Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Castlebar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Castlebar. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 stycznia 2020

Castlebar, here I come! (2)


Dla tych, którzy w ostatniej chwili kupują bilet na koncert, jest specjalne miejsce w piekle. Takie mam wrażenie, ilekroć patrzę na moją "przepustkę" z wyraźnym napisem "unreserved seating", pod którym kryje się właściwie jedno: prawa dżungli. Kto pierwszy ten lepszy. Przychodzisz na ostatni moment? Licz się z tym, że możesz stać przez cały koncert, bo co sprytniejsi już się usadowili.

Dlatego postanawiam być tą sprytniejszą. Przychodzę odpowiednio wcześnie i choć oznacza to, że najpierw muszę przejść przez piekło (stać w deszczu, chłonąć go jak gąbka, marznąć, czekać i przyglądać się zakochanym parom...), dzięki temu później już do niego nie trafiam. Kiedy bowiem otwierają się wrota raju, szybko udaje mi się znaleźć przytulny zakątek z bardzo dobrą widocznością. 
Szybko też doceniam kameralne rozmiary teatru i  akustyczne właściwości jego sali. Mam świetne miejsce, jest mi wreszcie sucho (choć nie ciepło), a poza tym... dostrzegam też innych loserów, którzy przyszli tu bez osoby towarzyszącej! "Boże, czego tutaj było się obawiać?!" - myślę sobie i nie mogę ukryć politowania nad własną głupotą. 
Do tej pory każdy występ supportu był dla mnie "złem koniecznym". Jedynym rodzajem "gry wstępnej", którą zawsze i z chęcią bym pomijała. Błyskawicznie jednak zmieniam zdanie, kiedy na scenie pojawia się Moncrieff supportujący Walking on Cars. 
W pierwszej chwili mam chęć ponownie sprawdzić swój bilet, bo coś tu ewidentnie jest nie tak: albo ja trafiłam do złej sali i wylądowałam na występie Chippendalesów, albo to on pomylił scenę z siłownią. Wszystkiego się bowiem spodziewałam tej nocy, ale nie tego, że zobaczę przed sobą "pakera" z imponującymi bicepsami i tricepsami, w białym bezrękawniku wręcz krzyczącym "zerwij mnie!". A Moncrieff wygląda właśnie jak uciekinier z pierdla, który przez ostatnie dziesięć lat swojego pobytu w nim nie wychodził z siłowni, a jeśli już, to tylko po to, by dla rozrywki obić gębę kilku żółtodziobom. No i oczywiście zaraz po tym szybciutko wrócić na siłownię, by znów pieczołowicie rzeźbić muskulaturę niczym mistrz Rodin swojego "Myśliciela". 
Plus tego wszystkiego jest taki, że jego obecność na scenie automatycznie podnosi temperaturę  - już nie jest mi zimno! Mam za to grzeszne myśli, ilekroć patrzę na ten bezrękawnik ;) "Cóż za ironia!" - myślę sobie, przywołując scenę spryskiwania się perfumami Caroliny Herrery. Good Girl? I am anything but! 

Moncrieff szybko jednak udowadnia, że nie jest artystą, który "golizną" zasłania swoje braki w muzycznym wykształceniu i umiejętnościach. To nie jest ani nic na podobieństwo "trompe l'oeil" ani zasłony dymnej, mających za zadanie odwrócić uwagę i oszukać odpowiednie zmysły. 
Moncrieff jest dobry. Jest nawet bardzo dobry! Ma miły dla ucha wokal, który w dodatku idzie w parze z przyjemną osobowością sceniczną i "showmańskimi" umiejętnościami. Wykonuje tylko kilka piosenek (między innymi swoją flagową "Like I Do", "Ghost", balladę poświęconą zmarłemu kilka lat temu bratu, który zawsze go dopingował, i cover "Dance Monkey", który spotyka się z największym entuzjazmem,) i w każdą z nich wkłada tyle samo zaangażowania. 
Choć jego ruchy sceniczne wydają się momentami nieco teatralne, podoba mi się jego żywiołowość. Jest wulkanem energii, który jednak cały czas pamięta o tym, by utrzymywać kontakt z widownią i dziękować jej po każdej piosence. Patrząc jednak na sztywniaków, którzy doskonale sprawdziliby się na planie filmowym "Walking Dead", odnoszę wrażenie, że publika na to nie zasługuje. 
O 21:00, po półgodzinnej przerwie, która nastąpiła po występie Moncrieffa, na scenie pojawia się Patrick Sheehy i spółka, a publiczność wreszcie demonstruje swoje dzikie i głośne oblicze - piskom, wrzaskom, oklaskom i gwizdom nie ma końca. Widownia dobitnie pokazuje w ten sposób, dla kogo tu się zgromadziła. 
Rozlegają się pierwsze dźwięki "Too Emotional", piosenki, którą zespół wybrał na utwór rozpoczynający swój występ, a uśpione wcześniej światła rozbłyskują barwami tęczy, przypominając wszystkim zgromadzonym nazwę najnowszej płyty ("Colours") i trasy koncertowej. To sprawia, że dopiero teraz dociera do mnie coś, czego wcześniej nie zauważyłam - to, jak bardzo ascetyczny i achromatyczny był pod tym względem występ Chrisa z Waterford (Moncrieffa).
Trudno jednak nie zauważyć kontrastu między Patrickiem a Chrisem, "młodym byczkiem", który mógłby razem z Jagienką z "Krzyżaków" zawodowo rozłupywać orzechy jej niezawodną metodą. 
W przypadku wokalisty WoC kamera nie dodaje kilogramów: tak w niej, jak i poza nią nadal jest chucherkiem, co jeszcze bardziej widać wtedy, kiedy zrzuca koszulę z długim rękawem i występuje w t-shircie z szerokim dekoltem, spod którego wystają wyraźne kości obojczykowe i chudziutkie jak patyki ramiona. 
Podziwiam jednak jego energię. Nie jest tak teatralny jak Chris, ale jest daleki od bycia statycznym. W ogóle nie widać po nim trudów związanych z męczącą trasą po całym świecie (dopiero niedawno wrócili z Australii, Nowej Zelandii, ZEA i Rosji...), dlatego dopóki na scenie pozostaje tak dynamiczny i aktywny jak teraz, nie mam zamiaru dołączać do "zatroskanych" piszących pod teledyskami, że powinien więcej jeść. Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest to, że Patrick zdążył w porę się opamiętać i zerwać z nałogiem. Czasy, kiedy budził się w rowie po nocnej libacji ma już szczęśliwie za sobą, i od ponad sześciu lat pozostaje abstynentem, co daje nadzieję, że nie dołączy do "klubu 27" (no chyba, że już przekroczył ten wiek, tego nie wiem, bo trudno znaleźć jakiekolwiek informacje na temat wieku członków zespołu...). 
Zauważam też, że Sorcha, w przeciwieństwie do mnie, postawiła na czarną, częściowo przezroczystą bluzkę. Bardzo ją lubię i choć uważam, że każdy w zespole wykonuje kawał dobrej roboty, to jednak ona i Patrick są moimi ulubieńcami i wnoszą do niego wyjątkowy element. Sorcha, naturalna piękność, darzy swoją miłością nie tylko pianino, ale także modę, którą ewidentnie się bawi. Tego wieczoru postawiła na tiulową spódnicę maxi z falbanami, ale zdecydowanie zneutralizowała jej cukierkowy wygląd poprzez dodanie rockowych elementów: ciężkich, skórzanych martensów, kabaretek i ramoneski.

Nie mogę wyjść z podziwu, jak ta grupa fantastycznie brzmi na żywo! Uświadamiam też sobie, że chyba powinnam zainwestować w lepszy sprzęt do odtwarzania muzyki, bo to, co słyszę na żywo znacznie odbiega od tego, co tyle razy słyszałam z domowych głośników: brzmienie WoC jest bardziej rockowe, dynamiczne, generalnie pod każdym względem lepsze, w czym na pewno pomaga akustyka sali. Napawam się tymi wspaniałymi momentami, nagrywając przy okazji wiele filmików telefonem (nie wzięłam ze sobą aparatu, bo myślałam, że mnie z nim nie wpuszczą, jak to miało miejsce na koncercie Kings Of Leon), ale kiedy kilka godzin później leżę w łóżku i ich odsłuchuję, czar pryska - znów nie brzmią tak świetnie jak na żywo...
Godzinę później zespół schodzi ze sceny, a ja jestem pewna, że nie jestem jedyną, która ma w tym momencie chęć zatrzymać go słowami z "Two Stones": "one more, one more, one more, one more time!" Grupa pozwala nam głośno i wyraźnie domagać się jej powrotu, by niedługo później znów stać na scenie i dawać czadu. Kiedy w czasie wykonywania "Catch Me If You Can" z sufitu spada deszcz confetti, myślę sobie, że już bardziej euforycznie i perfekcyjnie być nie może, ale... mylę się. Patrick bowiem robi nam wspaniałą przedświąteczną niespodziankę i zaczyna wykonywać cover "The Winter Song", którą tak bardzo chciałam kiedyś usłyszeć na żywo, ale z którą nie wiązałam większych nadziei, bo nie jest to stała pozycja na ich set liście. "I love this song!" - dobiega do mnie podekscytowany głos kogoś z publiki. "So do I" - odpowiadam w myślach. 
Kiedy kilkanaście minut później cała sala wyśpiewuje z Patrickiem kolejne wersy "When We Were Kids" a później "Speeding Cars" odczuwam dumę z niego, mimo że nie łączą nas żadne więzy krwi - bo to musi być cudne uczucie, kiedy taki tłum śpiewa słowa twojej własnej piosenki! - a także nieopisaną radość, że miałam okazję wziąć udział w tym niezapomnianym koncercie. 
Pod koniec wykonania "Speeding Cars" z sufitu spadają na nas liczne wstęgi, a ja wiem już, że to był najlepszy koncert w całym moim życiu, a piątek trzynastego okazał się zdecydowanie moim najszczęśliwszym dniem grudnia i jednym z najlepszych w całym minionym roku! 
Wiem też, że bilet na ich występ jest wart znacznie większych pieniędzy od tych, które wydałam i że w przyszłości z przyjemnością tu wrócę, jeśli tylko jeszcze kiedyś będą występować w Castlebar. W międzyczasie zaś spróbuję utrafić szóstkę w Lotto, by za przykładem Gordona Ramsaya, który "zatrudnił" Eda Sheerana na urodzinowy występ dla swojej córki, wynająć Moncrieffa i Walking On Cars na moje urodziny ;)

niedziela, 5 stycznia 2020

Castlebar, here I come! (1)

Castlebar wita mnie siąpiącym deszczem i chmarą palaczy przed budynkiem dworca, na co reaguję grymasem dezaprobaty i szukam zakątka, który byłby zarówno suchy jak i wolny od nikotynowego smrodu. 

Nie przejmuję się tym, że podróżni rzucili się na stojące taksówki jak rolnicy na unijne dotacje. Tym razem byłam pilną uczennicą i porządnie odrobiłam pracę domową - mam w telefonie zapisany numer tutejszego taxi i mam zamiar zrobić z niego użytek. 
Dzwonię więc i mówię, że jestem jedną z tych sierot, które kryją się przed deszczem i że byłabym wdzięczna za podwiezienie mnie do hotelu. W odpowiedzi słyszę, że za 10 minut przyjedzie po mnie srebrne mondeo, dziękuję więc, kończę rozmowę i zaczynam wyglądać mojego powozu. 
Moje serce blachary ożywia się, kiedy jakiś czas później zauważam białe, najnowsze mondeo ze stajni Forda, ale wraca do swoich nudnych siedemdziesięciu uderzeń na minutę, kiedy okazuje się, że to nie moja taksówka. Przez chwilę łudziłam się jednak, że mój taksówkarz jest tym typem mężczyzny, który nie potrafi poprawnie rozróżnić i nazwać kolorów. Ale nie - Irlandczyk, z którym rozmawiałam, doskonale wie, że srebrny to nie biały, śnieżny, nie kremowy i nie perłowy. Jego samochód jest właśnie taki, jak powiedział - srebrny. Zna się zatem na rzeczy. 
Ma za to niepokojąco mało do powiedzenia, kiedy pytam go o miejsca, które mogłabym zwiedzić w jego mieście. Milknie na dobre pół minuty, a ja myślę sobie, że to cholernie smutne, iż nie jest w stanie wymienić ani jednego zabytku. Automatycznie przypomina mi się Patrick z boskiego Kerry - niebywały lokalny patriota, głęboko wierzący, że Kerry Cliffs będą kiedyś tak popularne jak Cliffs of Moher. Uśmiechnęłam się wtedy pobłażliwie na to jego dictum, bo wydało mi się to grubą przesadą (teraz jednak już nie jestem taka pewna swego, biorąc pod uwagę niezdrowy hype na Star Wars i Portmagee...), nie zmieniło to jednak faktu, że Patrick był jedynym Irlandczykiem, i w ogóle nielicznym mężczyzną, z którym mogłam długimi godzinami rozmawiać o tutejszych atrakcjach. Było to tak nietypowe doświadczenie, że skłonna byłam zakończyć naszą rozmowę wyznaniem "marry me!" ;)  
Po niecałej minucie milczenia mój taksówkarz odzyskuje głos i zaczyna sypać kolejnymi propozycjami jak z rękawa: "tam jest Next i TK Maxx, a tu zaraz koło ciebie Shaws..." No tak, wziął mnie za typową kobietę spragnioną zakupów i myślał, że usatysfakcjonuje takimi odpowiedziami, ale tym razem to ja wykazuję się niewiele mniejszą ignorancją i pytam: "Co to Shaws? Coś jak Debenhams?" 
Po początkowych nieudanych próbach znalezienia tematu, w którym obydwoje czujemy się w miarę pewnie, z pomocą przychodzi fantastyczna czwórka z Dingle, główny powód mojego przyjazdu, Walking On Cars. Mówię, że idę na ich koncert wieczorem, że już nie mogę się doczekać, a mój entuzjazm spotyka się z jego aprobatą - "Dobrzy są, na pewno będzie spory tłum!", mówi. 
Hotelowe lobby sprawia jak najbardziej pozytywne wrażenie, choć brakuje mu nieco przytulności. Pomimo świątecznych dekoracji całość jest tylko ciut cieplejsza niż aura Królowej Śniegu z baśni Andersena i odrobinkę bardziej przytulna niż... kostnica. Za to tak samo zimna jak ona, kiedy drzwi obrotowe wdmuchują lodowate powietrze z zewnątrz.
Z trzech recepcjonistek, na które natrafiam przez cały mój pobyt, na powitanie i  zameldowanie przypada mi ta najmniej sympatyczna. Ogranicza kontakt ze mną do minimum wymaganego przy rezerwacji, dlatego w pewnym momencie przenoszę całą swoją uwagę na jej sympatyczniejszą koleżankę meldującą innych gości, bo dobiegają do mnie interesujące strzępki ich rozmowy.
- "Ja przepraszam, że tak się ostentacyjnie przysłuchuję Waszej rozmowie, ale tak się składa, że też idę na koncert Walking On Cars i chętnie skorzystałabym z tej samej drogi. Czy mogłaby mi Pani powtórzyć te wskazówki?" - proszę. 
Okazuje się bowiem, że z hotelu można bardzo szybko i sprawnie dostać się do sali koncertowej w The Royal Theatre, gdzie odbędzie się koncert, i można to zrobić za pomocą parkingu i zadaszonego przejścia, o czym nie miałam wcześniej pojęcia. Jest mi to jednak bardzo na rękę, jako że chciałam zminimalizować samotne włóczenie się nocą. 
O tym, jak blisko mam do wyżej wspomnianego teatru, przekonuję się, kiedy wchodzę do swojego hotelowego pokoju. Jedną z jego ścian tworzy typ okna, które uwielbiam - od sufitu do samej podłogi - i wychodzi ono właśnie na budynek The Royal Theatre, z którego niedługo po piątej zaczynają dobiegać do mnie tak wyraźne dźwięki piosenek WoC, że jestem w stanie podać ich tytuły. To wszystko sprawia, że coraz silniej zaczynam odczuwać podekscytowanie związane z całym tym wydarzeniem, a jednocześnie poddawać się nielogicznym myślom: A może pomyliłam godzinę rozpoczęcia koncertu?! Może on już trwa w najlepsze?! 
Internetowa wyszukiwarka jest ostatnim miejscem, do którego należy się udać, kiedy szuka się ukojenia i odpowiedzi na dręczące pytania, a jednak dokładnie to robię. Wydawać by się mogło, że nie ma nic skomplikowanego w stwierdzeniu "doors open at 7:00", a mimo to postanawiam sprawdzić, co na ten temat ma do powiedzenia Internet. I jak można przypuszczać, znajduję w nim totalnie rozbieżne opinie. Według jednych - o siódmej NAJPÓŹNIEJ powinno się stać przed drzwiami sali koncertowej, według innych - NAJWCZEŚNIEJ. Wszystko ma zależeć od rodzaju koncertu, na który się idzie. 
Skaczę z wątku na wątek, bo jeden z nich wyjątkowo wpada mi w oko: "Co na siebie założyć, idąc na koncert?" Na pierwszy rzut oka - typowy "problem" millenialsów i pierwszego świata, ale... sama mam właśnie taki dylemat. Gdyby miał on miejsce latem w plenerze, założyłabym coś zwiewnego w klimacie boho, ale do teatru nie wypada. Dlatego spakowałam do walizki garderobę w czarnym kolorze, mimo że występ muzyczny to nie sztuka i mogę sobie pozwolić na niezobowiązujący strój.  Problem w tym, że nie potrafię się zdecydować: głęboki, sznurowany dekolt czy też może prześwitująca "siatka", która choć pozornie zakrywa wszystko, to jednak częściowo odsłania te partie, które są za nią "schowane". 
A jakby tego było mało, mam kolejny "wielki" dylemat: użyć szminki czy też nie? Boję się, że -  jak przystało na rodowitego mazgaja - w pewnym momencie nie uda mi się powstrzymać łez, przez co zacznę pociągać nosem, trzeć twarz dłonią i w efekcie skończę z rozmazanym makijażem à la Joker. Postanawiam jednak zaryzykować i pociągnąć usta karminowym kolorem, który do spółki z czarną seksowną bielizną i otulającym zapachem perfum ma mi dodać odwagi, której tak mi teraz brakuje (tylko kobiety to zrozumieją, mężczyźni dodają sobie kurażu kolejnymi shotami...) Tak przygotowana wychodzę, udając, że samotne wyjście na koncert, na który z reguły chodzi się z przyjaciółmi i bliskimi, jest czymś co robiłam już tysiąc razy i co w ogóle mnie nie rusza...