W
dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam
na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.
Nie
wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek,
wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.
Jakiś
czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi
ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy
ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego
pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił.
Do
Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią
po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the
Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić
dla niego wyjątek.
Nie
wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne.
Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie
się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył
roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe
wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione
rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało.
Miałam
na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy
w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym,
zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę
zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze
światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie
jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te
obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet
przez usta.
Jeszcze
do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą
publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się
identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry
powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it
happens".
Dorastaliśmy
na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze
doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W
środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej
pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na
granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the
pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie
twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły
wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów
(spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec
zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę.
Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod
monopolowego.
Jako
kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za
domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka,
i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że
bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot"
to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.
Tak
samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W
cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje
kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i
okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem,
gdzie go zakopano.
Noel
tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.
Zdawałam
się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie
zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za
swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod
kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz.
Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż
jakąkolwiek inną.
Jako
to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości,
by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i
inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś
najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego
sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda
tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal
każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie
był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle
przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i
okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy
stawali się niemi i głusi.
Człowiek
to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam
zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa
altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi
pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze
sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej
wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens
sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił
doktorat z podkładania świni.
Doskonale
za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia
ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się
niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie
byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną
studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.
Za
każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej
wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo
tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie
nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat
później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary
of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie
mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.
Jak
słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w
plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i
trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i
tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie,
jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne.
Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.
O
tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach
życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych
lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy
pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie
nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do
szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich
kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej
placówce.
Znam
to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego
liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do
domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa
Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"
Obracając
się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam
piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli
już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad
życia, a pewnie nawet datę śmierci.
Sprawy
nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z
informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z
komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie
nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na
klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot,
które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie.
Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ
klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie
zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już
wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.
Od
tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na
lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.
W
przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata
edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej
uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam
się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad
astra. Przez trudy do gwiazd.
Do
czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet
jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje
jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele
zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi,
że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25
pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak
talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy,
albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która
dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne
zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko,
trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie
zainspirować.
Mało
kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego
megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić
dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie
szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość -
opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku,
to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.
"How
Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z
weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych
drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał
się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów
tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często
wynikających z niej samobójstw.
Megamózg
i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym
osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą,
to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.
Bardzo
podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie
dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem
prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o
wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej
jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na
pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne,
wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to
nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami
rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje
poczucie porażki.
I
tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego
doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo
najszczerszych chęci nie udało się pomóc.
W
młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych
strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych,
tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz
pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny,
wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze
zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.
Krew
na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam"
to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma
miejsca na sentymenty.
Wzdęte
brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury
obgryzły łapki.
Owieczka
w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją
wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie
mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła
pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała
ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie
też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja
żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z
moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę
wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.
Czasami,
kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we
własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną
lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha,
nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.
W
czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził -
wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci:
"This place right here, the skull between my ears, that is a bad
neighborhood. I should not be in there alone".
Noel,
który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym
wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich
latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego
siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi:
zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia
towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział
książki.
Tak
jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne
emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w
prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć
("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy
koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego
wykładu).
I
tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych
myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś
bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam
zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś
kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym
razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie,
kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną
prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or
purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed".
Ouch.
Nie
będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma
za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i
równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.
Wspaniały
człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się
świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.