sobota, 26 marca 2011

Hasta la vista

Moi Drodzy,


spieszę Wam donieść, że oto nadszedłczas pożegnania.


Moi sympatycy i wszystkiepokrewne mi dusze: spokojnie, oddychajcie! Dla moich przeciwników [jeśli sątacy niewdzięcznicy] mam z kolei bad news. Nie cieszcie się przedwcześnie - nierezygnuję z mojego grafomaństwa. Tylko chwilowo opuszczam przestrzeńinternetową, aby kilka godzin spędzić w tej powietrznej. A potem to już tylko krótkiurlop spędzony na ojczystym łonie. Będę zaciągać się polskim, wiejskimpowietrzem, spędzać całe dni z moimi bliskimi i bawić się z moimi ukochanymipsiakami. Będę starać się być tą Taitą, która mieszkała w tym domu kilka lattemu. Taką samą córką, siostrą, wnuczką i ciocią. Będę też z bliska przyglądaćsię temu, co dzieje się w kraju. Swoimi spostrzeżeniami zechcę się zapewnepodzielić z Wami, więc cierpliwości.


Korzystając z okazji, serdecznieprzepraszam wszystkich, którym nie zdążyłam odpowiedzieć na maile. Wybaczcie,ale miałam ekstremalnie pracowity tydzień. Szef - w świetle informacji o moimwylocie  do kraju przodków - konieczniepostanowił nacieszyć się moją obecnością ;) Wcześniejsze pojawianie się w pracyi późniejsze wychodzenie zaowocowało pięćdziesięcioma pięcioma godzinami wpracy. Wiadomo, że szefowi się nie odmawia, czyż nie? Tyle mam na swojeusprawiedliwienie.


Uczciwie informuję, że przeznajbliższy tydzień będę mieć, na własne życzenie zresztą, ograniczony dostęp dosieci. Nie będę prawdopodobnie odpowiadać na Waszą korespondencję i ewentualnekomentarze. Jednak to nie oznacza, że macie nic nie pisać. Nadrobię straty,kiedy wrócę. Jeśli wrócę.


A tymczasem pora na mnie.


Z podziękowaniami za Waszezrozumienie i cierpliwość,


Wasza Taita

piątek, 18 marca 2011

Tak się bawi Irlandia - parada w Dniu Świętego Patryka

  

Wczoraj Irlandia celebrowała Dzień Świętego Patryka, patrona tej wyspy. Dla wielu osób oznaczało to posiadanie dnia wolnego od pracy. Co niektórzy szczęśliwcy, do których zaliczyła się także autorka tego bloga, mogli pochwalić się nawet wydłużonym, czterodniowym weekendem.

    

Wstałam wcześnie rano rześka i pełna energii. Po śniadaniu i kubku gorącej kawy miałam już dokładnie nakreślony plan na ten dzień. Postanowiłam sprawdzić, jak wyglądają obchody Dnia Świętego Patryka w dwóch miastach, w dwóch różnych hrabstwach.

    

Miasto numer 1. Jestem na miejscu jakieś pół godziny przed wyznaczonym czasem rozpoczęcia parady. Nie ma tłumów. A przynajmniej nie takich, jakich mogłabym oczekiwać. Nie mam zatem problemów z wybraniem sobie dogodnego punktu widokowego.

    

Spaceruję wzdłuż głównej arterii miasta, przyglądam się gromadzącym się ludziom. Garstka funkcjonariuszy policji pilnuje porządku. Sprzedawcy flag i kapeluszy w narodowych barwach wyspy, przemieszczają się z miejsca na miejsce, usiłując sprzedać jak najwięcej swojego towaru. Część ludzi odmawia. Na zakup decydują się główni ci z małymi dziećmi. Następuje wymiana: pieniądze lądują w kieszeni sprzedawcy, a w rękach uśmiechniętych dzieci pojawiają się zielono-biało-pomarańczowe flagi. Trzy kolory w sposób dobitny ilustrujący ten kraj. Zielony to kolor katolików, a pomarańczowy protestantów. Biały ma odzwierciedlać pokój między nimi. Pokój, z którym różnie bywa. Nie od dziś wiadomo, że katolicy i protestanci stanowią zwaśnioną grupę. To tak, jakby postawić naprzeciwko siebie bojówki Cracovii i Wisły Kraków i nakazać im kochać się i szanować. 

    

Parada rozpoczyna się z - charakterystycznym już dla Irlandczyków - opóźnieniem. W tym wypadku piętnastominutowym. Pochód grup kolejnych uczestników parady odbywa się płynnie. Tradycyjnie już są zespoły muzyczne grające na różnych instrumentach, a także przebierańcy wszelkiego autoramentu. Mniej i bardziej pomysłowe kostiumy. Nie może oczywiście zabraknąć pokazu pojazdów typu vintage, jak również tych nowoczesnych. Krótko mówiąc: nihil novi. Nic, czego już wcześniej nie widziałam. Nic, co mogłoby mnie zaskoczyć.

   

Kiedy kończą się pokazy przebierańców, a w pochodzie zaczyna pojawiać się coraz więcej mało interesujących samochodów reklamujących poszczególne firmy, wiem, że czas się zbierać. Koniec parady jest już bliski. Na niebie pojawiają się szare chmury i jest ryzyko, że ludzie zaraz rozpierzchną: jeśli nie z powodu dobiegającej końca parady, to na pewno z powodu deszczu.


    


Miasto numer 2. Podobne pod względem populacji do miasta numer 1, ale chyba bardziej prężne. Chyba, bo kiedy mijam po drodze opuszczone domy zaczynam w to wątpić. Stawiam się praktycznie w ostatniej minucie przed godziną rozpoczęcia parady. Już w pierwszej chwili uderza mnie brak tłumów. Mam wrażenie, że jest tu mniej widzów niż w poprzednim mieście. Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zmieniono godziny rozpoczęcia parady.

  

Wszystko przedstawia się jakoś tak bezpłciowo i nijako. Nie wiem, może jestem dzisiaj niezbyt wrażliwa na bodźce, ale nie wyczuwam tu żadnej atmosfery zabawy. Gdzie słynny irlandzki craick, gdzie nie mniej popularne céili? A przepraszam, po chwili dobiegają do mnie energetyczne dźwięki "Whiskey In The Jar". Nogi zaczynają mi automatycznie podrygiwać, a ciało przebiegają miłe dreszcze. Gdyby nie ta i kilka innych nastrojowych piosenek, atmosfera byłaby tutaj tak sztywna jak ciało nieboszczyka.

  

Kiedy mija piętnaście minut, a początku parady nie widać, zaczynam się niecierpliwić. Po kolejnych piętnastu chyba nawet wizyta w pubie i whiskey in the jar nie jest w stanie ugłaskać mojego rosnącego zdenerwowania.


    


Pochód rozpoczyna się po półgodzinnym opóźnieniu i po kilku minutach, które przeleciały w tempie błyskawicy, nie dzieje się nic. Dosłownie NIC. Nie pojawia się żadna inna grupa uczestników. Nic nawet nie wskazuje na to, że się pojawi. Następuje konsternacja, a dobiegające mnie z tyłu słowa pewnego Irlandczyka: "To chyba już koniec. Z roku na rok jest coraz gorzej...", stanowią dla mnie klucz do zagadki pod tytułem "dlaczego tak mało tutaj widzów?".

   

Mija cała wieczność zanim pojawia się następna grupka uczestników. Po niej znów następuje przerwa. Luka w pochodzie. Zimny wiatr nie ułatwia sprawy. Sprawia, że czas wyczekiwania rozciąga się niczym guma do żucia, a na twarzach widzów można dopatrzeć się oznak znużenia.

 

Jestem rozczarowana nie tylko organizacją tej parady, lecz przede wszystkim brakiem kreatywności i zaangażowania. Pochód jest mało ciekawy, zdecydowanie więcej tu grup ukierunkowanych na reklamę, niż dowcipnych i pomysłowych przebierańców. Boooring, chciałoby się rzec.


    


Podsumowanie: parada w mieście numer 1 zdecydowanie lepsza niż para-parada w mieście numer 2. Żenujący poziom organizacji w tym drugim przypadku. W obydwu natomiast przydałoby się zdecydowanie więcej kreatywności i świeżego powiewu inwencji twórczej. Całość miała zapaszek odgrzewanych starych kotletów. Część grup zaprezentowała to samo, co w minionym roku.


  

 

Rozczarowała mnie też nieco postawa samych Irlandczyków. Święto Patryka to święto zielonego koloru i tej barwy właśnie mi brakowało w strojach tubylców. O ile uczestników parady można nazwać barwnymi, o tyle widzowie pozostali na ich tle szarzy i bezbarwni. Tylko jednostki wyróżniały się pięknymi strojami. I dzieci. Niestety zdecydowana większość  widzów nie miała na sobie nawet jednego, małego akcentu zieleni.  To z kolei sprawiło, że w mojej głowie zrodziło się pewne pytanie: gdzie podział się słynny irlandzki luz?

    

Wniosek: jeśli się bawić na paradzie to tylko w Dublinie?

poniedziałek, 14 marca 2011

Półwysep Iveragh i irlandzkie dolce vita

Kiedydotarliśmy do Półwyspu Iveragh, odetchnęłam z ulgą. Po dwóch dniach spędzonychna peryferyjnym Dingle narodziła się we mnie głęboka potrzeba kontaktu zcywilizacją. Półwysep Dingle, choć niewątpliwie uroczy, w pewnym momencie mnieprzytłoczył. Patrzyłam na potężne góry, nieprzyjazne rolnikom ziemie,bezbrzeżny ocean, sporadycznie rozrzucone chatki i… chciałam stamtąd uciec.Zatęskniłam za moim hrabstwem, które w porównaniu z Dingle wydało mi się oazązieleni na pustyni.

  

NaPółwyspie Iveragh poczułam, że jestem wśród cywilizacji, że znów nawyciągnięcie ręki mam wszystkie dobra. Tu miałam to, czego mi brakowało: licznesklepy, budynki państwowe, domy, ludzi, a do tego równie piękne pejzaże.Szukałam jakichś oznak życia i tu je znalazłam. Wreszcie znów mogłam wsłuchiwaćsię w głośno bijące serce ożywionego miasteczka.

  

PółwysepIveragh leży na zachodnim krańcu Zielonej Wyspy w niezwykle malowniczymhrabstwie Kerry. Dalej na zachód jest już Ocean Atlantycki. Kerry jest wysokocenione nie tylko przez rodzimych mieszkańców, lecz także przez turystów,którzy ściągają tutaj z różnych stron świata.

  

Latemgłówne miasteczka hrabstwa Kerry ożywają i zamieniają się w mini tyglenarodowe. Ulice wypełniają ludzie o różnym pochodzeniu, kolorze skóry, mówiącyw różnych językach. Najczęściej zaopatrzeni w plecaki i wygodne obuwietrekkingowe. Są też tacy, którzy wolą przemieszczać się na rowerach lubsamochodami. Ten ostatni środek transportu daje największe możliwości.

  

Wciągu jednego dnia można objechać cały półwysep słynną Pętlą Kerry. Trasa jestniezwykle widokowa i, co najważniejsze, nie jest monotonna. Prowadzi przez góryi jeziora, wije się wśród zatoczek, pagórków i urwisk. Dostarcza pozytywnychemocji, dumnie demonstruje szalenie nostalgiczne zakątki Irlandii.

  

Oczywiścienajlepiej byłoby zostać w tym hrabstwie znacznie dłużej, by móc rozsmakować sięw jego uroczych wioskach i miasteczkach. Ludność Kerry doskonale zdaje sobiesprawę z atrakcyjności ich hrabstwa. Region ten jest tak mocno nastawiony naturystykę, że nie sposób tego nie zauważyć.


 

Charlie Chaplin


Gdybymmusiała wybierać pomiędzy półwyspem Dingle a Iveragh, chyba wybrałabym tendrugi. Bo to właśnie tam znajduje się uroczy Park Narodowy Killarney, to tam sąpiękne jeziora, łagodne wzgórza wyłożone zielonym aksamitem. Uwielbiam półwysepIveragh właśnie za te góry i jeziora, za jego małe, ale niezwykle żywe miastaKenmare i Killarney. Uwielbiam go za panującą tam atmosferę. Atmosferę radości,zabawy i beztroski. Za irlandzkie dolce vita.

  

Charakterystycznymakcentem miasta Killarney są konie zaprzężone w małe dwukółki. Tuż obok nichstoją właściciele zwani „jarveys”. Irlandczycy. Czasem relatywnie młodzi,czasem dawno już mający za sobą swoją pierwszą młodość. Czasem gadatliwi, mniejlub bardziej zadbani, czasem z twarzami zdradzającymi słabość do napojówwyskokowych. Mniej lub bardziej natrętni. Zawsze jednak chętni, by za całkiemniemałą opłatą zabrać turystę na przejażdżkę bryczką po okolicy.

 

  urocza Molly i jej właściciel


Imy daliśmy się skusić jednemu z nich, choć na początku sceptycznie podchodziłamdo tego pomysłu. Być jednak w nastrojowym Killarney i nie skorzystać z usługtutejszego woźnicy – to po prostu nie przystoi. Tak więc zasiedliśmy na„naszej” dwukółce chyboczącej się przy wsiadaniu i wysiadaniu. Okryliśmy nogiciepłym pledem podanym nam przez woźnicę i ruszyliśmy w drogę. Do wodospaduTorc. Wodospad przeciętnej urody, widziałam ładniejsze, za to wrażenia z jazdycałkiem ciekawe. W pierwszych minutach nie mogłam powstrzymać panicznegośmiechu. Bawiła mnie ta cała sytuacja: podskakująca bryczka, wolno truchtającąMolly, urocza kobyłka naszego „jarveya” i mały wężyk samochodów ciągnących sięza nie spieszącą się, nie zważającą na ruch Molly. Dla tych wspomnień, dlauśmiechu Połówka, dla naszego woźnicy i jego wiernej towarzyszki warto byłowydać te trzydzieści euro.

  wodospad Torc


Killarneyto taka skarbonka bez dna. Skarbonka, do której turyści hojnie wrzucają datki.Ale przede wszystkim urocza i warta zachodu skarbonka. Warto się tam udać.Warto wybrać się na rejs łodzią po tamtejszych jeziorach, bo skąd będziemy miećlepszy widok na ich urodę, jeśli właśnie nie z łodzi? Tamtejsze widoki, spacerypo wzgórzach, charakterystyczny klimat miast, to wszystko warte jest swojejceny i każdego przejechanego kilometra. To jeszcze jeden region wyspy, którytchnie romantycznym mistycyzmem. Pokochałam tamtejsze strony w momencie, wktórym je ujrzałam. Wiem, że będę tam wracać.

sobota, 5 marca 2011

Tullynally Castle

 

Wieczór poprzedzający naszą wizytę w zamkuTullynally był dżdżysty i chłodny. Jeszcze na drugi dzień można było dostrzecśladu obfitego deszczu, który zrosił irlandzką ziemię. Zamkowe mury były ciemnei ponure, za to powietrze było rześkie i lekkie.


 


Mały parking leżący tuż obok rezydencjimiał już tylko kilka wolnych miejsc. Pomyślałam sobie wtedy, że wybraliśmy małoodpowiednią porę i że w czasie naszych wędrówek po zamkowych gruntach niebędzie nam dane zaznać ciszy.

  

Moje obawy okazały się zbyteczne. Niewiedziałam, że teren należący do zamku jest tak rozległy. Turyści rozpierzchlisię w różne strony, a ja jestem przekonana, że każdy z nich mógł się wtedypoczuć tak, jakby był jedyną osobą spacerującą w ogrodach. Nikt nie wchodziłnam w obiektyw, nikt nikomu nie zakłócał ciszy. Każdy na swój sposób obcował ztym, co oferowała mu posiadłość Tullynally. I było fajnie.

  

Kiedy patrzy się na zamek Tullynally, widzisię przede wszystkim jego imponującą sylwetkę zajmującą ponad dwa akry ziemi.Strzeliste wieżyczki przebijają linię nieba i nadają posiadłości dostojnywygląd. To jeden z największych irlandzkich zamków od kilku stulecinieprzerwanie pełniący funkcję domu rodziny Pakenhamów. To właśnie ten faktsprawia, że posiadłość nie zawsze jest dostępna dla zwiedzających, a ogrodypodziwiać można tylko przez kilka godzin w określonym czasie.

  

Thomas i Valerie, właściciele zamku, odczasu do czasu urządzają w nim wieczorki muzyczne wykorzystując do nichwspaniałą akustyczność sali bankietowej. Dbają także o atrakcyjnośćposiadłości. To dzięki nim rozpoczęto ponad 40 lat temu odrestaurowywaniezamkowych ogrodów. To, co możemy oglądać współcześnie, to ciekawa mieszankaprzeróżnych roślin. Wśród tych pospolitych znajdziemy też te egzotyczne irzadko spotykane. Wiele z nich wyrosło z nasion przywiezionych przez właścicieliz dalekich eskapad do Tybetu czy chociażby Yunnan.

 

   

Dumą Pakenhamów jest nie tylko rezydencja,lecz przylegające do niej ogrody. Nie wiem, jaką powierzchnię ziemi zajmują,wiem za to, że są ogromne, a na ich terenie można spokojnie spędzić dwiegodziny, a może nawet więcej czasu. Ścieżki wiodą wśród bujnej roślinności,jezior, pagody, sfinksów zakupionych przez jednego z lordów w XVIII w, czychociażby domu letniskowego królowej Victorii stworzonego na wzór oryginałuznajdującego się w jej ogrodzie w angielskiej posiadłości Frogmore.

  

Ogrody kuchenne wchodzące w skład kompleksunależą do największych w Irlandii i już w XIX wieku zostały nazwane przez ichówczesnego właściciela jako „niemożliwie duże jak na te czasy”.

  

Na znajdującym się nieopodal wybiegu pasłasię grupka lam. Nasza wizyta zbiegła się w czasie z pierwszymi dniami życianajmłodszego członka tej czworonożnej familii. W lewym dolnym narożniku pastwiskależał maleńki "albinos", najmłodszy potomek. Przez cały czasasystowała mu co najmniej jedna lama, prawdopodobnie senior dumnego rodu.

  prawda, że się uśmiecha?


 

Jeden z dorosłych osobników przebywałzupełnie na uboczu i nie zaszczycił nas nawet swoim spojrzeniem. Dwa pozostałesprawiały komiczne wrażenie. Przechadzały się dumnie wzdłuż ogrodzenia, jakgdyby broniąc dostępu do małej, białej lamy. Sprawiały wrażenie strażników nasłużbie. Co ciekawe, każde z nich dochodziło tylko do połowy długościogrodzenia po czym zawracało, by po chwili znów powtórzyć manewr. I tak wkółko.

  

Tullynally oznacza w języku irlandzkim„Hill of the Swan”. Łabędzie wzgórze. Skąd taka nazwa? Być może związana jestona z pobliskim Lough Derravaragh, jeziorem znanym z legendy o Dzieciach Lira. Wskrócie wyglądało to następująco: Aoife była drugą żoną Lira, która zastąpiłamiejsce swojej zmarłej siostry. Była też macochą jego czwórki dzieci. Kobietąniezwykle zazdrosną o miłość, jaką dzieci darzyły ojca, a on ich. W swojejzawiści uknuła plan pozbycia się niewygodnej czwórki. W drodze do domu dziadkadzieci rozkazała swemu słudze zabić swą pasierbicę i jej trójkę braci.Mężczyzna jednak nie wywiązał się z zadania, co zmusiło Aoifę do wzięcia sprawyw swoje ręce. I tym razem próba się nie powiodła, jako że krewka żona Lirastchórzyła. Nie będąc w stanie zabić dzieci, postanowiła skorzystać ze swojejmocy i zamienić je w łabędzie. Dzieci przybrały formę ptaków i musiały spędzić900 lat w ptasiej niewoli – w tym 300 mieszkając na jeziorze Derravaragh - bypo tym czasie ponownie przybrać ludzką postać.

  forfiter ;)


Ileż ciekawych wydarzeń z historii ianegdot skrywają w sobie mury tego zamku liczącego jakieś 120 pokoi? Niestetynie byłam w stanie się przekonać. W dniu naszej wizyty posiadłość byłazamknięta dla zwiedzających. Przez jedno z wielu okien udało mi się dojrzećwiszące na sznurku barchanowe gacie z epoki. To wszystko. Reszta skarbówrodziny Pakenhamów pozostała poza moim zasięgiem. Jest trochę tych perełek. Przezsetki lat każda z mieszkających tam generacji pozostawiała po sobie jakiś ślad.Ślady w różnej postaci: mebli, obrazów, nowych drzew. To dzięki jednemu zprzodków zamek podwoił swój rozmiar w XIX wieku. Wcześniej był tylko skromną,prostokątną wieżą mieszkalną skrytą wśród rozłożystych drzew.