sobota, 27 listopada 2010

Vigelandsparken - najciekawszy park Oslo

 

Największym parkiem Oslo, a zarazemnajbardziej godnym uwagi, jest Vigelandsparken. Park Gustava Vigelanda,uzdolnionego norweskiego rzeźbiarza, zmarłego sześćdziesiąt siedem lat temu,ucznia samego mistrza Rodina.

  

Nie jestem jakąś wielką miłośniczką rzeźbiarstwa,ale jeszcze zanim pojawiłam się w stolicy Norwegii, wiedziałam, że jedną zatrakcji, które muszę obejrzeć, będzie właśnie ten park. Dlaczego? Dlatego, żenie jest to zwyczajny park. To nie tylko miejsce, gdzie można odetchnąć odzgiełku miasta, ochłodzić się w cieniu drzew, czy odpocząć wylegując się natrawie i urządzając sobie piknik. Wizyta w Vigelandsparken jest przedewszystkim możliwością zapoznania się ze sztuką Gustava Vigelanda. Jestdoskonałą okazją do spojrzenia na świat widziany oczami artysty.

  

W parku Vigelanda znajduje się aż 212 rzeźbtego artysty. Rzeźb z brązu i granitu - niezwykle naturalistycznych, nagich i nacechowanycherotyzmem. Bez trudu można się domyślić dlaczego te monumenty uchodzą zakontrowersyjne. Rzeźby już od dawna budziły skrajne emocje wśródodwiedzających: od zachwytu aż po oburzenie.

  

Wiele figur odzwierciedla różne etapyludzkiego życia. Wiele z nich doskonale oddaje główny motyw twórczościVigelanda: fascynację siłami witalnymi i erotyzmem. Artysta nacechował swojerzeźby także ogromem realizmu: postacie są nie tylko młode i piękne. Nanieruchomych obliczach posągów niejednokrotnie odmalowują się trudy życia. Ominionych latach przypominają zmarszczki i obwisłe ciało.

  

Nie brakuje również rzeźb dzieci – wśródktórych zdecydowanie najbardziej popularny jest Sinnataggen, RozłoszczonyChłopiec. Figurka rozgniewanego dziecka budzi wyjątkowo duże zainteresowanie.Aby zrobić sobie z nią zdjęcie, trzeba ustawić się w kolejce.

  

Vigeland w swoich rzeźbach ukrył specyficznąwizję człowieczej egzystencji. Obnażył ludzkie piękno, ale i brzydotę. Ukazałciemne strony ludzkiego charakteru, co doskonale widać w Monolicie –siedemnastometrowej rzeźbie górującej nad całym parkiem.

  

Słynny monument tworzy aż 121 splecionychze sobą postaci. To alegoryczne spojrzenie na ludzkie czyny. Nasze życiesprowadza się do ciągłej wspinaczki. Każdy chce być wyżej i wyżej. Ludziemozolnie wdrapują się na szczyt wchodząc po drodze jeden na drugiego. Ilu jestw naszym środowisku właśnie takich ludzi?


  


Spacerując w parku nie sposób nie zauważyćogromnej fontanny. To również jedno z bardziej znanych dzieł Vigelanda.Imponującą fontannę tworzy sześciu olbrzymów dźwigających na swoich barkachpokaźnych rozmiarów naczynie z wodą. Placyk otaczający fontannę wyłożony jestmozaiką. Zabawnie jest oglądać turystów skaczących po niej, próbującychodnaleźć ukrytą w labiryncie ścieżkę.

  

Ciekawe jest również Livshjulet – KołoŻycia – odzwierciedlające niekończący się cykl ludzkiego życia. Rzeźbautworzona jest ze splecionych ciał dorosłych i dzieci.

  

Moja uwaga skupiała się nie tylko namonumentach, lecz także na fantastycznie ozdobionych bramach z kutego żelaza.Pięknie się prezentowały – tak misterna robota była doskonałym zwieńczeniemtego, co wcześniej udało mi się zobaczyć.


  


Park ma bardzo duże rozmiary i chcąc się spokojnieprzyjrzeć każdej z figur, można tutaj zabawić nawet i kilka godzin. Na jegoterenie znajduje się między innymi muzeum Gustava Vigelanda, a przy głównymwejściu jest centrum dla odwiedzających. Park cieszy się dużą popularnością nietylko wśród turystów, lecz także mieszkańców Oslo, co doskonale przekłada sięna ilość odwiedzających.


  

wtorek, 23 listopada 2010

Halo, halo! Tu biegun!

Żyję, a nawetżyjemy. Ale co to za życie, kiedy w domu ma się 13 stopni ciepła [i w tymmomencie autorka zaczyna się krztusić ze śmiechu, bo taką temperaturę wewnątrzdomu ciężko nazwać „ciepłem”]. Człowiek to jednak tak skomplikowanieskonstruowana istota, że do wszystkiego może się przyzwyczaić. Najpierw z łezkąw oku pożegnałam wszystkie moje skąpe i powabne koszule nocne. Z dawno nieodwiedzanych zakamarków komody wygrzebałam zestaw nocny bardziej adekwatny donowej temperatury: dwuczęściową piżamę, która zdecydowanie więcej zakrywała niżodsłaniała. Zaś w ostatnim czasie, kiedy temperatura w domu zanotowała bardziejdramatyczny spadek, w ogóle przestałam się krygować. Od wczoraj śpię w czymś,co niejedna babcia wstydziłaby się na siebie założyć. Z mojego punktu widzeniajest teraz ciepło i praktycznie. Z punktu widzenia przypadkowej osoby zapewneaseksualnie i groteskowo.

 

Muszę uczciwieprzyznać, że nasza egzystencja zaczęła ostatnio nabierać innego wymiaru. Takjak wcześniej z trudem przychodziło nam poranne opuszczanie domu i udawanie siędo pracy, tak teraz śmiem twierdzić, że każde z nas już nie może doczekać siętej chwili, kiedy znajdziemy się w pracy. Albo chociaż w aucie. Byleby tylkowłączyć klimatyzację, rozmasować skostniałe członki i znów poczuć na skórzeciepło. Nadgodziny już nie są takie straszne, bo kto przy zdrowych zmysłachzechce wyjść z bosko ciepłego pomieszczenia i znaleźć się w domu, w którympanuje niemalże subpolarny klimat.

  

A skoro jużjestem w temacie klimatu subpolarnego, to koniecznie muszę wspomnieć o naszejnowej rozrywce. Aby było jeszcze bardziej klimatycznie, nabyliśmy ostatnio grę„Polar Panic”. Nie byłoby w tym nic wstydliwego, gdyby nie fakt, że jest onaprzeznaczona dla dzieci od… 4 lat. Miała być ona prezentem dla dziecka, aleobawiam się, że żadnemu dzieciakowi nie sprawiłaby takiej satysfakcji jak nam.Zatem została z nami. Świetnie wpisała się w klimat i absurdalność sytuacji, atakże niespodziewanie dostarczyła nam dużo śmiechu i zabawy. Krótko mówiąc,chodzi w niej o to, by rozbić kostki lodu tak, by miś polarny nie wpadł dowody. Kombinujemy, jak zmusić przeciwnika do „utopienia” misia, a przy okazjiwydajemy mnóstwo dzikich wrzasków typu:


- Hold on,chłopie!! Nie leeeć! [to ja do miśka – jakby mógł mnie usłyszeć…]


W ogóle musimykomicznie, a zarazem żałośnie wyglądać, kiedy tak siedzimy przy kuchennym stolei naparzamy lód naszymi kijkami. Połówek w swojej najcieplejszej zimowejkurtce, niczym troll waciakowy, ja niewiele skromniej okutana…


Jak dzieci,mówię Wam, jak dzieci!


Przegrzaniemózgu nie jest niczym dobrym, ale jak widać, jego zbytnie oziębienie teżzdrowiu nie służy.

wtorek, 16 listopada 2010

W twierdzy Akershus

Być w Oslo i nie zwiedzić twierdzyAkershus, to trochę tak, jakby wygrać milion złotych i oddać wszystko na celecharytatywne. Akershus Festning jest majestatycznym symbolem miasta. Doskonałąwizytówką Oslo i popularnym celem wycieczek.


  


Ten zamek był żelaznym punktem naszejwyprawy i po przeczytaniu tej relacji nie powinniście mieć żadnych wątpliwości,dlaczego właśnie tam się udaliśmy.


  


Twierdza prezentuje się naprawdę okazale –szczególnie jeśli spogląda się na nią, będąc w porcie, u jej podnóża. Jak każdyzamek, Akershus jest doskonałym świadectwem przeszłości. Pierwsze prace nadjego budową rozpoczęły się ponad 700 lat temu. Spoglądano wówczas na niego zwielkim respektem. Wybaczcie niezbyt trafne porównanie – to był taki Titanicwśród skandynawskich zamków. Bastion ciężki do zdobycia i unicestwienia. I choćwiele razy szturmowano Akershus, twierdza przetrwała, aby ostatecznie zaznaćspokoju w pozbawionej zatargów i wojen współczesnej norweskiej rzeczywistości.


  


Lata niepokoju i niestabilności, jakchociażby te, kiedy to w czasie II wojny światowej twierdzą dowodzili naziści,już dawno minęły. Zamek przestał pełnić funkcje obronne w XIX wieku. Pozostałjednak siedzibą administracji wojskowej, co absolutnie nie przeszkodziło wudostępnieniu go zwiedzającym.


  


Generalnie nie bawi mnie zwiedzanie wtowarzystwie przewodników, więc zamkowe zakamarki eksplorowaliśmy na własnąrękę, we własnym tempie i w towarzystwie audio-przewodników, w które zaopatrzononas w recepcji. Świetna rzecz. W przeciwieństwie do tradycyjnego przewodnikamożna go zresetować w dowolnym momencie, lub nastawić na powtórzenie wybranychwiadomości. I tak właśnie wałęsaliśmy się po zamku: ze słuchawkami na uszach, zzamyśloną miną i rękami na przemian naciskającymi spust migawki aparatu i przyciski naszychaudio-pilotów.


  


Teren twierdzy zamykają pokaźnych rozmiarówmury. Wewnątrz znajduje się nie tylko sam zamek, lecz także Muzeum NorweskiegoRuchu Oporu, jak również Muzeum Sił Zbrojnych.


  


Zamkowe wały są idealnym punktem widokowym– rozciągająca się z nich panorama Oslo obnaża wszystkie wady i zalety miasta.Doskonale widać stąd malowniczą scenerię w jakiej usytuowana jest stolicaNorwegii. Z jednej strony fiord, z drugiej zielone wzgórza i majacząca w oddaliskocznia Holmenkollen. U podnóża twierdzy gwarny port. Cumujące małe statki iogromne promy.


  


Wewnątrz swoich murów Akershus skrywamniejsze i większe perełki. Jest tu szesnastowieczny kościół niegdyś pełniącyrolę spichlerza i kwater dla wojska, obecnie zaś służący jako miejscekrólewskich ceremonii pogrzebowych.


  


Są tu bogato zdobione sale, gdzie odbywająsię bankiety, bo historia twierdzy Akershus nie zatrzymała się w miejscu.Powtarzając słowa naszego audio-przewodnika: zamek jest ciągle żywy. Salabankietowa nieustannie wykorzystywana jest przy okazji różnych uroczystościpaństwowych.   


  


Jest tu także królewskie mauzoleum, gdziezłożono zwłoki miedzy innymi Haakona VII i jego żony, a także Olafa V wraz zmałżonką. Są ponure piwnice służące niegdyś jako lochy, a wśród nich jeden oniezbyt zachęcającej nazwie „Dziura Czarownic”.


  


Przed zamkową bramą można z kolei spotkaćmłodego, wyprostowanego jak struna żołnierza pełniącego wartę, z pobłażaniemuśmiechającego się do żądnych fotek turystów i rzucającego im na odchodnestwierdzenie godne Terminatora: „I’ll be back!”. On tu jeszcze wróci, jak tylkoskończy swój obchód. I znów będzie dzielnie pozował do wielu, wielu zdjęć. Dlaniego życie toczy się dość monotonnie. Kolejne godziny są dość przewidywalne.Dla nas nie, więc kiedy on odchodzi, odchodzimy także my. Bo pozostałe atrakcjeOslo czekają. Bo trzeba wyruszyć na spotkanie przygodzie.


  

czwartek, 11 listopada 2010

Jesienno-irlandzkie smęty

Gdyby ktoś się zastanawiał, co tam ciekawego w Irlandiisłychać, już spieszę z odpowiedzią. „Piękna”, deszczowa jesień w pełni. Każdydzień zaczyna się praktycznie tak samo: kropi rano, pada po południu, leje jakz cebra wieczorem. A do tego potwornie niskie temperatury i niesamowicie silnywiatr dochodzący nawet do 140 km/h. Coraz częściej mam ochotę ewakuować się stąd dojakiegoś ciepłego kraju i wrócić dopiero za parę miesięcy. Tak paskudnejjesieni już dawno nie mieliśmy. A to dopiero przedsionek piekła. Zima jeszczenie przyszła. Drżyjcie mieszkańcy Zielonej Wyspy.  Jeśli sprawdzą się prognozy przepowiadająceostrą zimę, to będziemy mieć tu mały Armagedon: zwiększoną liczbę wypadków nadrogach, popękane rury w domach i pozamykane szkoły.

 

Kiedy wieczorem kładę się do łóżka, mam wrażenie, że bioręudział w jakimś kiepskim horrorze. Za oknem przeraźliwe jęki wiatru, brakujetylko gałęzi złowieszczo uderzających w szyby i podejrzanej gry cienipadających na ścianę w mojej sypialni. Efekty dźwiękowe, mogące przyprawićsłabszych psychicznie o stan przedzawałowy, już są. A wszystko za sprawą podmuchówwiatru wpadających do domu przez…  letterboxa, otwór na listy znajdujący się w drzwiach wejściowych na parterze. I wbrewpozorom nie jest to subtelny odgłos, a mocne trzaśnięcia, któreniewtajemniczonemu domownikowi mogłoby się wydać na przykład próbą włamania. Terazjuż się do nich przyzwyczailiśmy, ale na początku reagowaliśmy tak, jakbyśmywłaśnie usiedli na fotelu naszpikowanym igłami.

 

Kolejna klątwa tej jesieni to popsute ogrzewanie w domu,działające tylko częściowo. Czuję się jak w igloo i wyglądam jak Eskimos.Przewiewne koszule nocne musiałam zamienić na skarpety frotte i ciepły dres. Dołóżka wchodzę tylko w towarzystwie termofora, mając nadzieję, że przez noc niewejdę w stan hibernacji. Pochłaniam hektolitry gorącej herbaty i poważnie myślęo kupnie kombinezonu narciarskiego.

 

Budzą się we mnie mordercze żądze, kiedy mam do czynieniaz niepunktualnymi i niesłownymi Irlandczykami. Specjalista od naprawy bojlerówokazał się sprośnym gburem i specjalistą tylko z tytułu. Najpierw długo inieruchomo wpatrywał się w bojler, aż można było pomyśleć, że ma we wzrokulaser i właśnie jest w trakcie jakiegoś procesu naprawczego. Więc spokojniegotowałam obiad i bałam się oddychać, aby mu przypadkiem nie zakłócić tegoarcyważnego procesu. Potem poprosił o nóż, na co ja mu pokazałam cały mój zbiórostrego sprzętu, którego nie powstydziłby się nawet Dexter Morgan. Pan pogrzebałnożem przy bojlerze, utłuścił palcami i wsunął go z powrotem do suszarki nasztućce. Jak gdyby nigdy nic. Zarazki gratis. A potem stwierdził, że jakogrzewanie nie będzie działo, to mam trzy razy nacisnąć reset. I tyle. On tutajmusi jeszcze wrócić z częściami do bojlera. Zatem zadałam mu całkiem niewinnepytanie „so, when are you coming??”, a ten mając w głowie jakieś kosmate myśli,sprośnie się roześmiał po raz pierwszy w trakcie całej swojej wizyty inonszalancko stwierdził, że tego to on jeszcze dokładnie nie wie, ale będziejutro. A najpóźniej w poniedziałek. Od „jutra” minął już tydzień. A my powolizamieniamy się w sople lodu i nastawiamy się psychicznie na rozpalenie ogniskaw domu.

 

Kolejny przykład irlandzkiej niesłowności. Dzwonek dodrzwi. Wychylam się z domu, a tu stoi przede mną elegancik z teczką w ręku,wypisz-wymaluj John Cusack. No to wysuwam pierś do przodu, ręce wsuwam dotylnych kieszeni jeansów i pytam w czym mogę pomóc.

- Strasznie zimno jest dzisiaj…, wydzwonił zębaminieznajomy.

- No niestety. It’s freezing cold, przytaknęłam, ale żeakurat byłam w trakcie przygotowywania obiadu i w ogóle się spieszyłam, bo zanieco ponad godzinę musiałam być już na zajęciach, nie zaproponowałam Cusackowiwejścia do domu.

Blah, blah, blah, on jest z Airtricity [jednego zdostawców energii] i chciałby mi zaproponować korzystne upusty. Czykiedykolwiek słyszałam o tym dostawcy energii?

- Yyy, słyszałam, słyszałam. Tak się składa, żepodpisaliśmy z Wami umowę, ale potem zrezygnowaliśmy, więc szczerze mówiąc niejestem zainteresowana… Teraz jesteśmy w BordGáis i nie planujemy zmiany dostawcy.

- No, ale my tu mamy teraz superzniżki. Blah, blah, blaaaaah. Proszę mi pokazać pani rachunek, ja pani wszystkoobjaśnię i wytłumaczę… A dawno temu zrezygnowaliście?

- Phhh, ze dwa, trzy miesiącetemu??

- Blah, blah, blaaah….

 

Cusack nie daję za wygraną, dwoisię i troi i patrzy na mnie tymi swoim oczami kota ze Shreka, aż w końcu,zamiast być asertywną, robię coś, co w zasadzie i tak nie ma sensu, bo przecieżnie planujemy zmiany dostawcy energii. Proponuję mu, żeby wpadł za jakieśdziesięć minut, kiedy Połówek wróci z pracy, bo tak naprawdę to on zajmuje sięwszystkimi rachunkami. Twarz Cusacka rozświetla się niczym niebo w sylwestrowąnoc. Ochoczo obiecuje, że z pewnością wpadnie za 10 minut. To się lepiejpospiesz, dodaję w myślach, bo potem nas nie będzie w domu.

Czy muszę dodawać, że minąłkwadrans, potem kolejny i jeszcze kolejny, a Cusack już się nie pojawił?

 

Jego strata.

 

A czy mówiłam Wam już, że towielce niesprawiedliwe, iż macie teraz długi weekend? No!

poniedziałek, 8 listopada 2010

O testamencie Nobla i "najbrzydszym" budynku Oslo

Wiele można powiedzieć o Rådhuset, ratuszuw Oslo. Budynek wzniesiono stosunkowo późno, bo dopiero w 1950 roku z okazjidziewięćsetnej rocznicy miasta. Choć od jego pojawienia się w mieście upłynęłojuż kilkadziesiąt lat, niektórzy mieszkańcy nadal nie zmienili swej krytycznejopinii o nim. Dla wielu z nich ratusz ciągle pozostaje najbrzydszym budynkiemstolicy Norwegii.

  

Powyższe stwierdzenie jest oczywiścieodrobinę przesadzone. Bo choć rozumiem, że nie każdy jest miłośnikiem ponurych,ceglanych budowli, Rådhuset jest na swój sposób ładny. Dwie wysokie na ponad 60 metrów wieżesprawiają, że nie sposób nie dostrzec sylwetki ratusza. Gmach widać z wielupunktów w mieście.  I choć na pierwszyrzut oka wydawać by się mogło, że ratusz w Oslo jest niezwykle prostą, surową iskromną budowlą, nie do końca jest to prawdą. Prostota emanuje z zewnątrz.Wnętrze z kolei jest urządzone z przepychem. Całe bogactwo Rådhuset zamkniętejest wewnątrz budynku.

  

Można się spierać, czy budynek jestwystarczająco elegancki, czy jest odpowiednio wkomponowany w architekturęmiasta, ale jeden aspekt pozostaje bezsporny. Ratusz nawet jeśli nie należy donajładniejszych budynków, z pewnością jest jednym z najważniejszych.

  

Zgodnie z życzeniem zawartym w testamencieAlfreda Nobla, co roku dziesiątego grudnia w Sali Reprezentacyjnej ratuszaprzyznawana jest jedna z najbardziej prestiżowych nagród na świecie. Mowaoczywiście o Pokojowej Nagrodzie Nobla. To właśnie wtedy oczy całego światazwrócone są na ten niepozorny budynek. Ceremonia zawsze ma niezwykle podniosłycharakter. Oprócz reprezentantów domu królewskiego w ratuszowej auli możnawówczas spotkać wiele znakomitych osobistości – gości praktycznie z całegoświata. Transmitowanie uroczystości na cały świat sprawiło, że ratusz w Oslourósł do rangi jednej z największych atrakcji miasta. Co roku odwiedzany jestprzez rzesze ciekawskich turystów. I bez nich jest wokół niego dość gwarnie. Skwerekprzed ratuszem szczególnie szybko zapełnia się w godzinach popołudniowych.

  

Ratusz znajduje się w dość strategicznympunkcie – nad brzegiem portu, w całkiem miłej dla oka scenerii. Doskonale widaćstąd cumujące łodzie, fiord przy którym leży miasto, czy górujący nad portemzamek. Tuż obok ratusza stoi ładny budynek otwartego kilka lat temu CentrumPokojowego Nobla. Ciekawe miejsce, jednak furory u mnie nie zrobiło. Większewrażenie z pewnością wywrze na kimś, kto zainteresowany jest tematyką nagrodyNobla i jej laureatów.   

  

Wchodząc do środka ratusza warto przyjrzećsię płaskorzeźbie znajdującej się po prawej stronie wejścia. Nie jest to jedynaozdoba elewacji Rådhuset, ta jest jednak o tyle ciekawa, że przedstawiaświętego Hallvarda. Patron Oslo zakończył swój żywot w nieciekawy sposób,broniąc napadniętej przez bandziorów kobiety. Oprawcy przywiązali mu do szyikamień młyński i wrzucili do fiordu. Gdy zwłoki wypłynęły, Hallvarda ogłoszonoświętym.

  

Ratusz co prawda czynny jest praktyczniecodziennie z wyjątkiem świąt, jednak zwiedzanie go możliwe jest tylko zprzewodnikiem w określonym czasie i w określonych miesiącach. Tym, którzychcieliby uniknąć rozczarowania, radziłabym podróż do Norwegii latem. Wtedywybór atrakcji - i przede wszystkim dostęp do nich – jest naprawdę większy, bomy niestety nie mogliśmy w pełni korzystać z wszystkich dobrodziejstw, jakieoferowała nam stolica Norwegii.

wtorek, 2 listopada 2010

Perły Bygdøy: Norweskie Muzeum Ludowe

Bygdøy to uroczy półwysep, usytuowany przyOslofjorden, całkiem niedaleko od centrum norweskiej stolicy. Jego nazwaoznacza „zamieszkałą wyspę” – dziś jest już tylko pamiątką po dawnych czasach,kiedy Bygdøy ze wszystkich stron obmywały wody. Dla mnie był to żelazny punktnaszej podróży. Nie wyobrażam sobie wizyty w Oslo bez odwiedzenia tego półwyspui gorąco polecam go każdemu, kto planuje przygodę ze stolicą Norwegii.

  

Aby dobrze zapoznać się z wszystkimidobrodziejstwami Bygdøy, warto poświęcić mu jeden dzień. Jeden dzień wzupełności przeznaczony na powolne odkrywanie uroków półwyspu, na smakowaniejego klimatu i zwiedzanie tamtejszych muzeów. Koniecznie trzeba zaznaczyć, żeto właśnie tu znajdują się cztery bardzo popularne, naprawdę godne uwagi muzea:Frammuseet, Kon-Tiki, Muzeum Łodzi Wikingów i Norsk Folkemuseum. I to właśnie otym ostatnim chciałam dzisiaj pisać.

  

Norsk Folkemuseum to interesujący obiekt,szczególnie dla tych, którym bliska jest historia tradycyjnego budownictwanorweskiego. Skansen powstał pod koniec XIX wieku i zalicza się do największycheuropejskich muzeów na świeżym powietrzu. Wizyta w nim to relaks dla ducha iprzyjemność dla oczu.

  

Na terenie Norweskiego Muzeum Ludowegoznajduje się aż 150 budynków praktycznie z całej Norwegii. Każda część krajureprezentowana jest swoim podwórkiem wiejskim, więc jest to doskonała szansa dozapoznania się z poszczególnymi stylami architektonicznymi.

  

Znajdziemy tu nie tylko zrekonstruowanegospodarstwa wiejskie z różnych stron Norwegii, ciekawe wystawy, lecz takżeautentyczne budynki i obiekty, a także pracowników muzeum ubranych w kolorowe,tradycyjne stroje, co muszę przyznać robi wrażenie i przykuwa wzrok.

  

Myślę, że wizyta w tym skansenie zadowolikażdego miłośnika tego typu obiektów. Lubię drewniane budowle, bo zazwyczajmają w sobie ciepło i jakiś nieodparty urok. I choć może niekonieczniechciałabym zamieszkać w jednej z drewnianych chatek, to od zawsze lubiłamzawieszać na nich wzrok. Bez wyjątku: czy to nasze tradycyjne polskie chaty,drewniane, skromne domki w stylu pustelni świętego Jana z Dukli, czy też teirlandzkie, małe, bielutkie i kryte strzechą.

  

W Norweskim Muzeum Ludowym jest wszystko, czegoturysta potrzebuje, aby móc poczuć się przeniesionym w przeszłość i choć nagodzinę zapomnieć, że poza obszarem skansenu toczy się zwykłe, współczesneżycie.

  O, tych cukierków poproszę!


Zrekonstruowane Stare Miasto umiejętnietworzy atmosferę epoki, a urodziwa ekspedientka w schludnym czarnym stroju ibiałym fartuszku tak idealnie pasuje do swojego zabytkowego sklepiku, że przezminutę faktycznie można dać się zwieść iluzji i uwierzyć, że znaleźliśmy się wdawnych realiach norweskich.

  

Skansen znajduje się na bardzo malowniczymobszarze i praktycznie z każdej strony okalają go zielone kurtyny drzew. Spacerujesię tu przyjemnie, niczym w wiejskim lesie, oddycha świeżym powietrzem, a podbutami trzeszczą gałązki i kamienie. Jeśli znuży nas oglądanie wystrojunorweskich izb i wiejskich obejść, zawsze można odpocząć w cieniu drzewa najednej z ławek, lub po prostu zregenerować siły gorącym, czarnym napojem w małej,ale przytulnej Arkadia Kafé.


  


Szczególnie warto zajrzeć tutaj latem, boto właśnie o tej porze roku życie w skansenie rozkwita. Po podwórkach biegająkaczki i kury, w zagrodach leniwie spacerują konie i krowy, a w warsztatachuwijają się rzemieślnicy. 

  

Skansen wspominam naprawdę miło. Chciałamodskoczni od tradycyjnych zabytków i ją dostałam. Chciałam relaksu i miałam go.Podobało mi się i to bardzo, aczkolwiek uczciwie przyznam, że Połówek burczałmi od czasu do czasu do ucha, że „nudno tu jest” ;)