wtorek, 27 kwietnia 2021

Heaven Is A Place On Earth - namiastka raju na wyspie Inishturk

 

Jest taka legenda mówiąca, że skała, na której zbudowany jest Rock of Cashel, imponujący kompleks sakralny, to tak naprawdę kawałek gór Slieve Bloom, który wypadł zdegustowanemu diabłu z pyska na widok świętego Patryka. 

 

Jest taka wyspa leżąca jakieś 14 km na zachód od wybrzeża hrabstwa Mayo, której legenda mogłaby rozpoczynać się w bardzo analogiczny sposób: dawno, dawno temu miłosiernemu Bogu ukruszył się maleńki kawałek jego prywatnego raju i z głośnym pluskiem wylądował w chłodnych wodach Północnego Atlantyku. Zastęp aniołów już ochoczo rozprostowywał skrzydła przed lotem na Ziemię, by odzyskać zgubę, ale dobrotliwy Stwórca uniósł swoją prawicę i rzekł łagodnie: "Nie. Pozwólcie im cieszyć się tym rajem", toteż pozostał ten dar niebios u wybrzeża Irlandii ku radości rodzaju ludzkiego, zamieszkującego go z małymi przerwami od jakichś 6000 lat. 


Nie wszyscy jednak patrzyli na wyspę Inishturk w sposób, w który ja na nią patrzę. Cromwellowi, który przez długie dziewięć miesięcy niszczył, plądrował Irlandię, i zabijał jej mieszkańców, jawiła się bardziej jako piekło niż raj - podobnie zresztą jak sąsiednia wyspa Inishbofin i w ogóle cała Connemara. Uczynił więc z Inishturk irlandzkie "Alcatraz", miejsce dogodne do pozbycia się niewygodnych mu ludzi. Stąd też sugestie, że korzeni wielu współczesnych mieszkańców Inishturk, a jest ich niecałe siedemdziesiąt osób, należy szukać właśnie w XVII wieku. Nazwiska zaś, które królują na wyspie (Heanue, Concannon, O'Toole), i które można zobaczyć na nowoczesnej instalacji The Tale of the Tongs, którą amerykańscy architekci umiejętnie wkomponowali w surowy pejzaż wyspy, przypisuje się takim regionom Irlandii jak Connaught, Leinster i Ulster, skąd mieli pochodzić "przesiedleńcy". 

 

Niespecjalnie za to trzeba wysilać się, by natrafić na pozostałości po starodawnych mieszkańcach i ludziach pierwotnych - tylko niewiele przesadzę, jeśli stwierdzę, że wyspa jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym, cudnym "skansenem" i muzeum na świeżym powietrzu. 

 

Plan Cromwella nie do końca się powiódł, ale jedno mu wyszło, to trzeba mu przyznać. Świadomie bądź nie, ale przyłożył swoją rękę do "wymarcia" u tubylców znajomości ich rodzimego języka. Choć na początku XX wieku na wyspie królował irlandzki, z biegiem czasu został wyparty przez angielski i dziś ze świecą można szukać kogoś, kto operuje irlandzkim gaelickim tak sprawnie jak chirurg skalpelem. 

 

Z miejscami takimi jak to, budzącymi mój głęboki zachwyt, mam problem. Bo z jednej strony wychodzi ze mnie natura psa ogrodnika - chciałabym zachować je dla siebie niczym najcenniejszą pamiątkę i nie dzielić się wiedzą o nich z obawy, że ten ich niepowtarzalny charakter, w pewien sposób dziewiczy, niewinny i tak odmienny od życia na lądzie, zostanie kiedyś zniszczony wraz z nalotem stonki turystycznej. Współczesna Inishturk to ikona autentyczności i braku komercjalizacji. I choć nie mnie o tym decydować, chciałabym, aby tak już pozostało. 

 

Z drugiej strony zaś zdaję sobie sprawę, że tak szczególne miejsca wymagają szczególnego rodzaju odwiedzających: ludzi miłujących się przede wszystkim w przyrodzie, a dopiero później w luksusie, szanujących i doceniających proste i skromne życie w rytm wybijany przez naturę i nadawany przez ocean. Ludzi trochę takich jak mieszkańcy tej wyspy: pokornych, zdających sobie sprawę z tego, że na pewne rzeczy po prostu nie ma wpływu, że w życiu są o wiele istotniejsze priorytety niż mamona i wyścig szczurów. 

 

I może właśnie dlatego ta garstka domostw rozrzucona na tej fantastycznej skale osadowej, imponująco wyrastającej z Atlantyku, i mającej swoje korzenie w ordowiku, nie ma w sobie przepychu i ostentacyjności. Nie ma tu nowobogackich willi naszpikowanych kamerami i zabezpieczonym ostrokołem, którego nie powstydziłby się Wład Palownik. W stronę nieboskłonu, zamiast nieprzyjaznych ogrodzeń, pną się okazałe kordyliny australijskie, tutejsze "palmy", nadające okolicy koło portu "tropikalnego" charakteru. 


 

Nie ma tu nowoczesnych i luksusowych samochodów. Te, które się tutaj znajdują, mają lata swojej świetności dawno za sobą - od biedy można by było umieścić je w muzeum na wystawie motoryzacyjnej. Ponadto, często nie mają nawet opłaconego ubezpieczenia, podatku drogowego ani ważnego przeglądu. Policji tutaj nie ma. Tak jak nie ma listonosza, księdza (pojawia się raz na trzy tygodnie), przestępczości, ani potrzeby zamykania drzwi na klucz... Społeczności takie jak ta, żeby przetrwać i jakoś sensownie funkcjonować, muszą strzelać do tej samej bramki. Być jak jedna wielka rodzina. I jak to w rodzinach bywa - pod postacią jednej osoby ukrywa się nieraz robot wielofunkcyjny.  

 

"Urząd pocztowy" prowadzi Phylomena Heaney, właścicielka pensjonatu pod nazwą Tranaun House, leżącego o rzut beretem od dwóch uroczych, złocistych plaż. Dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki, odbiera pocztę dowożoną jej łodzią z Cleggan w hrabstwie Galway. Tą samą łodzią można od biedy dostać się na wyspę, jednak głównym portem, z którego wypływa się na Inishturk, jest Roonagh w hrabstwie Mayo. 


To tu na specjalnie przeznaczonych do tego - całkiem komfortowych - łodziach należących do O'Malley Ferries, można w powolnym i leniwym tempie przeprawić się na Inishturk Island na pokładzie "Naomh Ciaran II" (mój najprzyjemniejszy zeszłoroczny rejs), bądź w trybie ekspresowym za pomocą znacznie mniejszej i szybszej motorówki "True Light". 

 

Bijące serce wyspy to tutejszy "community club", na którego uroczystym otwarciu pojawiła się w maju 1993 roku sama Mary Robinson - ceniona prawniczka, ale nade wszystko obrończyni praw człowieka i pierwsza kobieta pełniącą w Irlandii urząd prezydenta. Inishturk była bowiem pierwszą wyspą, na której się pojawiła w czasie swojej agitacji politycznej, i miała być pierwszą, na którą wróci, jeśli wygra prezydenckie wybory. Robinson wybory wygrała i danego słowa dotrzymała. 

 

Od tamtego czasu trochę się jednak zmieniło i współczesna świetlica nie jest tym samym skromnym budynkiem, który powstał w latach 90. XX wieku za równowartość 50 000 funtów. Siedem lat temu poddano go szeroko zakrojonej modernizacji i wzbogacono między innymi o panoramiczne okna w części restauracyjnej. Za posiłki trzeba zapłacić, widok dostaje się gratis, ale to właśnie on bardziej pobudza ślinianki niż serwowane tu jedzenie. Panorama Croagh Patrick, Mweelrea, Clew Bay i apetycznych krągłości pomniejszych pagórków podbija smak potraw bardziej niż najbardziej wyszukana przyprawa. 

                                             "urząd pocztowy" i B&B Phylomeny

"Community club" jest zatem dla mieszkańców czymś więcej niż tylko świetlicą, sklepem, restauracją, pubem, biblioteką i domem kultury w jednym. To miejsce scala społeczność i cementuje jej więzi. Tu przychodzi się nie tylko po sprawunki, strawę, ale także po rozrywkę i dobrą zabawę. 

 

Dla mnie z kolei był on... powodem do blamażu i bezdyskusyjnym dowodem na to, że kawały o blondynkach mają jak najbardziej rację bytu. Bo to, co mi się przytrafiło, proszę Państwa, doskonale pokazuje, co się dzieje w przypadku, kiedy z toalety dla niepełnosprawnych ruchowo korzysta osoba niepełnosprawna umysłowo.



A wszystko zaczęło się od tego, że po posiłku, jak pan dentysta przykazał, udałam się grzecznie w kierunku łazienki, by wyszczotkować zęby. Pech chciał, że mój wzrok spoczął na zachęcająco otwartych drzwiach do toalety dla niepełnosprawnych. Miała wyjątkowo kuszące rozmiary, a jako że na terenie restauracji nie było w tamtym momencie nikogo, kto poruszałby się na wózku, postanowiłam skorzystać właśnie z niej, by nie blokować jedynej umywalki w "normalnej" łazience. 

 

To, co nastąpiło bezpośrednio po, jest mało ważne - jedną ręką oparłam się o umywalkę, drugą nabożnie myłam zęby. I wszystko pewnie byłoby cacy, gdyby nie to, że po wszystkim moją uwagę przykuł stojący po lewej stronie sedes. To właśnie wtedy dopadł mnie szekspirowski dylemat: "to pee, or not to pee, that is the question..." Opornie podchodziłam do opcji "to pee", ale kalkulacja, którą błyskawicznie przeprowadziłam w głowie (karafka wody, którą właśnie wypiłam, ponad dwie godziny na wyspie, które mi zostały, godzina rejsu, potem trzy godziny w trasie powrotnej) nie pozostawiała złudzeń: TO PEE! I tak też zrobiłam. 

 

Po wszystkim zaś... energicznie pociągnęłam ręką za sznurek zwisający po mojej lewej stronie, który nieopatrznie wzięłam za retro spłuczkę. Nie wiem zatem, czy bardziej się wystraszyłam, czy też zdziwiłam faktem, że retro spłuczka okazała się być alarmem wzywającym pomocy i że zamiast szmeru cieknącej wody usłyszałam przeraźliwe wycie. A później tupot stóp pędzących "niepełnosprawnej" na pomoc. Mogłabym przysiąc, że wtórował mu histeryczny i szyderczy śmiech spłuczki, która - jak można się domyślać - znajdowała się na zbiorniku z wodą za moimi plecami, a nie beztrosko dyndała z sufitu. Sprawiedliwie chyba będzie, jeśli stwierdzę, że nie przeszłam tego testu na inteligencję. 


 

Gdyby kiedyś przyszło Wam do głowy korzystać z toalety dla niepełnosprawnych - don't! Nie warto! Po tym doświadczeniu została mi gigantycznych rozmiarów plama na dumie, z którą nie poradzi sobie żaden wybielacz. Karma is a bitch. Czujcie się ostrzeżeni! 



 

Ale wyspę Inishturk polecam. 



 



Inishturk GAA Club - ta murawa robi niesamowite wrażenie! Najbardziej zielone - i proste! - miejsce na całej wyspie




piątek, 9 kwietnia 2021

How Animals Saved My Life

W dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.

Nie wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek, wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.

Jakiś czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił. 

 

Do Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić dla niego wyjątek. 

 

Nie wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne. Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało. 

 

Miałam na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym, zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet przez usta.

Jeszcze do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it happens".

Dorastaliśmy na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów (spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę. Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod monopolowego.

Jako kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka, i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot" to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.

Tak samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem, gdzie go zakopano.

Noel tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.

Zdawałam się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz. Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż jakąkolwiek inną.

Jako to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości, by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy stawali się niemi i głusi.

Człowiek to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił doktorat z podkładania świni. 

Doskonale za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.

Za każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.

Jak słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie, jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne. Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.

O tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej placówce.

Znam to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"

Obracając się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad życia, a pewnie nawet datę śmierci.

Sprawy nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot, które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie. Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.

Od tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.

W przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad astra. Przez trudy do gwiazd.

Do czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi, że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25 pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy, albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko, trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie zainspirować.

Mało kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość - opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku, to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.

"How Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często wynikających z niej samobójstw.

Megamózg i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą, to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.

Bardzo podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne, wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje poczucie porażki.

I tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo najszczerszych chęci nie udało się pomóc.

W młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych, tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny, wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.

Krew na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam" to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma miejsca na sentymenty.

Wzdęte brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury obgryzły łapki.

Owieczka w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.

Czasami, kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha, nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.

W czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził - wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci: "This place right here, the skull between my ears, that is a bad neighborhood. I should not be in there alone".

Noel, który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi: zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział książki.

Tak jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć ("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego wykładu).

I tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie, kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed". Ouch.

Nie będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.

Wspaniały człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.