Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacyjny urlop. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacyjny urlop. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 listopada 2021

Wioska, której nazwy na pewno nie wymówisz


Moja wychowawczyni z liceum zwykła mawiać, że w życiu trzeba wiedzieć, jak się sprzedać. Jej słowa wywoływały wówczas nasze ironiczne uśmieszki. Traktowaliśmy je jako jeszcze jedno z jej żartobliwych powiedzeń, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że właśnie w tamtym momencie udzielała nam ona jednej z ważniejszych lekcji życiowych. 

 

Im starsza się robiłam, tym większą mądrość odkrywałam w tym powiedzeniu. Odpowiednia umiejętność "sprzedania się w życiu" otwiera furtki, które wydają się zamknięte i sprawia, że niemożliwe staje się możliwym. Jeśli zatem wiecie, jak się dobrze sprzedać, to darujcie sobie czytanie reszty tego wpisu. Zamiast tego możecie sobie pogratulować - osiągnęliście najwyższy poziom wiedzy w "The Game of Life". Teraz możecie już wszystko. Możecie nawet sprzedać piasek Beduinowi. 

 

Tej umiejętności zdecydowanie nie brakuje mieszkańcom pewnej walijskiej wioski na wyspie Anglesey. Z powodzeniem mogliby prowadzić warsztaty z marketingu, bo - co by nie mówić - prawdziwą sztuką jest zrobić coś z niczego, z czym pewnie zgodziłby się sam Salomon jako ten, który nie potrafił nalać z pustego. 

 

Choć obszar, który zajmuje wioska, zamieszkiwany był już w neolicie, świat usłyszał o niej stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec XIX wieku. Przez długi, długi czas była niczym nie wyróżniającą się osadą Llanfairpwll o nudnej nazwie - tak bliźniaczo podobnej do wielu innych walijskich miejscowości mających ten sam prefiks. Aż któregoś dnia jednego z jej mieszkańców oświeciło niczym Archimedesa. Nie wiem, czy krzyknął wtedy "Eureka!" i czy zażywał kąpieli, jedno jest jednak pewne - doznał iluminacji. Nie odkrył wprawdzie żadnego prawa hydrostatyki, ale kolejną z życiowych prawd: rozmiar jest kluczem do sukcesu. 


"Nudną" i krótką nazwę wioski wydłużono więc do granic możliwości. Nie była już tylko jedną z wielu, stała się jedyną w swoim rodzaju:

Llanfair­pwllgwyngyll­gogery­chwyrn­drobwll­llan­tysilio­gogo­goch

(nie - kot nie wszedł mi na klawiaturę, i tak - przyznaję, skopiowałam tę nazwę z Internetu!). I to nic, że jej nazwa nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym i szczególnym tylko zlepkiem wielu słów, które w swobodnym tłumaczeniu na język polski można by było zapisać następująco: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary". 


Śmieszne? Trochę tak. Ale zadziałało - stacja kolejowa w wiosce miała najdłuższą, a co za tym idzie, najbardziej wyróżniającą się na tle innych nazwę, co z kolei przykuwało uwagę turystów i sprawiało, że zaczęli do niej lgnąć niczym ćmy do światła. Lgnąć. Do. Wioski. W. Której. Nie. Ma. Praktycznie. Nic. Nic oprócz szyldu z niemożebnie długą nazwą miejscowości. Najdłuższą w całej Europie (całe 58 znaków! Jako niewierny Tomasz sama liczyłam!). 

 

Co ciekawe, biorąc pod uwagę wielkie zasługi pomysłodawcy całego przedsięwzięcia marketingowego, zadziwiająco niewiele wiadomo na temat jego samego. A szkoda, i to nie tylko dlatego, że za jego zasługi dla lokalnej społeczności już dawno winien był powstać odpowiedni pomnik. Gdyby żył, pierwsza udałabym się do niego na kolanach, pokornie błagając: "teach me, master!". 


Wioskowa starszyzna mówi, że był krawcem. A ja mówię, że był niesamowitym profetą. Bo jak rzekł kiedyś jeden ze współczesnych wizjonerów, nieżyjący już geniusz, Steve Jobs, nie chodzi o to, żeby dać klientowi to, czego chce. Sęk w tym, żeby odczytać to, co nie zostało jeszcze zapisane. Ustalić, czego klient będzie chciał, zanim on sam tego zapragnie: "Ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażę". I... trudno się z nim nie zgodzić. Wiedział już o tym zresztą sam Henry Ford. On też nie pytał ludzi, czego sobie życzą ("bo powiedzieliby, że szybszego konia!"). Po prostu dał im coś, co okazało się szybsze niż wszystkie mustangi tego świata. Wiedział o tym też krawiec z Llanfairpwll. Dał im więc wioskę o najdłuższej nazwie w całej Walii, w całym UK, w całej Europie. I jedną z najdłuższych na świecie. 

 

Przyznam jednak, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby geneza tej nazwy była zgoła inna, a stojąca za nią historia bardziej trywialna i żartobliwa. Jak zresztą sami wyspiarze. Jeśli Walijczycy są choć w połowie tak dowcipni jak Irlandczycy, to któryś z nich na pytanie amerykańskiego turysty ("Jak nazywa się ta wioska?") mógł kiedyś z powodzeniem odpowiedzieć: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary!", a potem spokojnie udać się do pubu, szturchnąć w ramię swojego kumpla i powiedzieć: "nie uwierzysz, stary, co właśnie zrobiłem!". A potem, przez długie, długie lata, razem z nim zaśmiewać się do rozpuku z bujdy na resorach sprzedanej łatwowiernemu jankesowi, i nie dowierzać, że coś tak absurdalnego potrafiło się przyjąć! 


Jeśli więc będziecie kiedyś zapisywać bądź wymawiać którąś z tych nazw: Księżomierz Gościeradowska, Potrzymiech Rzeszynkowski albo Tworkowizna Oraczewska i zastanawiać się, kto wymyśla te wszystkie twory, przypomnijcie sobie ten wpis i tę walijską wioskę. 


 

A tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, dla porównania kilka najdłuższych irlandzkich nazw miejscowości: Glassillaunvealnacurra i Muckanaghederdauhaulia (hrabstwo Galway), Newtownmoneenluggagh (hrabstwo Kildare), Scartnadrinymountain (hrabstwo Waterford). 

 

 

Ach, i jeszcze jedno! Na koniec małe ostrzeżenie: nie próbujcie wymawiać nazwy tej walijskiej wioski w towarzystwie innych osób. Ja spróbowałam - brzmiało to tak, jakbym się krztusiła. Albo spróbujcie, dlaczego nie? W końcu co złego może się stać? Najwyżej jakiś niewtajemniczony, ale dobry samarytanin zastosuje na Was uchwyt Heimlicha. 


 

Wioska jest niewielka, ale ma dość duże "centrum handlowe" - jako że znajduje się stosunkowo niedaleko od portu w Holyhead, można tu z powodzeniem kupić przeróżne pamiątki z Walii 



 

środa, 20 października 2021

Caerphilly Castle - krzywa wieża i największy walijski zamek

 

Piątek dwunastego szybko okazał się być tak naprawdę piątkiem trzynastego w przebraniu. Dobrze się jednak maskował, to muszę mu przyznać. I całkiem nieźle udało mu się namieszać w naszych planach. Był do tego stopnia złośliwy i przebiegły, że nie pozwalał nawet przypuszczać, iż mamy do czynienia z uzurpatorem. Towarzyszył nam w zasadzie przez cały dzień, i przy każdej możliwej sytuacji z satysfakcją wbijał nam swoje szpile, złowrogo chichocząc pod nosem i zacierając ręce. 


                                               Wierzcie lub nie, ale te żyrandole się kręciły!

Śniadanie było więc pozornie idealne. Z przepychem urządzona sala o 8:40 świeciła niemal pustkami, a półki z jedzeniem niemal gwarantowały ucztę dla podniebienia. Muesli z orzechami i suszonymi kawałkami bananów było więc przepyszne, ale zamówione po nim jaja Benedykta, podane na zwykłej kromce chleba, i tak bardzo źle wypadające na tle tych, które jadłam w Connemarze, sprawiły, że niedługo później powiedziałam coś, co jeszcze niedawno nie przeszłoby mi przez gardło nawet w czasie tortur - "to już oficjalne, mam dość Benedykta i jego okropnych jaj!". 

                                                    Widok z naszego hotelowego okna

To było jednak jeszcze nic, bo kiedy zupełnie nieświadomi cieszyliśmy się na myśl o naszym pierwszym punkcie programu, piątek trzynastego (w przebraniu) już wyciągał ze swojej "papierośnicy" najdłuższą i najostrzejszą szpilę, mówiąc do niej: "Get ready, that's your cue!". 

                                            Morgan Hotel, Swansea (polecam)


Ze Swansea, gdzie nocowaliśmy, do Caerphilly jest mniej niż godzina drogi autostradą M4, jednak już na parkingu hotelowym szybko okazało się, że istnieje wysokie ryzyko, iż do Caerphilly dojedziemy najwcześniej dopiero za parę godzin. A wszystko za sprawą sportowego bolidu pechowo zaparkowanego tuż koło naszego "kopciuszka". Połówek, całkowicie nieczuły na motoryzacyjne cuda i moje: "Woooow! Popatrz tylko na ten Batmobile!!!", za wszelką cenę usiłował mnie przekonać, że czas już jechać, bo przed nami znacznie ciekawsza atrakcja. Gdyby tylko wiedział, co go tam czeka... 



A czekać na niego miał zamek. Nie byle jaki - największy w Walii i drugi pod względem wielkości w całym Zjednoczonym Królestwie. Będący niebywałym przykładem trzynastowiecznej perełki architektonicznej. To tu dokonało się w średniowieczu wiele genialnych prac z zakresu inżynierii hydrotechnicznej, stojących na tak wysokim poziomie, że nawet teraz, te kilka wieków później, nadal robią one piorunujące wrażenie i budzą podziw dla inżynierskiego i architektonicznego geniuszu. 


Technicznie rzecz biorąc, zamek miał czekać, no i czekał. Jednak oprócz niego czekało na Połówka coś jeszcze, czego absolutnie nie dopuszczał do swojej myśli, bo też nic na to nie wskazywało. Zbliżaliśmy się do zamku od strony parkingu - co trochę trwało, bo Caerphilly Castle zajmuje jedynie 12 hektarów - od tyłu, a z takiego punktu widzenia wszystko wyglądało normalnie. Nie było nic podejrzanego, co mogłoby wskazywać, że za kilkanaście minut Połówkowi pęknie z żalu serce. 

 

Co więcej - okoliczności wydawały się nam niebywale sprzyjać. Przygrzewało intensywne lipcowe słońce, a w powietrzu unosiła się sielankowa atmosfera. W cieniu rzucanym przez masywne drzewa wylegiwały się te kaczki i gęsi, które akurat nie chłodziły się w sztucznym przyzamkowym jeziorze powstałym po tym, jak budowniczy i inicjator zamku Caerphilly, Gilbert de Clare pozazdrościł "oczek wodnych" właścicielowi zamku Kenilworth. Gilberta zwano także "Czerwonym" ze względu na płomienny kolor jego włosów i ognistą, waleczną naturę - lubił bowiem, kiedy w bitwach trup ścielił się za nim gęsto, a bitewne pole spływało krwią, bynajmniej nie jego.


A ponieważ rudy Gilbert był chwat chłopakiem (miał dwadzieścia pięć lat, kiedy zaczął wznosić Caerphilly), a do tego niesamowicie ambitnym, raz obrane cele wprowadzał w życie. Budował Caerphilly Castle w tak błyskawicznym tempie, w 1268 roku, jakby palił mu się grunt pod nogami. Pożaru nie musiał się bać - wody było wokół od cholery i jeszcze trochę - ale ostatniego księcia niepodległej Walii, Llywelyna, już tak. 


A ponieważ ludzkie obawy mają to do siebie, że lubią się spełniać - ziścił się też koszmar Gilberta. Zamek miał odstraszyć Llywelyna od pomysłu ingerowania w normańską hegemonię, jednak nie odstraszył. Dwa lata później Llywelyn wpadł bowiem na plac budowy wroga i uczynił go swoim "placem zabaw". Zabawa miała polegać na tym, że w najkrótszym czasie trzeba było dokonać jak największych zniszczeń. 


 

Książę Walii nie cieszył się jednak swoim triumfem zbyt długo. Rudy Gilbert okazał się bowiem twardym zawodnikiem i nie tylko podstępem odzyskał całkowitą kontrolę nad zamkiem, lecz także rok później ukończył jego budowę. Llywelyn z podkulonym ogonem wycofał się na północ Walii, jakby zdając sobie sprawę, że już nic tu po nim. W 1282 roku zmarł, przez co udało mu się uniknąć bycia świadkiem dokonującej się apokalipsy i utracenia niepodległości na rzecz króla Anglii, Edwarda I, który to, tak nawiasem mówiąc, mocno inspirował się zamkiem Caerphilly w czasie tworzenia swojego "żelaznego kręgu" - pięknych zamków na północny Walii, które już mieliście okazję tutaj oglądać. 

 

Twierdza przetrwała dłużej, niż Gilbert de Clare mógł przypuszczać: mniejsze i większe zawirowania historyczne, a nawet atak rozwścieczonej "Wilczycy z Francji", a przecież wiadomo, że nic nie może się równać z gniewem odrzuconej kobiety. Wilczycą była królowa Izabela Francuska, a obiektem jej nienawiści... jej własny mąż (a jakże!) - król Edward II. Zamek należał wówczas (1326 rok) do Hugh le Despensera, osobnika, którego Izabela szczerze nienawidziła, i to właśnie tu, u swojego miniona, król Edward II szukał ratunku przed jej gniewem. 

                                                               

Ale nie żałujcie go. Prosił się o to. Zabrał Izabeli niemal wszystko: włości, służbę, a co najważniejsze: dzieci. Zabrał i oddał... żonie swojego kochanka. Hugh właśnie (jeśli jeszcze nie domyśliliście się, że Edwarda II i Hugh łączyły nie takie znowu niewinne stosunki). A ponieważ najgroźniejszy jest ten, kto nie ma nic do stracenia, Wilczyca z Francji nie miała zamiaru niańczyć swego męża niczym jej rzymska odpowiedniczka Romulusa i Remusa. Zmiażdżyła go jako człowieka i króla. Doprowadziła do obalenia swego męża, a być może nawet do jego morderstwa. 


 

Hugh też beknął za swoje przewinienia. Miał wroga nie tylko w samej Izabeli. Sam Ponury Żniwiarz wydawał się być jego nieprzyjacielem. Śmierć miał bowiem wyjątkowo paskudną. Jak wieść gminna niesie, ku uciesze gawiedzi roznegliżowano go, pozbawiono przyrodzenia (które to wrzucono do ognia i kazano mu na to patrzeć, rzekomo była to kara za jego homoseksualne zapędy), a na koniec powieszono, wybebeszono, poćwiartowano, a głowę nadziano na pikę. Auć. (A little overkill if you ask me)


Zamek przetrwał nawet samego Cromwella, który ponoć przyczynił się do powstania jednej z największych atrakcji warowni w Caerphilly - krzywej wieży, która wykazuje większe odchylenie od poziomu niż jej słynna włoska kuzynka z Pizy. Ta, w przeciwieństwie do wielu innych zamkowych wieżyczek, nie obróciła się w pył na skutek osunięcia, które miało miejsce w XVIII wieku. 

                                                      

Z ruiny uratowała zamek arystokratyczna rodzina Bute, która to ostatecznie przekazała zabytek w ręce państwa w 1950 roku. To wtedy ta niesamowita twierdza otrzymała drugie życie jako atrakcja turystyczna. Rzeźba czwartego markiza Bute podtrzymująca krzywą więżę wydaje się być zatem jak najbardziej na miejscu. 



Zamku nie zwiedziliśmy. Kiedy bowiem dotarliśmy do jego bram, okazało się, że jego wrota są tego dnia zamknięte dla wszystkich odwiedzających, mimo że na jego terenie kręcili się ludzie. Przygotowywano go do jakiejś kulturalnej imprezy, koncertu bodajże, i dopiero od poniedziałku miał być znowu udostępniony dla miłośników średniowiecznych twierdz. 

 


Połówek przeczytał tę informację i zbladł niczym duch, przez co z powodzeniem mógłby dostać angaż jako zamkowa zjawa. Tego jednak nie odważyłam mu się powiedzieć, bo zrozumiałam, że w tej właśnie chwili umarł w środku. Piątek trzynastego (w przebraniu) wbił mu wtedy najdłuższą szpilę. Głęboko i bezwzględnie. Prosto w serce. 


 


niedziela, 6 czerwca 2021

Kidwelly Castle - zamek w mieście spod znaku czarnego kota


W drodze z Saundersfoot do następnego punktu programu, drugiego dnia naszych walijskich wakacji, trochę chmurzy się, trochę kropi, ale ostatecznie rozpogadza do tego stopnia, że wieczorem odkrywam, iż słońce przypiekło mi dekolt i te fragmenty twarzy, których nie zasłoniły ani włosy, ani okulary przeciwsłoneczne. 

 

Zamek w Kidwelly przypomniał mi, dlaczego tak bardzo lubię zostawiać w swoich podróżach miejsce na spontaniczność. Tak się bowiem składa, że pierwotnie tego zamku nie było w naszym planie. Jednak szczęśliwy splot wydarzeń zaprowadził nas do niego zamiast do planowanego zamku Laugharne (choć jak znam siebie, to i stamtąd pewnie wyszłabym zadowolona), i było to tak niespodziewane i pozytywne doświadczenie, że pod koniec tego dnia zapisałam w swoim podróżniczym dzienniku, iż "zamek jest fantastyczny i przeszedł nasze oczekiwania". A do tego tani - w lipcu 2019 roku wstęp do niego wynosił jedynie 4.20£, co jest naprawdę przystępną kwotą za zwiedzenie zabytku tego typu - mieliśmy na swoim koncie znacznie droższe zamki w Walii. 

 


Jego architekci wiedzieli, jak ważne jest pierwsze wrażenie, dlatego też stworzyli projekt, który z powodzeniem można by zatytułować "In Your Face!" - zamek pełniący rolę stracha na wróble. W przenośni oczywiście. Wróblami byli niesforni  - z punktu widzenia Anglików - Walijczycy. Ci ostatni jednak nie okazali się głupiutkimi wróblami, lecz inteligentnymi krukami. Widać doskonale zapoznani byli z biblijnym "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", bo właśnie w niego próbowali przemienić zamek. I choć, jak widać na załączonych obrazkach, nic takiego im się nie udało, to jednak historyczne annały odnotowują poważne uszkodzenia w strukturze warowni, jak również oblężenia zakończone sukcesem Walijczyków. Tego sukcesu ewidentnie brakowało ostatniemu prawdziwemu (niezależnemu) księciu Walii - Owainowi Glyndŵr. 


Z powodu lenistwa i wygody będę w dalszej części tego wpisu posługiwać się zanglicyzowaną wersją jego imienia i nazwiska (Owen Glendower), przez co Owen pewnie przewraca się teraz w grobie, bo to wielki patriota był. Jeśli kiedyś spotkacie w tutejszym pubie Walijczyka i będziecie chcieli zwiększyć swoje szanse na to, by postawił Wam piwo - zawsze możecie wspomnieć o Owenie Glendower, nie zapominając przy tym, by posłużyć się walijskim zapisem bądź wymową. W przeciwnym razie zamiast darmowego piwa możecie dostać darmowe obicie gęby ;) 


Ale do rzeczy. O co chodzi w tym całym zamieszaniu z Owenem? O to, że to właśnie on zapoczątkował wojnę partyzancką przeciwko Henrykowi IV i panoszącym się w kraju Anglikom. I choć początek jego rewolty był niezwykle obiecujący, chociaż odzyskano wiele ziem zarekwirowanych przez najeźdźców, to ostatecznie happy-endu nie było. Owenowi zabrakło nie tylko pomyślnego łutu szczęścia, lecz także okrętów i artylerii, a jak wiadomo, z pustego nawet Salomon nie naleje. Anglicy ewidentnie przewyższali Walijczyków uzbrojeniem, a na domiar złego następca Henryka IV, wróg numer jeden Owena, Henryk V okazał się genialnym strategiem militarnym i właśnie tak zapisał się na kartach historii. 



Choć rebelianci uparcie walczący o odzyskanie niepodległości zasiali niezłe spustoszenie w Kidwelly, to jednak samego zamku nie zdobyli, bo jego obrońcy dzielnie odpierali ataki przez trzy długie miesiące oblężenia.



To jednak nie miało druzgocącego wpływu na Owena, a przynajmniej nie tego długofalowego. Nie podcięło mu skrzydeł, nie odebrało buty, honoru i mężności. Był pod tym względem twardy i nieustępliwy niczym William Wallace, narodowy bohater Szkotów, szerzej znany jako "Braveheart". 

 

Los oszczędził mu okrutnego końca, który Anglicy zgotowali "Braveheartowi", ale coś mi podpowiada, że nawet gdyby poddawano Owena wyrafinowanym torturom, nawet gdyby Henryk V (który już wcześniej oferował mu ułaskawienie) pastwił się nad nim i pytał, czy Owen uznaje jego zwierzchnictwo nad Walią, jestem pewna, że Glendower kazałby mu spadać na drzewo prostować banany. Cały przekaz zaś wzmocniłby bojowym okrzykiem Greków walczących z Turkami: "Freedom or death!". Albo wywrzeszczanym (koniecznie głosem Gerarda Butlera): "NEVER!!! THIS IS WALES!!!"



Jego zwolennicy wydawali się o tym wiedzieć, bo choć Owen stracił ojca jako nieopierzony podrostek i teoretycznie nie miał mu kto udzielać cennych ojcowskich nauk, wyrósł na mężnego skurczybyka, a nie popychadło w legginsach. Był co najmniej tak waleczny jak lwy, które powiewały na jego sztandarze, co z kolei doceniali jego rodacy. Widzieli w nim charyzmatycznego przywódcę, który faktycznie może coś zmienić. Tak jak na skutek pstryknięcia palców Thanosa ludzie obracali się w popiół, tak na pstryknięcie palców Owena Glendower Walijczycy porzucali swoje dotychczasowe życie: studenci studia, a prości robotnicy swoje narzędzia, żony i dzieci, i stawiali się na jego zawołanie. Zwarci i gotowi do wspierania swojego lidera. Na dobre i na złe. 

 

Urósł zatem Owen do rangi bohatera narodowego, a jego samego osnuto heroicznym nimbem niczym samego króla Artura. Owen miał jednak większego farta - jemu w przeciwieństwie do legendarnego króla Artura nikt nie wbił noża w plecy, nikt nigdy go nie zdradził, choć za jego pochwycenie oferowano kuszące nagrody pieniężne. Skwaszeni mizoginiści powiedzieliby pewnie, że to tylko dlatego, iż jego żona nie miała ku temu okazji, jako że pochwycono ją i stracono razem z córkami. 

 

Po śmierci Owena nadal przekazywano jego imię z ust do ust. I choć czasami jego postać pojawi się w kontekście skrajnych narodowców, wielkich i walecznych chojraków wycierających sobie nim gębę i walczących z wrogami poprzez palenie domków letniskowych Anglików,  to jednak zdecydowanie częściej przewija się on w tym pozytywnym kontekście. 


Sam zamek zaś nadal stoi tam, gdzie go wybudowano te kilkaset lat temu. Nadal nad tą samą rzeką, która była w przeszłości tak drogocenna i pomocna. Nadal imponuje i zachwyca. Nadal zastrasza rozmiarami bramy wjazdowej, choć na starość znacznie złagodniał: już nie jest tu po to, by mordować i spijać krew zabitych. Dziś to już tylko łagodny staruszek, który chce sprawiać innym frajdę, dlatego jego bramy stoją szerokim otworem dla wszystkich miłośników mediewistycznych budowli. 

 

Nikt Wam tutaj krzywdy nie zrobi. Słowo harcerza! Musicie jednak wiedzieć, że krążą głosy, iż po zamkowych włościach szwenda się duch księżniczki ściętej w XII wieku. Nie miałam przyjemności się z nią zapoznać, ale poza zamkowymi murami, hen daleko w polu, udało mi się wypatrzeć kobietę siedzącą na skraju "lasku". Z dwoma kotami leżącymi koło niej. Tak po prostu. Na łące. W środku dnia. How cool is that?! (Czyżby osławiona zjawa, strasząca na zamku, miała akurat przerwę na lunch?). 


 

Ach, jest jeszcze coś, co musicie wiedzieć - symbolem Kidwelly jest czarny kot. Jak miło, że choć raz nie jest on czarnym charakterem ani kozłem ofiarnym, lecz symbolem odrodzenia i nadziei. Tym, czym dla Noego musiała być gołębica z gałązką drzewa oliwnego. I choć do dziś nie wiadomo, czy kot był pierwszym znakiem życia, na jaki natrafiono po:

1) wielkiej powodzi, która nawiedziła południe Walii w 1607 roku (znaleziono go na dachu zalanego kościoła)

2) strasznym ataku Owena, który spalił i obrócił miasto w posępne rumowisko

3) dawnej pladze, która zdziesiątkowała wszystko, co żywe

wszyscy są zgodni co do jednego - był to czarny kot i był to dobry omen. Samo Kidwelly zaś miało w przeszłości wiele zapisów. Jednym z nich było właśnie "Catweli". Teraz już wiecie dlaczego.