kilka metrów nad ziemią - dowieży wchodziło się po drabinie, którą następnie wciągano do środka.

  

Wnętrze wieży Martellozawierało zazwyczaj trzy kondygnacje. Czasami dodatkowo także piwnicę. Każda wieża miała studnię lub zbiornik, którydzięki wewnętrznemu systemowi drenów był napełniany deszczówką. Parter wykorzystywanogłównie jako skład na amunicję i zapasy. Pierwsze piętro służyło z kolei jakokwatera dla oddziału liczącego zazwyczaj jednego oficera i 24 żołnierzy.Wojsko miało tutaj do dyspozycji kominki i piecyki z powodzeniem wykorzystywanedo ogrzewania i gotowania. Na płaskim dachu wieży mocowano zazwyczaj jedną lubdwie armaty na specjalnych platformach, które w razie potrzeby swobodnie możnabyło obracać o 360 stopni.

  

Oczekiwany najazdNapoleona nigdy nie nastąpił, a wieże nie przeszły swojego chrztu bojowego. Donaszych czasów przetrwało wiele wież Martello. W samych tylko okolicach Dublinajest ich ponad 21. Choć wszystkie noszą tę samą nazwę, różnią się nieco odsiebie. Nie tylko stanem w jakim przetrwały, lecz także pełnioną funkcją.

  

Częśćirlandzkich wież Martello nie przetrwała próby czasu. Część trafiła w ręce prywatne,i została odrestaurowana. Swego czasu wieża w Bray należała do samego Bono zU2. Część jest zamieszkana, a część opuszczona. Jedne bardziej popularne, inneprawie całkiem zapomniane, nadniszczone i porośnięte bluszczem. Jedna znajbardziej sławnych wież Martello znajduje się w uroczej wiosce Sandycove isłuży jako muzeum Jamesa Joyca'a. To właśnie w niej mieszkał przez pewien czasJoyce wraz ze swoim przyjacielem Oliverem St. Gogartym. I to właśnie ta wieżazostała opisana w sławnym "Ulyssesie" Joyce'a. 

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Moneygall - rodzinna wioska przodków Obamy



Moneygall. Maleńka wioska leżąca praktycznie na granicy rozdzielającej hrabstwa Offaly i Tipperary. Kościół, szkoła, dwa puby i garść sklepów, które można policzyć na palcach jednej ręki. Jeszcze do niedawna mało kto słyszał o tej wiosce. Nawet niektórzy Irlandczycy nie wiedzieli, że w ich kraju istnieje taka osada. Dziś nazwa Moneygall przechodzi z ust do ust. Obiegła już wiele krajów świata. I nadal leci napędzana siłą mass mediów. A wszystko dzięki niedawnej wizycie prezydenta Baracka Obamy i jego małżonki.


 


Dwudziestego trzeciego maja dwutysięcznego jedenastego roku chyba już na zawsze zapisze się w historii Moneygall. To właśnie wtedy oczy praktycznie całej Irlandii zwróciły się w stronę tej niewielkiej irlandzkiej wioski. Prezydent USA zaszczycił Moneygall swoją wizytą. Przyjechał tu, by odwiedzić rodzinny dom i wioskę swojego pra, pra, pradziadka ze strony matki.


 


Dom Falmoutha Kearney, przodka Obamy, który w 1850 roku w wieku 19 lat wyemigrował do Nowego Jorku, stoi przy Main Street. Od kilku miesięcy jest pusty - to właśnie wtedy wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Niewielki i skromny dom był regularnie wynajmowany od 1950 roku. Jego stan pozostawia wiele do życzenia, ale właściciel budynku i tak jest szczęśliwy, że konstrukcja przetrwała do naszych czasów.


  dom Falmoutha Kearney


Obama miał szczęście stanąć oko w oko z domem swoich antenatów. Tego szczęścia zabrakło innemu prezydentowi USA o irlandzkich korzeniach. Kiedy w 1984 roku Regan zawitał do Ballyporeen, zobaczył tylko ruiny budynku, w którym niegdyś mieszkali jego przodkowie. Obamie pokazano namacalną konstrukcję - dom, który nie oferuje wygód, ale ciągle nadaje się do użytku. Dom, który stoi na głównej ulicy wioski i przypomina wszystkim niedowiarkom, że "american dream comes true". Amerykański sen spełnia się. Przynajmniej czasami.


 


Mieszkańcy wioski stosunkowo późno dowiedzieli się o koneksjach łączących Moneygall i Obamę. Właściciel domu przodków prezydenta zapoznał się z całą historią dopiero w 2009 roku. Henry Healy, krewny Baracka w ósmym pokoleniu (lub - jak mawiają Irlandczycy - ósmy kuzyn), żartobliwie określany jako "Henryk VIII", odkrył swoje nietypowe powinowactwo dwa lata wcześniej.


 


Życie w Moneygall musiało być nudne. Nic zatem dziwnego, że świat mieszkańców wioski został przewrócony do góry nogami, kiedy dotarła do nich wiadomość o zbliżającej się prezydenckiej wizycie. Frenetyczne przygotowania dały zadowalający rezultat.


 


Moneygall jest idealnie wymuskane. Na ulicy nie ma ani jednego papierka, na parapetach donice z kwiatami, świeżo odmalowane fasady domów. Zużyto na to 3.500 litrów farby. Wioska jest oazą czystości. Spokojnie mogłaby startować w Tidy Towns competitions. I wcale bym się nie zdziwiła gdyby zgarnęła złoty medal.


 


Setka irlandzkich i amerykańskich flag, równomiernie łopocząca na wietrze, zdobi główną ulicę wioski. Jak na tak małą miejscowość jest tu dość dużo ludzi na ulicy. Spacerują z kamerami i aparatami w rękach. W trzech miejscach są największe skupiska ludzi.


 


Punkt pierwszy - Pub Ollie Hayes. To tu parę lat temu zebrali się mieszkańcy wioski, by oglądać zaprzysiężenie Obamy na urząd w Białym Domu. I to tu 23/05/2011 pojawiła się prezydencka para, by gromkim "slainte!" wznieść toast i wypić Guinnessa. Pub pęka w szwach. Nawet nie próbuję się przepychać, by bliżej przyjrzeć się jego wystrojowi.


 


Punkt drugi - dom przodków Obamy. Tu praktycznie cały czas ktoś kręci się przy pamiątkowej tablicy. Przed drzwiami do domu ustawiają się ludzie. Poza, uśmiech, pstryk - jest zdjęcie. Odchodzą jedni, przychodzą drudzy. I tak cały czas.


 


Punkt trzeci - J. Collison's shop. Niewielki sklepik z pamiątkami. Wchodzę do środka, bo lubię tego typu zakątki. Małe wnętrze wypełnione jest do granic możliwości - nie tylko towarem, ale także ludźmi. Ekspedientka uwija się jak w ukropie. A ja czuję się jak słoń w składzie porcelany. Boję się ruszyć, by nie strącić z półki jakiegoś kruchego cudeńka.


 


Nie udaje mi się obejrzeć całego towaru. Wybieram to, co chcę i nawet nie podchodzę do lady. Pieniądze podaję z daleka wyciągniętą ręką. Z ulgą wychodzę na zewnątrz i przyglądam się stojakowi z widokówkami. Jestem pozytywnie zaskoczona, że cena kartek wynosi tylko 50 centów. Fair play to you, Ma'am - myślę sobie. Na sporej części widokówek widnieje uśmiechnięte oblicze Obamy. Wygląda na to, że od maja 2011 roku Irlandia ma nowy symbol.


 


Fajnie i ładnie to wszystko prezentuje się z punktu widzenia turysty. Zastanawiam się, jak tę nową sytuację odbierają mieszkańcy wioski: jak spoglądają na napływ turystów i nagłe zainteresowanie ich miejscowością. Jednych pewnie to cieszy, innych męczy - szczególnie tych, którzy przyzwyczajeni byli do sennego trybu życia wioski.


 


Już same przygotowania do przyjazdu prezydenta dały niektórym w kość. Bo wbrew pozorom nie jest tak łatwo przestawić się ze starych realiów na nowe. Zasypiasz w domu w starym poczciwym Moneygall, gdzie wszystko toczy się według tego samego schematu, a budzisz się w nowej rzeczywistości. Nagle znikąd pojawiają się ważniacy i mówią ci, co masz robić. Dulux ze swoimi doradcami próbuje wmówić ci, że twój dom koniecznie musi być pomalowany, a panowie policjanci sucho obwieszczają, że w dniu przyjazdu prezydenta masz na określony czas opuścić dom i zapomnieć o spoglądaniu na Obamę przez okno. Najlepiej wyjdź na ulice, wiwatuj i pozdrawiaj. A jak poczujesz potrzebę udania się do toalety we własnym domu, znajdź funkcjonariusza Gardy - on cię będzie eskortował. Jakoś nie dziwi mnie, że niektórzy postanowili tupnąć ze złości nóżką i zbojkotować uroczystości powitalne na cześć prezydenta.


 


Kiedy patrzę na ulicę Moneygall, myślę sobie, że jest to w tej chwili najbardziej ożywiona irlandzka wioska. Wygląda na to, że Moneygall trafiło na swoją kurę znoszącą złote jajka. Zastanawiam się tylko, jak długo potrwa ten okres szczęśliwości. Bo przecież wszystko co piękne kiedyś się kończy, prawda?