piątek, 18 września 2015

Lismore Castle: angielski pierwiastek na irlandzkiej ziemi


Różne są gusta i guściki. Podejrzewam jednak, że nawet najbardziej zwaśnieni przeciwnicy o całkowicie odmiennych upodobaniach, począwszy od tych kulinarnych aż po polityczne, byliby zgodni przynajmniej w tej jednej kwestii – Lismore Castle jest jednym z najbardziej okazałych i najładniejszych irlandzkich zamków. Nie tylko tych gotyckich.



Położony tuż nad rzeką Blackwater, obfitującą w łososie i pstrągi, otoczony zielenią i pobłogosławiony bliskością gór Knockmealdown, od dawien dawna przebywa w angielskich rękach. Dla mnie osobiście ma to tę zaletę, że kiedy przekracza się bramę wjazdową, skąd można już swobodniej podziwiać sylwetkę zamku i jego ogrody, czuć ten angielski pierwiastek. Autentycznie można odnieść wrażenie, że jest się na angielskiej prowincji.



Z historycznych źródeł dowiadujemy się, że już w XII wieku był w Lismore zamek wybudowany dla księcia Jana [znanego również jako Jan bez ziemi], brata Ryszarda Lwie Serce. Niedługo później Jan został królem Anglii, gdzie też powrócił, by czynić swoją powinność, a zamek trafił w ręce kolejnego angielskiego jegomościa – Sir Waltera Raleigh, pisarza, poety, polityka i podróżnika, który ostatecznie został ścięty za spisek przeciwko królowi Jakubowi I Stuartowi.



Raleigh był niezwykle barwną postacią, która przez ponad 60 lat swojego życia jadła chleb z niejednego pieca. To on w dużej mierze spopularyzował w Anglii palenie tytoniu. Po straceniu go znaleziono w jego celi sakiewkę z inskrypcją: „It was my companion at that most miserable time" ["Był moim towarzyszem w najtrudniejszych chwilach"]. Zabalsamowaną głowę Waltera sprezentowano żonie, która ponoć do końca życia przechowywała ją w aksamitnej torbie.



Z nastaniem XVII wieku posiadłość znalazła się w rękach Richarda Boyle’a - przybyłego do Irlandii w celu jej kolonizacji – późniejszego pierwszego hrabiego Cork. Narodziny jego syna Roberta, będącego jednym z… piętnaściorga dzieci Richarda z jego drugą żoną, upamiętnia tabliczka na zamkowym murze. Robert przeszedł do historii jako filozof i ojciec nowoczesnej chemii. To m.in. on sformułował prawo Boyle’a-Mariotte’a i stworzył nowoczesną definicję pierwiastka chemicznego.



W 1753 roku dzięki małżeństwu Lady Charlotte Boyle, jedynej żyjącej potomkini czwartego hrabiego Cork, Lismore Castle wszedł w posiadanie czwartego księcia Devonshire. Od tego czasu zamek cały czas jest własnością rodziny Cavendish, jednych z najbardziej wpływowych i najbogatszych arystokratów angielskiego pochodzenia. Współcześni właściciele to 46-letni William „Bill” Burlington [jedyny syn dwunastego księcia będącego jednym z najbogatszych ludzi w UK] i jego dwa lata młodsza żona, Laura. Mają dwoje dzieci.



Zaręczyny fotografa Billa z Laurą Montagu [byłą modelką i redaktorką modową magazynu Harper’s Bazaar UK] ogłoszono na kilka dni przed końcem 2006 roku. Do cichego ślubu doszło w marcu 2007 roku, a przyjęcie weselne odbyło się w sierpniu w Lismore Castle. Laura miała już doświadczenie jako żona mężczyzny, w którego żyłach płynie błękitna krew, bo dziesięć lat wcześniej poślubiła Orlando Williama Montagu, syna jedenastego earla of Sandwich, którego nazwę tutaj Hrabią Kanapką.


kaskada w Parku Millenijnym [rzut beretem od zamku]


Na broszurce, którą wręczono nam po kupnie biletu, widnieje zdjęcie Williama i Laury siedzących na jednej z kilku nowoczesnych rzeźb znajdujących się na przyzamkowym terenie – futurystycznej różowej ławce. Objęci i uśmiechnięci, trzymający się za rączki niczym nowożeńcy, są przykładnym małżeństwem. Albo przynajmniej na takie pozują. Widzę tylko jedną rękę Laury. Może druga akurat wbija nóż w plecy Billa? ;)



Choć para na stałe mieszka w Londynie, a do Lismore przyjeżdża tylko na wakacje, to jednak zamek przez cały rok pozostaje zamknięty. Przynajmniej dla zwykłych  zjadaczy chleba. Bo dla gości takich jak JFK, Charles Dickens, księcia Karola i jego ówczesnej narzeczonej Camilli, a także dla tych, którzy mają mnóstwo pieniędzy i nie wiedzą, co z nimi zrobić, jego drzwi są szeroko otwarte. Przez większą część roku można pobawić się w arystokrację i za kilkadziesiąt tysięcy euro za tygodniowy pobyt wynająć sobie zamek Lismore wraz z całą jego obsługą.



Tak na marginesie wspomnę, że ze znanych osobistości swego czasu dość często przyjeżdżał tu Fred Astaire. Jego siostra, Adele, została żoną lorda Charlesa Cavendisha i mieszkała w zamku od 1932 do 1944 roku. Ojciec Charlesa, dziewiąty książę Devonshire, przekazał nowożeńcom zamek w ramach podarunku ślubnego. Trudno powiedzieć, czy para była ze sobą szczęśliwa. Wiadomo, że dwoje ich dzieci, urodzonych w odstępie czterech lat, żyło zaledwie kilka minut. Samego Charlesa wykończył alkoholizm. Zmarł nie doczekawszy nawet 39 urodzin. Po jego śmierci Adele postanowiła powrócić do Ameryki, ale nie zapomniała o Lismore. Każdego lata spędzała tu miesiąc życia.



Mimo że zamek jest zamknięty dla turystów, jest tu, co robić. Lismore samo w sobie jest urocze i godne uwagi. Barwne, kolorowe i czyste. Dokładnie takie, jakie lubię. Z przyjemnością przechadzałam się po pobliskim parku, a także jego uliczkami.



Nie mniejszą radość czerpałam spacerując po zamkowych ogrodach. Wstęp do nich kosztuje 8€, co jest dla niektórych powodem do narzekania i chyba faktycznie nie najniższą ceną za bilety do ogrodu. Może i ja miałabym powody do marudzenia, gdyby smagał mnie ostry wiatr, a deszcz bezlitośnie moczył. Ale tak nie było. Pogoda zdecydowanie sprzyjała, a w dni takie, jak ten śmiało można wykorzystać zamkowe włości i urządzić sobie tutaj totalny relaks: piknik na trawie lub na jednej z ławek, albo zwyczajnie poczytać książkę w cieniu jednego z rozłożystych drzew.



Zamkowe przyległości robią wrażenie, nawet mimo tego, że w posiadaniu Billa i Laury znajduje się mniej gruntu niż na początku XIX wieku. Wtedy to przodek Billa [szósty książę] po raz pierwszy przybył do zamku z zamiarem sprzedania go i pokrycia hazardowych długów narobionych przez jego niedawno zmarłą matkę – Georgianę Cavendish. O tej ekstrawaganckiej księżnej powstał w 2008 roku film „The Duchess” [„Księżna”] z Keirą Knightley w roli głównej. A skoro już o filmach mowa, to dodam jeszcze, że sam zamek wystąpił w jednym z nich – „Northanger Abbey”, jako tytułowe opactwo.



Plany szóstego księcia uległy zmianie, kiedy wreszcie dotarł do Lismore i na własne oczy zobaczył zamek. Posiadłość tak go urzekła, że zamiast ją spieniężyć, postanowił włożyć w nią mnóstwo pieniędzy i energii. To dzięki niemu dokonano wielu prac renowacyjnych. Sam Bill zaś odpowiedzialny jest za stworzenie w 2006 roku galerii sztuki.



Zrujnowane zachodnie skrzydło zamku zostało przekształcone w „Lismore Castle  Arts” – galerię promującą nowoczesną sztukę. W czasie mojej wizyty akurat miała miejsce wystawa zatytułowana „The Persistence of Objects”, którą przetłumaczyć można jako „Natarczywość przedmiotów”, ale nie mogę powiedzieć, by przypadła mi do gustu. Ale cóż ja, prosta, wiejska baba, mogę wiedzieć o nowoczesnej sztuce?



W ogrodnictwie mam za to więcej doświadczenia, mogę więc nieśmiało powiedzieć, że ogrody są całkiem-całkiem. Co prawda w pewnych momentach miałam wrażenie, że są odrobinkę zaniedbane, ale ogólne wrażenie jest pozytywne.



Ogrody dzielą się na dwie różne części: pierwsza i największa jest przykładem XVII-wiecznego ogrodu, jaki urządził tu Richard Boyle. Rośliny odrobinę się zmieniły, przetrwały za to kamienne mury i tarasy. Czułam się tu jak na wsi. Te wszystkie rabatki z warzywami: truskawki, dorodne cukinie, rozłożyste krzaki kopru przypomniały mi moje dzieciństwo, kiedy mama wysyłała mnie na pole po świeże warzywa.



Dolny ogród został głównie utworzony w XIX wieku przez szóstego księcia – tak, tak, tego samego, który przyjechał tu z mocnym postanowieniem pozbycia się posiadłości, ale mu się odwidziało. Najnowszym dodatkiem w tej części ogrodów są fragmenty muru berlińskiego. Jako że sporo tu krzewów takich jak rododendrony, magnolie i kamelie ogród najpiękniej prezentuje się wiosną lub wczesnym latem. Wtedy też, trzeciego kwietnia, otwiera się go dla turystów, a zamyka 30 września.



Zdecydowanie warto tu przyjechać. Jeśli nawet nie w celu zwiedzania zamku, to chociaż dla samego miasteczka, lub dla Ballysaggartmore Towers, klimatycznych ruin w lesie, o których pisałam kilka postów wstecz.

czwartek, 10 września 2015

Grzeszna Taita na Dzikim Zachodzie Irlandii


Boy, oh, boy… Ale żem nagrzeszyła w czasie tego krótkiego, lecz intensywnego wyjazdu do Mayo. A wydawać by się mogło, że w takim hrabstwie, gdzie wokół niemalże same boskie krajobrazy, gdzie od wieków stoi święta góra świętego Patryka, można jedynie wzdychać w podziwie, rozpływać się w anielskim zachwycie i tylko czekać aż wyrosną nam skrzydła, a nad głową pojawi się aureola.



Tymczasem zaś wyszło szydło z worka. Albo inaczej: wyszedł ze mnie diabeł tasmański. Popełniłam jakieś 5 z 7 grzechów głównych. A może nawet sześć, jeśli przyjmiemy, że trzeci z nich, pożądliwością zwany, można zastosować nie tylko do sfery cielesnej.



Tak, przyznaję uczciwie i otwarcie: byłam chciwa, bo chciałam więcej i więcej. Jedna plaża? Nie! Po co zadowalać się jedną, skoro można zaliczyć jeszcze drugą, trzecią, czwartą i… piątą. Pożądałam tych wszystkich krajobrazów, tak bardzo chciałam codziennie mieć je dla siebie.



Tak, zazdrościłam. Tym wszystkim, którzy wznieśli swoje domy nieopodal oceanu. Z hotelowego okna, jak największa idiotka, późną nocą wpatrywałam się w ciemność. Bez noktowizora. Patrzyłam w kierunku Atlantyku, mimo że był praktycznie niewidoczny, i zazdrościłam tym, których domy leżały tak blisko niego. Patrzyłam na światła widoczne z okien domów nieznanych mi osób, i mimo że odczuwałam zazdrość, to jednocześnie cieszyłam się, że jest ktoś, kto ma taki widok codziennie. Bo to, co by nie mówić, fajna sprawa musi być.



Jeśli istnieje – i ma się dobrze – coś takiego jak terapia bańkami chińskimi, jak dogoterapia, czy psychoterapia, to dlaczego by nie mówić o terapii oceanicznej? Nie przez przypadek w kosmetycznych gabinetach eksponowani jesteśmy na subtelne i kojące dźwięki natury: wesoły ptasi trel, szum liści, drzew, morza. W moim przypadku ocean zdecydowanie koi duszę. Niewidzialnymi rękami zszywa rany, chłodzi stłuczenia, chucha na sińce, głaszcze po głowie i bierze w objęcia. A przy okazji wycisza, wprawia w zadumę, czyni mnie wrażliwszą na bodźce zewnętrzne, na otaczające mnie piękno. Jest jak kojący kompres, a zarazem darmowy zastrzyk endorfin. To taki mój naturalny i niegroźny narkotyk.



I tu dochodzimy do piątego grzechu głównego: nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Tak, przyznaję, powinnam zjeść co najmniej jedną porcję frytek mniej i zapomnieć o jakichkolwiek ciastach do kawy, ale… no nie dało się. Z szacunku dla Waszej inteligencji nie napiszę, że przywiązano mnie do krzesła i faszerowano czym popadnie, niczym biedną gęś przeznaczoną na foie gras. I tak nikt z Was by tego nie kupił. Prawda jest taka, że moja silna [silna? Haha, dobre sobie!] wola poległa w pierwszym starciu z aromatycznymi przysmakami, zawsze z uśmiechem podawanymi przez miłą kelnerkę, lawirującą między stolikami niczym derwisz. Hotelowa kuchnia okazała się być naprawdę dobra, ceny potraw rozsądne, a ryba zdecydowanie świeża i smaczna.



Tak, przyznaję. Bywały momenty, że czułam gniew. Odczuwałam złość, że moje szczęście można spokojnie przeliczyć na godziny, które pozostały mi w Mayo. Gniew, że zaraz poniedziałek i cały długi tydzień pracy. Pracy, z której jeszcze niedawno chciałam odejść. Czułam niezadowolenie, że nie mieszkam tu, tylko tam, hen daleko. Obudziłam w sobie małe i rozkapryszone dziecko, które widziało coś fajnego i chciało to natychmiast posiąść. Piosenka Queen „I Want It All” [and I want it now!] wspaniale oddawała moje roszczenia. Mogłaby być wtedy moim hymnem.



Tak, przyznaję – grzeszyłam lenistwem. Kiedy po raz pierwszy weszłam pod prysznic w łazience, wiedziałam już, że nikt mnie po dobroci spod niego nie wyciągnie – o jeżu, cóż to była za słuchawka! Już dawno nie miałam do czynienia z takim ciśnieniem wody i z taką jej ilością! Stałam pod tą mini deszczownicą jak głupek. Nie przez dziesięć minut, nawet nie przez dwadzieścia. Nie powiem, gdzie miałam wtedy ekologię i oszczędzanie wody. Ja byłam w raju! [dobra, kończ, waść, wstydu oszczędź – przez te zachwyty brzmię teraz jak zacofany biedak, który po raz pierwszy dorwał się do prysznica].



Hotelowe łóżko było takie wygodne, że pańci nawet dupska nie chciało się z niego ruszyć, by zrobić dwa kroki i wyciągnąć z walizkowych czeluści ładowarkę do akumulatorka w lustrzance. „Obejdzie się bez tego – mam przecież jeszcze 2/3 baterii” – pomyślała inteligentna inaczej autorka tego posta. Moje własne lenistwo wyszło mi na drugi dzień bokiem i boleśnie użarło mnie w to dupsko, którego nie chciało mi się ruszyć, by podłączyć baterię do kontaktu. W połowie dnia, w czasie którego nie zrealizowałam nawet połowy zaplanowanych atrakcji, lustrzanka odmówiła mi współpracy. Na nic zdały się prośby i groźby. Trzeba było ratować się starym i topornym kompaktem, ale równie dobrze mogłabym robić zdjęcia mikrofalówką – efekt byłby taki sam.



Ale dość już tego gadania. Kończę zatem tę moją publiczną spowiedź o popełnianiu grzechów głównych, ale nie wiem, czy będzie ona ważna, bo zgrzeszyłam i… tak jakby jest mi z tym dobrze. Wyrzutów sumienia nie mam. Poprawy też nie mogę obiecać. „Mea culpa, mea maxima culpa” też nie bardzo chce mi przejść przez usta.