niedziela, 31 marca 2019

Opóźniony znak życia


Końcówka marca zmobilizowała mnie do napisania kilku słów i dostarczenia Wam znaku życia, choć nie podejrzewam, by ktoś rwał sobie włosy z głowy z powodu mojego "zniknięcia".
Tak jak pod koniec roku miałam potrzebę popisania sobie w sieci, tak w tym nowym wprost przeciwnie.
Miałam jakąś dziwną awersję nie tylko do blogowania, ale ogólnie do korzystania z komputera, co skutkowało tym, że często w ogóle go nie włączałam. A musicie wiedzieć, że w przeszłości był to niejako mój rytuał. Powrót z pracy, prysznic, kawa pita przy komputerze - tak to mniej więcej codziennie wyglądało.
W pewnym momencie zauważyłam jednak, że mój wolny czas niesamowicie szybko się kurczy, kiedy mam włączony komputer, lub - co gorsza! - kiedy rozpoczynam swój wolny dzień od niego.
Mimo że zdecydowanie nie jestem tym "zombiakiem", który nie może przeżyć dnia bez korzystania z telefonu/tableta/komputera, doszłam do wniosku, że lepiej dla mnie będzie, jeśli zminimalizuję czas spędzany na surfowaniu w sieci. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. I wiecie, co? Świat się przez to nie zawalił.
Zyskałam więcej czasu, przez co mogłam z czystym sumieniem zakopać się w książkach [wreszcie wzięłam się za rozchwytywanego Remigiusza Mroza i zrozumiałam, na czym polega jego fenomen...], lub po prostu oddać się oglądaniu ciekawych produkcji na Netfliksie. I w taki właśnie sposób umilałam sobie długie, ciemne, a także często wietrzne i zimne wieczory w minionych miesiącach. A jako że na kilku innych czytanych i lubianych przeze mnie blogach również zagościła głęboka cisza, odebrałam ją po części jako Wasze przyzwolenie i aprobatę na moje niepisanie.
Luty tchnął we mnie całkiem sporo wiosennego powiewu, jako że był dość ciepły i optymistyczny. Niestety także zdradliwy - prawie dałam się nabrać, że mamy już wiosnę pełną gębą i już wybierałam się na zakupy do sklepu ogrodniczego, by tchnąć nowe życie w mój ogródek, który po zimie wygląda raczej jak cmentarzysko niż raj dla kwiatów. Szczęśliwie mocne ochłodzenie nastąpiło w porę, zanim zakupiłam i posadziłam nowe rośliny. Marzec przyniósł bowiem mocno mieszaną pogodę i po raz kolejny udowodnił słuszność porzekadła "w marcu jak w garncu". Nawet śniegu się doczekaliśmy, choć oczywiście nie w takiej ilości jak w czasie zeszłorocznej "Bestii".
To był długi i ciekawy miesiąc, lecz także owocny - głównie dlatego, że po kilku rozczarowujących poszukiwaniach znalazłam "godną" zastępczynię dla naszego starego czterokołowca. Dlaczego umieściłam ten przymiotnik w cudzysłowie? Bo to nothing fancy. Nic co sprawiłoby, że moje stare serce blachary zaczęłoby szybciej bić, ale pole manewru mieliśmy mocno ograniczone. Trzeba było kierować się głosem rozsądku, a nie iść za sercem. Nowy nabytek miał być przede wszystkim ekonomiczny w eksploatacji, choć to niejako oksymoron, zważywszy na fakt, że mówimy o samochodzie, a te jak wiadomo, są skarbonkami bez dna.
A skoro mowa o pieniądzach, to z nadejściem wiosny naszła mnie też ogromna ochota na porządki. Najchętniej pozbyłabym się 1/3 zawartości domu. Wszystko wskazuje na to, że na dobre wyrosłam już etapu, kiedy to musiałam mieć kilkanaście torebek i par butów.
O moim domu można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest zagracony, a mimo to mam ochotę spakować połowę dobytku i pozbyć się tego jak najszybciej. Pominę tutaj fakt, że w ogóle mam ochotę spakować się w jedną/dwie walizy i całkowicie zmienić scenerię... To chyba kryzys wieku średniego.
Nieco z przerażeniem patrzę na zawartość szaf i regałów. Mnóstwo książek, płyt CD i DVD, odzieży, obuwia, jakieś stare modele aparatów, Play Station... Po co mi to wszystko?! Czy naprawdę to wszystko sprawi, że będę choć trochę szczęśliwsza? Nie sądzę. A przy tym zastanawiam się, czy aby na pewno ja posiadam te wszystkie rzeczy, czy może... one mnie?
W pierwszej chwili chciałam oddać wszystko do organizacji S.P.C.A, potem zrodził mi się w głowie pomysł car boot sale. I tu pytanie do Was. Braliście może w nim udział? Jakieś rady, podpowiedzi, doświadczenia?
Nie ukrywam, że miło byłoby odzyskać część pieniędzy z tych wszystkich zakupionych przedmiotów, ale chodzi nie tylko o nie. Przede wszystkim o poczucie wolności, o wyswobodzenie się z materializmu.
Organizacje charytatywne nadal będę wspierać. W tradycyjną sprzedaż wysyłkową nie chcę się bawić [choć wiem, że jedno z Was z powodzeniem ją stosuje i poleca], bo nawet nie miałabym możliwości udania się na pocztę - ma zbyt krótkie godziny otwarcia. Car boot sale wydaje się zatem opcją niemal idealną. A do biblioteki raczej nie będę oddawać książek, bo kilka lat temu oddałam tam wielkie pudło przeróżnych woluminów i ślad po nich zaginął. Książki, których biblioteka nie miała na stanie, ale powinna już mieć po mojej darowiźnie, nadal nie są dostępne dla spragnionych słowa pisanego.
I to chyba wszystko na dziś. Mam nadzieję, że ten wpis rozbudzi we mnie chęć do blogowania i... że ktoś w ogóle go przeczyta, bo po tak długiej nieobecności mam poważne obawy, czy na polu bitwy ostał się chociaż jeden cierpliwy i oddany żołnierz ;)
Trzymajcie się zdrowo, a ja wracam do odliczania dni do Wielkanocy, bo wtedy wyruszam na zachód Irlandii do zakątków, które ubóstwiam...