niedziela, 24 października 2021

A lato było piękne tego roku

 

Jesień znowu mnie zaskoczyła niczym zima polskich drogowców. Zaabsorbowana codziennością nawet nie zauważyłam, że po lecie zostało już tylko wspomnienie.

Nieco dziwnie się czuję, kiedy rozglądam się wokół i zatrzymuję wzrok na sąsiednich domach udekorowanych na nadciągające Halloween. Albo wtedy, kiedy zauważam, że na trawniku coraz więcej złotych liści. U mnie w ogródku tymczasem pełnia lata. 

 

Jako że część roślin posadziłam dość późno, w lipcu dopiero, nadal mogę się cieszyć ich widokiem. Feeria barw trwa w najlepsze. I to głównie za ich sprawą stoję w rozkroku: jedną nogą w lecie, drugą w jesieni. 


Z reguły jestem wierna przetestowanym kwiatom - po wielu latach prób i błędów, wiem już doskonale, co się u mnie sprawdza, a co nie. W tym roku jednak pozwoliłam sobie na trochę eksperymentów za sprawą "nowego", świetnego sklepu ogrodniczego. Nowego w cudzysłowie, bo na dobrą sprawę, to on mógł istnieć już tam od roku bądź dwóch, a ja mogłam żyć w błogiej nieświadomości.

 

Zazwyczaj kupowałam rośliny w Woodie's, Tesco, czasami w Lidlu bądź Dunnes Stores. W tym pierwszym jednak przeważnie były drogie, a ich jakość pozostawiała sporo do życzenia. I nie było to tylko moje odczucie - w czasie którejś wizyty i błąkania się między regałami przystanął koło mnie pewien starszy Irlandczyk, by z wyraźną dezaprobatą w głosie skomentować scenkę, która rozgrywała się przed naszymi oczami: pracownicę sklepu "subtelnie" podlewającą kwiaty. Równie dobrze mogli nająć do tego strażaków - efekt byłby ten sam.  


W nowym centrum ogrodniczym jest wszystko, czego zawsze mi brakowało w tych innych: ogromny wybór przepięknych i zadbanych kwiatów, ceny przyzwoite, a obsługa bardzo miła i pomocna. Kupili mnie już w czasie pierwszej wizyty. W foliowym tunelu stała kobieta w średnim wieku i z wielką czułością doglądała kolejne pelargonie. Kiedy skomentowałam jej pracę, odpłaciła mi równie miłym komplementem, z kolei nieco później, kiedy stałam na dziale z ziemią, i chciałam załadować worek do wózka, jej kolega podszedł i stwierdził, żebym tego nie robiła - on zadba o to, żeby trzy worki ziemi czekały na mnie przy kasie, bo po co mam ciągnąć ciężki wózek po całym sklepie. Małe, ale piękne gesty zawsze mnie urzekają. 


Od tego momentu stałam się ich stałą klientką, w moim ogródku zaczęło brakować miejsca na kolejne kwiaty i wkrótce jasnym się stało, że jeśli nie zaprzestanę wizyt w tym miejscu, zbankrutuję. Chciałam więc dać się przyłapać na kradzieży, by mnie stamtąd wyrzucili, a na drzwiach wywiesili plakat z moją podobizną i słowami: "tej klientki nie obsługujemy!"


Największym zaskoczeniem okazały się dla mnie dalie i aksamitki. Nie kosztowały praktycznie żadnego wysiłku, a przez całe lato cieszyły oczy swoimi żywymi barwami. I jak łatwo było pozbywać się uschniętych pąków! W przeciwieństwo do pelargonii, które zawsze kupuję, deszcz nie wpływa na nie negatywnie, nie brudzą też parapetu/betonu swoimi płatkami. Zdecydowanie będę po nie sięgać w przyszłości. 

 

Największym rozczarowaniem okazała się z kolei alstroemeria. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia - w sklepie prezentowała się cudnie, niczym krzyżówka moich ulubionych rododendronów i azalii, jednak zupełnie nie sprawdziła się w moim ogrodzie. Może dlatego, że umieściłam ją w tej samej donicy co aksamitki. Podczas gdy te ostatnie rosły w niej jak na drożdżach, jej nie udało się "rozwinąć skrzydeł". 

 

Powoli przyzwyczajam się do jesiennej rutyny. Połowa/koniec października to chyba mój ulubiony jesienny okres. Drzewa nie straszą gołymi i łysymi konarami, złote i miedziane liście miło szeleszczą pod nogami, a wiatr jeszcze nie jest tak przejmująco zimny jak w późniejszych miesiącach. Wieczorami robię to, co uwielbiam. Czasem obejrzę coś ciekawego (ostatnio "Squid Game"), najczęściej jednak siedzę pod kocem obłożona książkami, a często też kotami, relaksuję się w gorącej i pachnącej kąpieli, albo po prostu zatapiam w fotelu, wpatrując w migoczący płomyk świec i słuchając najnowszej płyty Rogera Taylora - "Outsider". Jego kojący głos i jej melodyjność są doskonałym zwieńczeniem męczących dni w pracy. Przesłuchałam ją już kilka razy i nadal nie mam dość. 

 

Jesień to też taka pora roku, kiedy - jak nigdy wcześniej - doceniam wszystko co mam. Zdrowie, życie, dach nad głową, moich bliskich. Wygodne łóżko, jedzenie w lodówce, kraj, w którym mieszkam... Październik to moje jedno wielkie Święto Dziękczynienia! 


A lato? Lato było piękne tego roku. I niekoniecznie mówię tu o pogodzie. Udało mi się zrealizować kilka mniejszych i większych marzeń. Wreszcie stałam się dumną posiadaczką wełnianego "swetra z Wysp Aran", a nawet dorobiłam się kolorowych drzwi frontowych, do których od dawna wzdychałam. Potem zaś, płynąc na fali zmian, zdecydowałam się na małą metamorfozę przedpokoju, teraz z kolei myślę nad zmianami w moim "gabinecie", jako że od dawna marzy mi się porządne biurko. I chyba konieczna będzie też jakaś nowa szafka, bo moje postanowienie o niekupowaniu dla siebie książek, spektakularnie trafił szlag. A książki gdzieś trzymać trzeba. 


Chciałam też coś zmienić w swoim wyglądzie, może przefarbować włosy na jaśniejszy blond, ostatecznie jednak zdecydowałam się na ścięcie jakichś 15-20 centymetrów. Z farbowaniem chyba jeszcze poczekam. Wizja robienia tego regularnie skutecznie odwodzi mnie od tego pomysłu - strata pieniędzy i czasu. 


Lato to kilka cudownych irlandzkich wyjazdów i kolejne przepiękne wspomnienia. I choć nie było ich tyle, ile bym chciała, wszystkie przeszły moje oczekiwania i sprawiły, że na nowo zakochałam się w Irlandii. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że to jest moje miejsce na Ziemi. 


Lato to kilogramy zjedzonych pomidorów, ponad dwadzieścia kilogramów ukiszonych ogórków, to ciasta owocowo-jogurtowe... Jednym z nich zrobiłam tak dobrze szefowi, że jeszcze tego samego dnia dostałam podwyżkę, haha. To z kolei nieco "skomplikowało" mi sprawy, bo w czasie ostatniego lockdownu nieśmiało fantazjowałam o tym, że jesienią/zimą tego roku będę już "wesołą bezrobotną", a nawet szukałam jakiegoś przytulnego domku do wynajęcia w Connemarze... 

 

Nie boję się zimy. W zasadzie to z utęsknieniem czekam na przerwę świąteczną. Już nie mogę się doczekać wybierania choinki! Mam już nawet gwiazdę betlejemską! W czasie wczorajszych zakupów w Dunnes Stores natrafiłam na nietypową gwiazdę betlejemską w różowym kolorze, a ponieważ mam słabość do tego koloru, to nie mogłam się jej oprzeć! I tym małym słodziakom też nie! 


Jak przystało na dobrze zorganizowaną i pracowitą mróweczkę, mam już większość upominków na święta. Mam też problem -  najchętniej pozbyłabym się ich już teraz! Po pierwsze - trudno mi już przechowywać kolejne pudła, po drugie - nie mogę doczekać się radości obdarowanych! Walczę ze sobą, by nie zacząć pakować prezentów! Tak, wiem, jestem wariatką!

środa, 20 października 2021

Caerphilly Castle - krzywa wieża i największy walijski zamek

 

Piątek dwunastego szybko okazał się być tak naprawdę piątkiem trzynastego w przebraniu. Dobrze się jednak maskował, to muszę mu przyznać. I całkiem nieźle udało mu się namieszać w naszych planach. Był do tego stopnia złośliwy i przebiegły, że nie pozwalał nawet przypuszczać, iż mamy do czynienia z uzurpatorem. Towarzyszył nam w zasadzie przez cały dzień, i przy każdej możliwej sytuacji z satysfakcją wbijał nam swoje szpile, złowrogo chichocząc pod nosem i zacierając ręce. 


                                               Wierzcie lub nie, ale te żyrandole się kręciły!

Śniadanie było więc pozornie idealne. Z przepychem urządzona sala o 8:40 świeciła niemal pustkami, a półki z jedzeniem niemal gwarantowały ucztę dla podniebienia. Muesli z orzechami i suszonymi kawałkami bananów było więc przepyszne, ale zamówione po nim jaja Benedykta, podane na zwykłej kromce chleba, i tak bardzo źle wypadające na tle tych, które jadłam w Connemarze, sprawiły, że niedługo później powiedziałam coś, co jeszcze niedawno nie przeszłoby mi przez gardło nawet w czasie tortur - "to już oficjalne, mam dość Benedykta i jego okropnych jaj!". 

                                                    Widok z naszego hotelowego okna

To było jednak jeszcze nic, bo kiedy zupełnie nieświadomi cieszyliśmy się na myśl o naszym pierwszym punkcie programu, piątek trzynastego (w przebraniu) już wyciągał ze swojej "papierośnicy" najdłuższą i najostrzejszą szpilę, mówiąc do niej: "Get ready, that's your cue!". 

                                            Morgan Hotel, Swansea (polecam)


Ze Swansea, gdzie nocowaliśmy, do Caerphilly jest mniej niż godzina drogi autostradą M4, jednak już na parkingu hotelowym szybko okazało się, że istnieje wysokie ryzyko, iż do Caerphilly dojedziemy najwcześniej dopiero za parę godzin. A wszystko za sprawą sportowego bolidu pechowo zaparkowanego tuż koło naszego "kopciuszka". Połówek, całkowicie nieczuły na motoryzacyjne cuda i moje: "Woooow! Popatrz tylko na ten Batmobile!!!", za wszelką cenę usiłował mnie przekonać, że czas już jechać, bo przed nami znacznie ciekawsza atrakcja. Gdyby tylko wiedział, co go tam czeka... 



A czekać na niego miał zamek. Nie byle jaki - największy w Walii i drugi pod względem wielkości w całym Zjednoczonym Królestwie. Będący niebywałym przykładem trzynastowiecznej perełki architektonicznej. To tu dokonało się w średniowieczu wiele genialnych prac z zakresu inżynierii hydrotechnicznej, stojących na tak wysokim poziomie, że nawet teraz, te kilka wieków później, nadal robią one piorunujące wrażenie i budzą podziw dla inżynierskiego i architektonicznego geniuszu. 


Technicznie rzecz biorąc, zamek miał czekać, no i czekał. Jednak oprócz niego czekało na Połówka coś jeszcze, czego absolutnie nie dopuszczał do swojej myśli, bo też nic na to nie wskazywało. Zbliżaliśmy się do zamku od strony parkingu - co trochę trwało, bo Caerphilly Castle zajmuje jedynie 12 hektarów - od tyłu, a z takiego punktu widzenia wszystko wyglądało normalnie. Nie było nic podejrzanego, co mogłoby wskazywać, że za kilkanaście minut Połówkowi pęknie z żalu serce. 

 

Co więcej - okoliczności wydawały się nam niebywale sprzyjać. Przygrzewało intensywne lipcowe słońce, a w powietrzu unosiła się sielankowa atmosfera. W cieniu rzucanym przez masywne drzewa wylegiwały się te kaczki i gęsi, które akurat nie chłodziły się w sztucznym przyzamkowym jeziorze powstałym po tym, jak budowniczy i inicjator zamku Caerphilly, Gilbert de Clare pozazdrościł "oczek wodnych" właścicielowi zamku Kenilworth. Gilberta zwano także "Czerwonym" ze względu na płomienny kolor jego włosów i ognistą, waleczną naturę - lubił bowiem, kiedy w bitwach trup ścielił się za nim gęsto, a bitewne pole spływało krwią, bynajmniej nie jego.


A ponieważ rudy Gilbert był chwat chłopakiem (miał dwadzieścia pięć lat, kiedy zaczął wznosić Caerphilly), a do tego niesamowicie ambitnym, raz obrane cele wprowadzał w życie. Budował Caerphilly Castle w tak błyskawicznym tempie, w 1268 roku, jakby palił mu się grunt pod nogami. Pożaru nie musiał się bać - wody było wokół od cholery i jeszcze trochę - ale ostatniego księcia niepodległej Walii, Llywelyna, już tak. 


A ponieważ ludzkie obawy mają to do siebie, że lubią się spełniać - ziścił się też koszmar Gilberta. Zamek miał odstraszyć Llywelyna od pomysłu ingerowania w normańską hegemonię, jednak nie odstraszył. Dwa lata później Llywelyn wpadł bowiem na plac budowy wroga i uczynił go swoim "placem zabaw". Zabawa miała polegać na tym, że w najkrótszym czasie trzeba było dokonać jak największych zniszczeń. 


 

Książę Walii nie cieszył się jednak swoim triumfem zbyt długo. Rudy Gilbert okazał się bowiem twardym zawodnikiem i nie tylko podstępem odzyskał całkowitą kontrolę nad zamkiem, lecz także rok później ukończył jego budowę. Llywelyn z podkulonym ogonem wycofał się na północ Walii, jakby zdając sobie sprawę, że już nic tu po nim. W 1282 roku zmarł, przez co udało mu się uniknąć bycia świadkiem dokonującej się apokalipsy i utracenia niepodległości na rzecz króla Anglii, Edwarda I, który to, tak nawiasem mówiąc, mocno inspirował się zamkiem Caerphilly w czasie tworzenia swojego "żelaznego kręgu" - pięknych zamków na północny Walii, które już mieliście okazję tutaj oglądać. 

 

Twierdza przetrwała dłużej, niż Gilbert de Clare mógł przypuszczać: mniejsze i większe zawirowania historyczne, a nawet atak rozwścieczonej "Wilczycy z Francji", a przecież wiadomo, że nic nie może się równać z gniewem odrzuconej kobiety. Wilczycą była królowa Izabela Francuska, a obiektem jej nienawiści... jej własny mąż (a jakże!) - król Edward II. Zamek należał wówczas (1326 rok) do Hugh le Despensera, osobnika, którego Izabela szczerze nienawidziła, i to właśnie tu, u swojego miniona, król Edward II szukał ratunku przed jej gniewem. 

                                                               

Ale nie żałujcie go. Prosił się o to. Zabrał Izabeli niemal wszystko: włości, służbę, a co najważniejsze: dzieci. Zabrał i oddał... żonie swojego kochanka. Hugh właśnie (jeśli jeszcze nie domyśliliście się, że Edwarda II i Hugh łączyły nie takie znowu niewinne stosunki). A ponieważ najgroźniejszy jest ten, kto nie ma nic do stracenia, Wilczyca z Francji nie miała zamiaru niańczyć swego męża niczym jej rzymska odpowiedniczka Romulusa i Remusa. Zmiażdżyła go jako człowieka i króla. Doprowadziła do obalenia swego męża, a być może nawet do jego morderstwa. 


 

Hugh też beknął za swoje przewinienia. Miał wroga nie tylko w samej Izabeli. Sam Ponury Żniwiarz wydawał się być jego nieprzyjacielem. Śmierć miał bowiem wyjątkowo paskudną. Jak wieść gminna niesie, ku uciesze gawiedzi roznegliżowano go, pozbawiono przyrodzenia (które to wrzucono do ognia i kazano mu na to patrzeć, rzekomo była to kara za jego homoseksualne zapędy), a na koniec powieszono, wybebeszono, poćwiartowano, a głowę nadziano na pikę. Auć. (A little overkill if you ask me)


Zamek przetrwał nawet samego Cromwella, który ponoć przyczynił się do powstania jednej z największych atrakcji warowni w Caerphilly - krzywej wieży, która wykazuje większe odchylenie od poziomu niż jej słynna włoska kuzynka z Pizy. Ta, w przeciwieństwie do wielu innych zamkowych wieżyczek, nie obróciła się w pył na skutek osunięcia, które miało miejsce w XVIII wieku. 

                                                      

Z ruiny uratowała zamek arystokratyczna rodzina Bute, która to ostatecznie przekazała zabytek w ręce państwa w 1950 roku. To wtedy ta niesamowita twierdza otrzymała drugie życie jako atrakcja turystyczna. Rzeźba czwartego markiza Bute podtrzymująca krzywą więżę wydaje się być zatem jak najbardziej na miejscu. 



Zamku nie zwiedziliśmy. Kiedy bowiem dotarliśmy do jego bram, okazało się, że jego wrota są tego dnia zamknięte dla wszystkich odwiedzających, mimo że na jego terenie kręcili się ludzie. Przygotowywano go do jakiejś kulturalnej imprezy, koncertu bodajże, i dopiero od poniedziałku miał być znowu udostępniony dla miłośników średniowiecznych twierdz. 

 


Połówek przeczytał tę informację i zbladł niczym duch, przez co z powodzeniem mógłby dostać angaż jako zamkowa zjawa. Tego jednak nie odważyłam mu się powiedzieć, bo zrozumiałam, że w tej właśnie chwili umarł w środku. Piątek trzynastego (w przebraniu) wbił mu wtedy najdłuższą szpilę. Głęboko i bezwzględnie. Prosto w serce. 


 


poniedziałek, 4 października 2021

Naprawdę nie dzieje się nic...

Żyję, ale nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę na diecie bazującej na jajach, zanim na dobre wykończy mnie wysoki poziom cholesterolu. Nadal bowiem toczę batalię z wrednymi ślimakami, które za punkt honoru postawiły sobie ogołocenie mojego ogródka.

Zaczęło się od tego, że po roku posuchy w ogrodzie - spowodowanej głównie lockdownem - postanowiłam wreszcie zagospodarować klomb, który Wredny Rudzielec sąsiada bezczelnie przekształcił w szalet miejski.

Jednego dnia nabyłam więc dwa opakowania aksamitek i obsadziłam nimi całą przestrzeń. Drugiego zaś wyszłam z domu i osłupiałam. Po moich pięknych żółtych i pomarańczowych kwiatach pozostały same smętne kadłubki! Tym razem jednak to nie Wredny Rudzielec zawinił. Oględziny miejsca zbrodni nie pozostawiały żadnych złudzeń - w przeciwieństwie do tego, co myślałam, to nie kot sąsiadów był moim największym wrogiem. Były nimi żarłoczne ślimaki.

Ja wiem, że ślimak też człowiek i jeść musi, ale do jasnej anielki, niech stołuje się gdzie indziej. Pałając żądzą zemsty, udałam się do kuchni, wygrzebałam z szafki pod zlewem największe działo, jakim dysponowałam - śmiercionośne niebieskie granulki, i rozsypałam je wokół kikutów kwiatów.

Kolejnego dnia zaś - stojąc nad klombem, który coraz bardziej przypominał depresyjne cmentarzysko bądź pobojowisko niż urodziwą rabatkę - doszłam do wniosku, że tak być nie może. Każde ślimacze truchło było dla mnie niczym wielki wyrzut sumienia - powód do wstydu, a nie do zadowolenia.

Trutka znów wylądowała w najciemniejszym zakamarku szafki, a ja doszłam do wniosku, że czas poszukać innego, bardziej humanitarnego i pokojowego rozwiązania, które nie stałoby w opozycji do przysięgi Hipokratesa i dewizy "primum non nocere".

I w taki oto sposób zaczęłam sobie robić jaja. Na śniadanie, obiad, kolację. Skorupki zaś suszyć, później zaś ostrożnie kruszyć (ostre cholerstwo niczym brzytwa!) i rozsypywać wokół świeżo posadzonych roślin. Czy ostra bariera powstrzymała wszystkich agresorów? Nie. Znacznie jednak ograniczyła wyrządzone przez nich szkody, a przede wszystkim pozwoliła młodym roślinom wyrosnąć na duże i mocne, którym nie zaszkodzi sporadyczny atak ślimaka-terrorysty. Dziś jednak moje kwiaty cieszą oko i zbierają komplementy od sąsiadów. Historia zakończyła się względnym happy endem, bez zbędnych ofiar i wszyscy są zadowoleni. No może poza Wrednym Rudzielcem, który musiał znaleźć sobie nowy wychodek!

Nieco inne batalie, ale również wymagające pokojowego nastawienia, cierpliwości i dyplomacji, zdarza mi się toczyć w pracy. Choć tu, muszę przyznać, bywa jednak dużo zabawniej:

Mam dwa nieodebrane połączenia od Bossa, który akurat załatwia tego dnia interesy w hrabstwie Cork. Biorę więc telefon i oddzwaniam. A raczej próbuję, bo każde z moich połączeń trafia od razu do jego poczty głosowej. Wystukuję więc SMS-a:

"Jesteś bardziej nieuchwytny niż prezydent Ameryki, a Twoja poczta głosowa włącza mi się za każdym razem, kiedy próbuję się do Ciebie dodzwonić. Może po prostu wyślij mi wiadomość?"

Jakiś czas później Boss odpisuje:

"Jak miło, że porównujesz mnie do prezydenta Ameryki. Nie mam pojęcia, dlaczego mój telefon tak się zachowuje, a dzwoniłem, bo chciałem zapytać o parę maili, ale widzę, że już na nie odpisałaś."

"Nie powiedziałam, którego prezydenta Ameryki mam na myśli (może chodziło mi o Donalda Trumpa?), więc gdybym była Tobą, to bym się tym tak nie przechwalała ;) Maile mam pod kontrolą, a sprawę z Johnem S. (aka Wrzód na Dupie) już załatwiłam!"

Bossowi chyba przypadł do gustu śmiały przydomek, jaki nadałam Johnowi, bo w odpowiedzi na mojego SMS-a oddzwania i śmiejącym głosem mówi: "I loved our little conversation..."

No tak, John - byłabym zapomniała! John jest naszym "ulubieńcem", a szef też ma na niego swoje pieszczotliwe określenie - "feckin' muppet". John nigdy nie jest zadowolony, zawsze ma jakieś wąty, a do tego jest cholernym służbistą. Jestem pewna, że jak był mały, to wszyscy wołali na niego Hitlerek, a matka wieszała mu na szyi pęto kiełbasy, żeby chociaż psy chciały się z nim bawić.

Maile od Johna, nawet jeśli zawierają tylko jedno zdanie, zawsze są opatrzone czerwonym wykrzyknikiem wysokiego priorytetu, a często także wymagają potwierdzenia odczytania wiadomości. Nade wszystko jednak podnoszą mi ciśnienie. John potrafi bowiem w przeciągu jednego dnia wysłać kilka maili domagających się zrealizowania jego "próśb", nawet jeśli ładnie i grzecznie mu się tłumaczy, że w chwili obecnej nie dysponujemy danymi dokumentami, ale jak tylko wejdziemy w ich posiadanie, przekażemy mu je w trybie natychmiastowym.

Najczęściej więc mam ochotę wystukać na klawiaturze to, co myślę, i co zapewne myśli o nim także mój szef:

"John, John, John... Why are you such a sad little cunt? Miałeś smutne dzieciństwo? Cierpisz na impotencję? Na to pierwsze - dobry psychoterapeuta, na to drugie - viagra". Zamiast tego kajam się (bo coś mi podpowiada, że John to lubi) i piszę: sorry about this, apologies for that, bo tego wymaga etykieta i zdrowy rozsądek. Boss zaś, śmiejąc się, mówi, że podziwia moją poprawność polityczną, kolejnego dnia zaś pyta na dzień dobry, jak się mam i czy jestem gotowa do walki z Johnami tego świata.

No cóż, czasami myślę sobie, że porządek pewnych rzeczy musi być zachowany. Tak jak w każdej osadzie zawsze jest jakiś wiejski głupek, tak chyba w każdym miejscu pracy musi być jakaś menda uprzykrzająca życie.

***

Wybaczcie tę długą przerwę - choć od mojego ostatniego wpisu minęło kilka miesięcy i wiele tygodni, to jednak spokojnie można by było podsumować ten czas słowami piosenki Grzegorza Turnau - "Naprawdę nie dzieje się nic" (o czym warto by tu wspominać).

Risteard, Sokole Oko, Zielaku - dzięki za Wasze ostatnie komentarze i powody do tego, by się odezwać.