Dla
tych, którzy w ostatniej chwili kupują bilet na koncert, jest specjalne miejsce
w piekle. Takie mam wrażenie, ilekroć patrzę na moją "przepustkę" z
wyraźnym napisem "unreserved seating", pod którym kryje się właściwie
jedno: prawa dżungli. Kto pierwszy ten lepszy. Przychodzisz na ostatni moment?
Licz się z tym, że możesz stać przez cały koncert, bo co sprytniejsi już się
usadowili.
Dlatego postanawiam być tą sprytniejszą. Przychodzę odpowiednio wcześnie i choć oznacza to, że najpierw muszę przejść przez piekło (stać w deszczu, chłonąć go jak gąbka, marznąć, czekać i przyglądać się zakochanym parom...), dzięki temu później już do niego nie trafiam. Kiedy bowiem otwierają się wrota raju, szybko udaje mi się znaleźć przytulny zakątek z bardzo dobrą widocznością.
Szybko
też doceniam kameralne rozmiary teatru i
akustyczne właściwości jego sali. Mam świetne miejsce, jest mi wreszcie
sucho (choć nie ciepło), a poza tym... dostrzegam też innych loserów, którzy przyszli tu bez osoby
towarzyszącej! "Boże, czego tutaj było się obawiać?!" - myślę sobie i
nie mogę ukryć politowania nad własną głupotą.
Do
tej pory każdy występ supportu był dla mnie "złem koniecznym".
Jedynym rodzajem "gry wstępnej", którą zawsze i z chęcią bym
pomijała. Błyskawicznie jednak zmieniam zdanie, kiedy na scenie pojawia się
Moncrieff supportujący Walking on Cars.
W
pierwszej chwili mam chęć ponownie sprawdzić swój bilet, bo coś tu ewidentnie
jest nie tak: albo ja trafiłam do złej sali i wylądowałam na występie
Chippendalesów, albo to on pomylił scenę z siłownią. Wszystkiego się bowiem
spodziewałam tej nocy, ale nie tego, że zobaczę przed sobą "pakera" z
imponującymi bicepsami i tricepsami, w białym bezrękawniku wręcz krzyczącym
"zerwij mnie!". A Moncrieff wygląda właśnie jak uciekinier z pierdla,
który przez ostatnie dziesięć lat swojego pobytu w nim nie wychodził z siłowni,
a jeśli już, to tylko po to, by dla rozrywki obić gębę kilku żółtodziobom. No i
oczywiście zaraz po tym szybciutko wrócić na siłownię, by znów pieczołowicie rzeźbić
muskulaturę niczym mistrz Rodin swojego "Myśliciela".
Plus
tego wszystkiego jest taki, że jego obecność na scenie automatycznie podnosi
temperaturę - już nie jest mi zimno! Mam
za to grzeszne myśli, ilekroć patrzę na ten bezrękawnik ;) "Cóż za ironia!"
- myślę sobie, przywołując scenę spryskiwania się perfumami Caroliny Herrery. Good Girl? I am anything but!
Moncrieff szybko jednak udowadnia, że nie jest artystą, który "golizną" zasłania swoje braki w muzycznym wykształceniu i umiejętnościach. To nie jest ani nic na podobieństwo "trompe l'oeil" ani zasłony dymnej, mających za zadanie odwrócić uwagę i oszukać odpowiednie zmysły.
Moncrieff szybko jednak udowadnia, że nie jest artystą, który "golizną" zasłania swoje braki w muzycznym wykształceniu i umiejętnościach. To nie jest ani nic na podobieństwo "trompe l'oeil" ani zasłony dymnej, mających za zadanie odwrócić uwagę i oszukać odpowiednie zmysły.
Moncrieff
jest dobry. Jest nawet bardzo dobry! Ma miły dla ucha wokal, który w dodatku
idzie w parze z przyjemną osobowością sceniczną i "showmańskimi"
umiejętnościami. Wykonuje tylko kilka piosenek (między innymi swoją flagową
"Like I Do", "Ghost", balladę poświęconą zmarłemu kilka lat
temu bratu, który zawsze go dopingował, i cover "Dance Monkey", który
spotyka się z największym entuzjazmem,) i w każdą z nich wkłada tyle samo
zaangażowania.
Choć
jego ruchy sceniczne wydają się momentami nieco teatralne, podoba mi się jego
żywiołowość. Jest wulkanem energii, który jednak cały czas pamięta o tym, by utrzymywać
kontakt z widownią i dziękować jej po każdej piosence. Patrząc jednak na
sztywniaków, którzy doskonale sprawdziliby się na planie filmowym "Walking
Dead", odnoszę wrażenie, że publika na to nie zasługuje.
O
21:00, po półgodzinnej przerwie, która nastąpiła po występie Moncrieffa, na
scenie pojawia się Patrick Sheehy i spółka, a publiczność wreszcie demonstruje
swoje dzikie i głośne oblicze - piskom, wrzaskom, oklaskom i gwizdom nie ma
końca. Widownia dobitnie pokazuje w ten sposób, dla kogo tu się zgromadziła.
Rozlegają
się pierwsze dźwięki "Too Emotional", piosenki, którą zespół wybrał
na utwór rozpoczynający swój występ, a uśpione wcześniej światła rozbłyskują
barwami tęczy, przypominając wszystkim zgromadzonym nazwę najnowszej płyty
("Colours") i trasy koncertowej. To sprawia, że dopiero teraz dociera
do mnie coś, czego wcześniej nie zauważyłam - to, jak bardzo ascetyczny i
achromatyczny był pod tym względem występ Chrisa z Waterford (Moncrieffa).
Trudno
jednak nie zauważyć kontrastu między Patrickiem a Chrisem, "młodym
byczkiem", który mógłby razem z Jagienką z "Krzyżaków" zawodowo
rozłupywać orzechy jej niezawodną metodą.
W
przypadku wokalisty WoC kamera nie dodaje kilogramów: tak w niej, jak i poza
nią nadal jest chucherkiem, co jeszcze bardziej widać wtedy, kiedy zrzuca koszulę
z długim rękawem i występuje w t-shircie z szerokim dekoltem, spod którego
wystają wyraźne kości obojczykowe i chudziutkie jak patyki ramiona.
Podziwiam
jednak jego energię. Nie jest tak teatralny jak Chris, ale jest daleki od bycia
statycznym. W ogóle nie widać po nim trudów związanych z męczącą trasą po całym
świecie (dopiero niedawno wrócili z Australii, Nowej Zelandii, ZEA i Rosji...),
dlatego dopóki na scenie pozostaje tak dynamiczny i aktywny jak teraz, nie mam
zamiaru dołączać do "zatroskanych" piszących pod teledyskami, że
powinien więcej jeść. Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest to, że
Patrick zdążył w porę się opamiętać i zerwać z nałogiem. Czasy, kiedy budził
się w rowie po nocnej libacji ma już szczęśliwie za sobą, i od ponad sześciu
lat pozostaje abstynentem, co daje nadzieję, że nie dołączy do "klubu
27" (no chyba, że już przekroczył ten wiek, tego nie wiem, bo trudno
znaleźć jakiekolwiek informacje na temat wieku członków zespołu...).
Zauważam
też, że Sorcha, w przeciwieństwie do mnie, postawiła na czarną, częściowo
przezroczystą bluzkę. Bardzo ją lubię i choć uważam, że każdy w zespole
wykonuje kawał dobrej roboty, to jednak ona i Patrick są moimi ulubieńcami i
wnoszą do niego wyjątkowy element. Sorcha, naturalna piękność, darzy swoją
miłością nie tylko pianino, ale także modę, którą ewidentnie się bawi. Tego
wieczoru postawiła na tiulową spódnicę maxi z falbanami, ale zdecydowanie
zneutralizowała jej cukierkowy wygląd poprzez dodanie rockowych elementów:
ciężkich, skórzanych martensów, kabaretek i ramoneski.
Nie mogę wyjść z podziwu, jak ta grupa fantastycznie brzmi na żywo! Uświadamiam też sobie, że chyba powinnam zainwestować w lepszy sprzęt do odtwarzania muzyki, bo to, co słyszę na żywo znacznie odbiega od tego, co tyle razy słyszałam z domowych głośników: brzmienie WoC jest bardziej rockowe, dynamiczne, generalnie pod każdym względem lepsze, w czym na pewno pomaga akustyka sali. Napawam się tymi wspaniałymi momentami, nagrywając przy okazji wiele filmików telefonem (nie wzięłam ze sobą aparatu, bo myślałam, że mnie z nim nie wpuszczą, jak to miało miejsce na koncercie Kings Of Leon), ale kiedy kilka godzin później leżę w łóżku i ich odsłuchuję, czar pryska - znów nie brzmią tak świetnie jak na żywo...
Godzinę
później zespół schodzi ze sceny, a ja jestem pewna, że nie jestem jedyną, która
ma w tym momencie chęć zatrzymać go słowami z "Two Stones": "one more, one more, one more, one more time!" Grupa
pozwala nam głośno i wyraźnie domagać się jej powrotu, by niedługo później znów
stać na scenie i dawać czadu. Kiedy w czasie wykonywania "Catch Me If You Can" z sufitu spada deszcz confetti, myślę sobie, że już bardziej
euforycznie i perfekcyjnie być nie może, ale... mylę się. Patrick bowiem robi
nam wspaniałą przedświąteczną niespodziankę i zaczyna wykonywać cover "The Winter Song", którą tak bardzo chciałam kiedyś usłyszeć na żywo, ale z
którą nie wiązałam większych nadziei, bo nie jest to stała pozycja na ich set
liście. "I love this song!" - dobiega do mnie podekscytowany głos
kogoś z publiki. "So do I" - odpowiadam w myślach.
Kiedy
kilkanaście minut później cała sala wyśpiewuje z Patrickiem kolejne wersy
"When We Were Kids" a później "Speeding Cars" odczuwam dumę
z niego, mimo że nie łączą nas żadne więzy krwi - bo to musi być cudne uczucie,
kiedy taki tłum śpiewa słowa twojej własnej piosenki! - a także nieopisaną
radość, że miałam okazję wziąć udział w tym niezapomnianym koncercie.
Pod
koniec wykonania "Speeding Cars" z sufitu spadają na nas liczne
wstęgi, a ja wiem już, że to był najlepszy koncert w całym moim życiu, a piątek
trzynastego okazał się zdecydowanie moim najszczęśliwszym dniem grudnia i
jednym z najlepszych w całym minionym roku!
Wiem
też, że bilet na ich występ jest wart znacznie większych pieniędzy od tych,
które wydałam i że w przyszłości z przyjemnością tu wrócę, jeśli tylko jeszcze
kiedyś będą występować w Castlebar. W międzyczasie zaś spróbuję utrafić szóstkę
w Lotto, by za przykładem Gordona Ramsaya, który "zatrudnił" Eda
Sheerana na urodzinowy występ dla swojej córki, wynająć Moncrieffa i Walking On
Cars na moje urodziny ;)