Wiecie, co mówi Meksykanin w czasie zwiedzania zamku Rushen w Castletown na Wyspie Man? ‒ Me gusta! Tak naprawdę, to nie wiem, co mówi, a tego suchara à la Karol Strasburger w "Familiadzie" wymyśliłam na poczekaniu.
Mogę za to powiedzieć Wam, tym razem z całą powagą i zupełnie szczerze, co my mówiliśmy. W zasadzie był to niekończący się ciąg superlatyw, ochów i achów, choć zdarzały się też takie okrzyki jak "ech!" i pełne żalu "ała! (najczęściej w akompaniamencie ręki pocierającej obolałą od uderzenia głowę), kiedy to chwilowo zapomnieliśmy, że mamy do czynienia ze średniowiecznymi klatkami schodowymi wybudowanymi dla ludzi o średniowiecznych gabarytach. Czy oni wszyscy musieli być mikrusami?!
Choć wcale bym się też nie zdziwiła, gdyby zbudowano je w ramach oszczędności budulca, lub... zwyczajnie z ludzkiej złośliwości. A także w nadziei, że w razie najgorszego scenariusza, czyli przedostania się wroga na teren zamku, ów wróg sam się znokautuje o niski sufit. Nie mogli tego wówczas wiedzieć, ale byłoby to bardzo zgodne ze współczesną filozofią Tesco ‒ "every little helps!"
Już kiedyś zdarzyło nam się zwiedzać warownię, w której klatka schodowa wyglądała tak, jakby wybudowało ją kilku pijanych jak bela majstrów z Europy Wschodniej. Każdy schodek miał inną wysokość i szerokość, ale nasz przewodnik twardo obstawał przy oficjalnej wersji ‒ to tak celowo! Stali bywalcy zamkowi znali te schody jak własną kieszeń, intruzi zaś mieli być przez nie wzięci z zaskoczenia i całkowicie skonfundowani.
Znacie to przekorne polskie wyrażenie "połamania nóg", tak naprawdę oznaczające "powodzenia"? No to tutaj naprawdę życzyło się innym połamania nóg. Powodzenie intruzom też by się przydało, bo kiedy taki wróg, z mieczem w ręku, wspinał się po krętych schodkach w górę, obrońcy nacierający na niego z góry mieli ułatwione zadanie, jako że dzierżyli broń w prawej ręce i mieli większe pole manewru, niż ci, którzy znajdowali się na dole. No chyba, że akurat trafiło na mańkuta. Wtedy peszek.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy, jak Bozia przykazała, od zapoznania się z kontekstem historycznym, aby mieć lepszy pogląd na zabytek, który zwiedzaliśmy. Zaczęliśmy więc czytać tablice z osią czasu, i już po chwili ze zdumieniem odkryliśmy, że... nasza piękna i kochana Polska na niej widnieje! A konkretnie to rok 1025, w którym odbyła się koronacja pierwszego króla Polski.
Podekscytowani, jak pedofil w Smyku, zaczęliśmy żywo o tym dyskutować, co oczywiście od razu zostało wyłapane przez czujne oko urzędującego tam przewodnika, sympatycznego seniora. Tak na marginesie, to był kolejny emeryt napotkany w mańskiej atrakcji turystycznej, czego nie omieszkałam zarejestrować. Gwoli jasności, nie mam nic przeciwko seniorom, a jako że sama mam starą duszę, to zdecydowanie wolę staruszków od rozrywkowych małolatów (takie politycznie poprawne czasy mamy, że człowiek musi się ze wszystkiego tłumaczyć, aby nie został źle zrozumiany i osądzony).
Jako
że to była wczesna pora, a zamek został dopiero co otwarty, nie było w nim zbyt
wielu zwiedzających, i mężczyzna najwyraźniej się nudził. Ucieszył się więc,
jak pajęczyca Tekla, kiedy zobaczył, że w jego sidła wpadła para nieuważnych
ofiar. Od razu przystąpił do ataku zaczął wypytywać, nad czym tak żywo dyskutujemy,
odpowiedzieliśmy więc, że pochodzimy z tej właśnie Polski, o którego królu
wspominają tutaj na zamkowym kalendarium, i że zdziwiło nas to odkrycie.
Odebraliśmy je jako dość nietypowe, bo jaki związek ma Polska z zamkiem na
Wyspie Man? Chyba żaden.
Pajęczyca Tekla (naprawdę tak powiedziałam? Miałam na myśli "pan przewodnik"!) chyżo ruszyła w naszym kierunku, zmniejszając dzielący nas dystans do minimum, i zapytała, co w takim razie my byśmy umieścili na tej osi czasu. Połówek, niczym uczniak liczący na piątkę i uścisk dłoni nauczyciela, począł intensywnie tłumaczyć, że na takich tablicach zazwyczaj spotyka się wzmianki o przeróżnych konfliktach zbrojnych, wojnach, etc, a tutaj tego nie ma, są za to inne, ważne wydarzenia w skali świata, jak na przykład wysłanie Jurija Gagarina w kosmos, albo dotarcie Roalda Amundsena na biegun południowy. To wszystko czyniło tę tablicę swoistym zapiskiem "pierwszych razów" przeróżnych światowych osobistości. Umieszczono na niej nawet informację o tym, kiedy ser Roquefort doczekał się pierwszej, oficjalnej wzmianki we francuskiej legendzie! (Od razu mówię, że w 1070 roku! Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy ta niesamowicie istotna ciekawostka może się Wam przydać!)
Trochę obawiałam się, że przez resztę wizyty będziemy mieć na karku "przyzwoitkę" w jego postaci. Kustosz był bowiem wyraźnie zadowolony z obrotu, jaki przybrała nasza konwersacja, nade wszystko jednak z faktu, że zauważyliśmy ich oryginalne podejście do tematu. Niedługo później do sali weszły jednak kolejne osoby, a my się z niej po angielsku ulotniliśmy, wszak czekało na nas tutaj jeszcze mnóstwo atrakcji i guzów do nabicia!
Ogromną radością, ale też niesamowitym przywilejem była możliwość zwiedzania tego historycznego obiektu ‒ na przestrzeni ponad 800 lat tyle wydarzeń miało tutaj miejsce, tyle osób przewinęło się w tych zamkowych murach! Część z nich dobrowolnie się tu znalazła, jako że zamek był siedzibą możnych i władców, część jednak nie znalazła się tu z własnej woli, lecz przymusu, i nie zaznała tu żadnych uciech ani wygód. Myślę tu głównie o tych wszystkich więźniach w lochach, o jeńcach wojennych, o pacjentach cierpiących na choroby umysłowe ‒ w swojej długiej historii zamek był nie tylko siedzibą królów, lecz także mennicą, więzieniem czy "szpitalem" dla obłąkanych. Miały tutaj miejsce również liczne egzekucje, a ostatnią z nich wykonano za ojcobójstwo latem 1872 roku.
Jak łatwo się domyślić, wielu z nich już nigdy nie opuściło żywcem jego grubych na kilka metrów murów. Jeśli wierzyć w podejrzaną aktywność i nadprzyrodzone historie, z których Castle Rushen słynie, wiele dusz tych nędzników na zawsze utknęło na terenie zamku jako tutejsze zjawy. Taką lokalną marą, zamkową celebrytką jest tajemnicza kobieta w czerni, którą wielokrotnie tutaj widziano (przeważnie w okolicach wieży) na przestrzeni przynajmniej dwustu lat. Prawdopodobnie jest to duch więźniarki, którą stracono za zabicie własnego dziecka. O jej "objawieniach" donosiły przeróżne, niepowiązane ze sobą osoby, od zamkowych strażników poprzez turystów z różnych krańców świata, aż po samych pracowników.
W 1937 roku jeden z przewodników zobaczył kobietę w czerni przemykającą koło niego i wchodzącą do dawnego donżonu. Nie wzbudziło to jego podejrzeń, jako że pomieszczenie było otwarte dla zwiedzających i wziął ją za zwykłą turystkę. Kiedy jednak niedługo później pewien turysta spytał go, czy nie widział jego żony, ten odrzekł, że przed chwilą przechodziła tutaj jedna kobieta i należałoby jej szukać w lochach. Ku zdziwieniu obydwu mężczyzn okazało się, że w donżonie jednak nikogo nie było, nie było też tam innego wyjścia, którym tajemnicza nieznajoma mogłaby się niepostrzeżenie wydostać. A żeby było ciekawiej, to żona turysty sama niedługo później się pojawiła. Jak się okazało, przez cały czas przebywała na szczycie zamku. Nadprzyrodzone zjawiska badał tutaj w latach 60. XX wieku brytyjski łowca duchów, Andrew Green, który sam nie wierzył w pośmiertne życie.
Rushen Castle, słusznie okrzyknięty jednym z najlepiej zachowanych zamków, to nasz ulubiony rodzaj twierdzy ‒ ładnie położona warownia z murami obronnymi, po których można sobie swobodnie pochodzić. Nade wszystko jednak można (a nawet trzeba!) dostać się na sam jego szczyt, skąd rozciąga się świetna panorama na miasto i okolicę, a to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej.
Naturalnie, jest tutaj mnóstwo podstępnych schodków do pokonania, które tylko czyhają na chwilę nieuwagi turysty. Z tego to powodu zamek nie jest idealną atrakcją dla osób na wózkach inwalidzkich, i choć mogłyby one coś tam pozwiedzać na parterze, gra raczej nie jest warta świeczki, bo wstęp kosztuje £14.00, no chyba że ma się wykupiony holiday pass, kartę wstępu do wszystkich atrakcji objętych pieczą Manx National Heritage, to wtedy nic nie trzeba płacić (nasz przypadek).
Dla samych widoków warto było tutaj przyjechać, i choć mieliśmy zezowate szczęście, bo akurat był odpływ, to i tak fajnie było popatrzeć na życie toczące się u podnóża tego imponującego zamku. O tym jednak opowiem Wam w następnym odcinku, jako że wielu z Was woli częściej a krócej, niż rzadziej a dłużej.
Zamek może i ciekawy, ale ekspozycja i te wszystkie manekiny takie sobie.
OdpowiedzUsuń