sobota, 27 sierpnia 2022

Egzotyczna wyspa Cape Clear - ciąg dalszy


Emigracja nie doprowadziła jednak do wymarcia starszej populacji i opuszczenia wyspy - losu, który spotkał niejedną irlandzką wysepkę. Pomimo wielu przeszkód tak bardzo obecnych w historii nowożytnej  Cape Clear, pomimo wysoce zakaźnej odry i tyfusu plamistego, chorób, które w XIX wieku szerzyły się niczym nieokiełznany pożar i siały zniszczenie, a także pomimo klęski głodu, wyspiarze  radzą sobie zadziwiająco dobrze. 


Ci bardziej religijni wierzą, że to zasługa świętego Kierana, ich patrona, którego święto celebrują piątego marca, zanim Irlandia na dobre rozhula się w celebrowaniu Dnia Świętego Patryka (17.03).


To właśnie święty Kieran przepowiedział im, że na wysepce zawsze będą ludzie i że wiara tu nie zginie. A święty był nie byle kim - był jednym z nich. Uważa się bowiem, że to właśnie tutaj się urodził w 325 roku, i co więcej, że to tu odprawiono pierwszą w Irlandii mszę świętą. Świętego trzeba mieć zatem w poważaniu, bo jak głosi miejscowa legenda - mężczyzna, który niegdyś orał pole, zamiast należycie święcić dzień święty, padł trupem jeszcze tego samego wieczoru. Dla zainteresowanych - na wyspie są pozostałości średniowiecznego kościoła świętego Kierana.



Bez względu na to, czy za dobrą passą wyspiarzy stoi opatrzność świętego czy po prostu ich żyłka do biznesu, Cape Clear jest miejscem niezwykle ciekawym i estetycznym. I jak na tak małą i kompaktową wysepkę - nieco ponad 5 km długości i niecałe 3 km szerokości - ma sporo atrakcji dla przyjezdnych. 

 


Są tu ruiny wspomnianego wyżej kościoła świętego Kierana z XII/XIII wieku, pozostałości niewielkiego zamku na skale (dostęp do niego jest bardzo utrudniony), są ruiny emerytowanej latarni, jest Chleire Haven - pierwsza w Irlandii "wioska" z mongolskimi jurtami z bajecznym widokiem na zatokę w South Harbour. 

 

 

Jest tu odgrywające ogromną rolę obserwatorium ptaków (Bird Observatory) założone w 1959 roku przez grupę zapalonych angielskich miłośników ornitologii. Jest tu nawet destylarnia lokalnego ginu 3 SQ. MILES, zdaje się pierwsza w całej Irlandii - i jedyna taka - destylarnia na wyspie. 

 

Jest też tu lokalny "celebryta", Ed Harper, właściciel Cléire Goats, farmy kóz, gdzie można nabyć wytwarzane przez niego kiełbaski, sery i lody z koziego mleka. Lodów ostatecznie nie spróbowaliśmy, mimo że mijająca nas turystka z dziećmi szczerze mlaskała z zachwytu i serdecznie polecała. Nie o lodach jednak chciałam pisać, a o samym Edzie, bo zdecydowanie jest to oryginalna postać. Tak samo zresztą jak jego historia.

 

Widzisz, czytelniku, Ed, nie jest zwykłym farmerem - cierpi na ślepotę. Jak sam jednak twierdzi, to nie ślepota go w życiu najbardziej ogranicza, lecz sztywność stawów. Ed do najmłodszych nie należy. W listopadzie będzie miał ukończone 74 lata. Codziennie jednak wstaje i robi to, po co tu przyjechał. A przyjechał z daleka - aż z Manchesteru, gdzie pracował jako wykładowca socjologii (Ed jest tak wielkim zwolennikiem doktryny marksistowskiej, że nawet swojego kota nazwał na cześć bolszewika, Lwa Trockiego).


Los nie obchodził się z nim szczególnie łaskawie. Praktycznie całe jego życie naznaczone jest ślepotą. Tylko przez kilka początkowych lat życia mógł oglądać świat w całej swojej okazałości. Od dawien dawna w starciu ze ślepotą pomaga mu pies przewodnik. Obecnie jest to owczarek niemiecki o imieniu Izzy. 

 

Ed zainteresował się kozami, kiedy miał jakieś 7 lat, ale na realizację swoich marzeń, z którymi kozy są nierozłącznie związane, musiał poczekać dobrych kilkanaście lat. Najpierw jednak musiał przeprowadzić się z Anglii na małą irlandzką wyspę na południowym zachodzie Irlandii. 

 

Można powiedzieć, że los chciał, by tu osiadł. Kiedy bowiem znalazł się tu w latach 70., i pojechał obejrzeć dom z ogłoszenia, które go zaintrygowało, okazało się, że to nie jest ten dom O'Driscolla (nazwisko tak tam powszechne jak u nas Nowak albo Kowalski), o którym myślał. Dom z ogłoszenia miał jedynie pięć akrów, a ten do którego trafił - aż 27. Obydwa jednak były na sprzedaż. Co więcej, cena była taka sama. Reszty można się już z łatwością domyślić, skoro Ed od 1979 roku zajmuje się tu kozami. 

 

Pierwsze kozy - tak jak on - przybyły tu ze Zjednoczonego Królestwa, i są to przedstawicielki brytyjskiej rasy alpejskiej. Nie nastręczają Edowi zbytnich zgryzot, bo nie są krnąbrne i ładnie współpracują. Ale też Ed dobrze je traktuje. Koza też człowiek - do szczęścia potrzebuje schronienia i pożywienia. Nie lubią być mokre i zmarznięte - to najkrótsza recepta, aby wysłać je na drugi świat. 

 


Przepowiednia świętego Kierana nadal jest aktualna, lecz mimo to populacja Cape Clear  powoli i systematycznie się zmniejsza. Dziś zamieszkuje ją ponad 100 stałych mieszkańców. Ta liczba znacznie się zwiększa w okresie letnim, kiedy na wyspę przybywa młodzież w celu nauki irlandzkiego, jak również ci, którzy pomieszkują tu okresowo w swoich domkach wakacyjnych.


Już w przeszłości zdarzało się mieszkańcom niespodziewanie natrafić na przeróżne pamiątki po prehistorycznym człowieku, jak również na mogiły z jego szczątkami. Ziemia, tak pieczołowicie użyźniania w XIX wieku, nadal sporadycznie wypluwa z siebie kamienie, mimo że w minionych stuleciach wydobyto ich tutaj tysiące i użyto do utworzenia kamiennych murków. Swoją długością przekraczają ponoć 14 mil (nie wiem, komu chciało się to mierzyć...).


 

Ludzkie szczątki i artefakty z dawnej przeszłości skutecznie przypominają, że nie da się tak po prostu zapomnieć, że kiedyś było tu inne życie. Nie można zapomnieć, że już w neolicie żyli i umierali tu ludzie. Ziemia do dziś skrywa ich pozostałości, ale to nie ich należy się bać. Prawdziwe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony żywych. Nawet w miejscu takim jak Cape Clear - oazie zieleni i rajskiej enklawie, która w ciepłe i słoneczne dni wydaje się być rajem na ziemi. 


Uważaj na siebie, droga czytelniczko, jeśli kiedykolwiek uda Ci się tutaj trafić. Jeden z synów Eda, Duncan Harper, tak prężnie działający w lokalnej społeczności (pracujący między innymi na łodzi, w destylarni ginu i w barze), miał niedawno sprawę w sądzie o seksualne molestowanie turystki, której zaoferował podwózkę do domu. On dostał karę dwóch lat pozbawienia wolności, ona - traumę do końca życia. Zło bardzo często ukrywa się w niepozornych miejscach i przybiera formę niepozornych ludzi. Takich Duncanów jest więcej. Cape Clear jest jednak jedna i mimo wszystko warto ją odwiedzić. 



 

czwartek, 18 sierpnia 2022

Cape Clear: mała wyspa, duże wrażenie

To był mocno zaskakujący dzień.

Najpierw Połówek zgubił jedyną broszurę z mapą, jaką mieliśmy, a później zobaczyłam coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. 


Wyspa, do której brzegów przybiliśmy, okazała się być niesamowicie niepozornym, a zarazem egzotycznym miejscem. 


Żar lejący się z nieba, w połączeniu z przezroczystą lazurową wodą, w pierwszej chwili przywodził na myśl właśnie egzotykę: klimat śródziemnomorski, francuską bądź włoską riwierę, a nawet miejsca tak odległe jak RPA. Wynikało to w dużej mierze z samej nazwy wyspy - Cape Clear - kojarzącej mi się z Cape of Good Hope, Przylądkiem Dobrej Nadziei, częściowo zaś powodowane było tym, co tu widziałam: dywanem wrzosów o barwie żakarand kwitnących w Johannesburgu, poszarpaną linią brzegową, bujnie porośniętymi wzgórzami, wysoką temperaturą. 

 

Raz tylko widziałam w Irlandii wyspę o tak bujnej roślinności. Było to dawno temu na Garinish Island. Przy czym Garinish to tak naprawdę "sztuczny twór" - wyspa celowo przemieniona w ogród. 


Nie do końca mogę jednak powiedzieć, że Cape Clear jest jej całkowitym przeciwieństwem - naturalną pięknością nieskalaną "chirurgicznym skalpelem". Bo widzisz, czytelniku, człowiek na Cape Clear zawsze miał pod górkę. Dosłownie i w przenośni. 


Powiedzieć, że Cape Clear w obecnej postaci stworzyła tylko Matka Natura, to nie docenić ogromnej roli, jaką odegrały w jej historii ciężko pracujące kobiety. Tę wysepkę dopieszczała nie jedna matka - było ich wiele. To one były tymi "chirurgami ze skalpelem", które swoim trudem i znojem cierpliwie wydobywały z Cape Clear to, co najlepsze. A wszystko po to, aby im i ich bliskim żyło się na niej lepiej. 

 

Dwie nieregularne części wyspy łączy przesmyk - gdyby jej lewe/zachodnie skrzydło nie było u góry "urwane", kształtem bardzo przypominałaby motyla. Kiedy łódź przybija do North Harbour, jedną z pierwszych rzeczy, które się widzi, jest właśnie ta jej lewa, stroma cześć. Wielkie wzgórze obficie porośnięte zielenią. Bujną roślinnością żywcem wyjętą z dżungli Henriego Rousseau. Albo jakiegoś ogrodu botanicznego. 


Grunt nie był tu urodzajny. Zaczęło się to mocno zmieniać w XIX wieku, kiedy tutejsze kobiety przystąpiły do intensywnego użyźniania gleby. Szły pod tę wielką górę niczym Jezus na wzgórze Golgoty. Umęczone, ale z przekonaniem, że to, co robią, ma sens. Objuczone ciężkimi ładunkami obornika, piasku i wodorostów zebranych z plaży. 


To były inne czasy. Mieszkańców zamieszkujących tę wyspę było niemal dziesięć razy więcej niż teraz. Więcej ludzi, to więcej gęb do nakarmienia. Próbowano zatem użyźnić jak najwięcej nieużytków. Każde poletko było cenne. Należało je więc obsadzić ziemniakami, owsem, pszenicą, rzepą, kapustą. Tym, co kto miał. 


Wyspa, jakkolwiek piękna, wymuszała zaradność. Rozbudzała instynkt przeżycia. Przedsiębiorczość miało się tu niejako w genach. Wysysało z mlekiem matki. Na otaczający krajobraz patrzyło się nie tyle z zachwytem turysty, co z otwartym umysłem wizjonera. Każdy był tu McGyverem robiącym coś z niczego. Z czterech jezior dwa były porośnięte trzciną. Osuszono je, trzcinę wycięto, pokryto nią dachy. Bez wody kapiącej na głowę żyło się lepiej. 


Z bogatych wód wyławiano sardynki, leszcze, molwy, morszczuki, dorsze, śledzie i łososie - transportowano je do Zjednoczonego Królestwa, eksportowano na kontynent. Skuszeni wizją obfitych połowów, przybywali tu nawet rybacy z Francji, Portugalii i Hiszpanii. Ci ostatni nawet okresowo tu pomieszkiwali. Z czasem odpłynęli na swych łodziach pełnych ryb, ale pozostawili po sobie trwały ślad. Do dziś wysepka niedaleko Baltimore zwie się Spanish Island - Hiszpańską Wyspą. 

 

Zawsze znajdowano sposób, by pokonać napotykane przeszkody. Osiemnasty wiek to złota era szmuglerstwa w Irlandii, i choć Cape Clear od stałego lądu oddziela kilka mil, ten trend dotarł także tutaj. Obok South Harbour, portu w którym cumują teraz jachty, wzniesiono nawet posterunek straży przybrzeżnej i obsadzono go dwudziestoma funkcjonariuszami z ich rodzinami. Już nie można było kontynuować wymiany handlowej z holenderskimi i francuskimi statkami. Nie można było pędzić bimbru, whiskey, handlować cygarami, kupczyć rumem, tabaką, czy nawet niewinną herbatą. 

Pomimo czujnego oka, jakie mieli oficerowie straży przybrzeżnej na mieszkańców wyspy, nadal udawało im się skutecznie prowadzić zakazane interesy. Zakazy wzmagały jedynie kreatywność zainteresowanych i podnosiły poziom adrenaliny. Zaradni Irlandczycy potrafili bowiem wydrążyć w polu sekretną komorę, tak zwany tobacco pit, i przechowywać w niej kontrabandę.  Dół był na tyle głęboki, że z powodzeniem mógł się w nim na stojąco zmieścić dorosły mężczyzna. 


Z czasem zlikwidowano posterunek tutejszej straży przybrzeżnej. Miało to miejsce gdzieś w latach 30. XIX wieku. Oficerów odesłano, ale budynek pozostał. Dziś to Youth Hostel, hostel dla młodzieży (i nie tylko) licznie przybywającej tu głównie w jednym celu: podszlifowania znajomości rodzimego irlandzkiego. Cape Clear stanowi bowiem jeden z nielicznych bastionów irlandzkiej mowy. 


Jest to o tyle miłe, że nie zawsze tak było. W czasach, kiedy Irlandia znajdowała się pod brytyjskimi rządami, w szkole nauczano jedynie angielskiego. W dawnym budynku szkoły znajduje się obecnie Heritage Centre - pasażerów łodzi zawozi do niego bus, a cena wstępu wliczona jest w koszt biletu na prom. W czasie pandemii centrum było jednak zamknięte, więc nie udało nam się zobaczyć zgromadzonych w nim eksponatów. 

                                                                            

Dziewiętnastowieczny budynek dawnej szkoły jest skromny, dwupokojowy (jedna klasa, jeden pokój nauczyciela) z oszałamiającymi widokami na ocean. Jak dobrze, że nie dane było mi się w nim uczyć - z pewnością nie mogłabym się skupić na lekcji i wiecznie byłabym na dywaniku u dyrektora. 


Irlandzkie dzieci też nie miały łatwo. Wiecznie szpiegowane przez córkę nauczycielki, musiały mieć się na baczności - jak tylko usłyszała, że którekolwiek z nich komunikuje się po irlandzku, zaraz leciała naskarżyć mamusi. A stąd już tylko mały krok do kar cielesnych. Naukę rodzimego języka rozpoczęto dopiero na początku XX wieku, a nauczał go objazdowy nauczyciel, który spędzał na wyspie kilka tygodni w ciągu roku.

                                                                      

Zapłatą nauczyciela były dary przyniesione przez uczniów - w każdy poniedziałek podopieczni zabierali do szkoły monetę jednopensową, butelkę mleka, jajka, torbę ziemniaków, albo po prostu kawałek torfu. Co kto miał. 


Kiedy pod koniec XIX wieku budowano nową szkołę, czasami zajęcia odbywały się w pobliskim kościele, czasami w opuszczonej latarni na wzgórzu. Wyłączono ją z użytku w latach 50. XIX wieku, jako że zupełnie nie spełniała powierzonej jej roli. Krótko mówiąc, latarnia zbyt często "bujała w obłokach". Spowijały ją chmury albo mgła, przez co rzucane przez nią światło było słabo widoczne. Zastąpiono ją latarnią Fastnet, ale o tym innym razem. W starej szkole reperowano sieci rybackie i traktowano ją jako miejsce rekreacji, aż wreszcie ktoś zaproponował w 1960 roku, by przemienić ją w muzeum.


Początkowo lokalny kler był niechętny edukowaniu mieszkańców wyspy. Tłumaczono to tym, że i bez nauki dobrze sobie radzili: na stołach lądowały złowione ryby, na polach wyrastały posadzone plony, ludzie mieli co jeść i pić, mieli gdzie spać. W oczach kleru to im w zupełności wystarczało. 


Inspekcja przeprowadzona w szkole w XIX wieku stwierdziła jednak co innego. Kwalifikacje uczniów oceniono raczej źle, a młodzi Irlandczycy prezentowali poglądy, które wywołują mój uśmiech, i które zapewne do żywego bulwersowały inspektorów: dzieci wierzyły bowiem, że Anglia jest stolicą Irlandii, a Irlandia należy do Ameryki.


Był to zatem klasyczny przykład dzieci, które słyszały, że dzwonią dzwony, ale nie wiedziały, w którym kościele. W prywatnych rozmowach dorosłych hasło "USA" musiało niejednokrotnie padać  - lokalna ludność, jak i reszta Zielonej Wyspy, mocno emigrowała do Ameryki. Ale nie tylko do niej. Również do Australii. I tak samo jak niegdyś hiszpańscy rybacy pozostawili po sobie ślad w postaci Spanish Island, tak irlandzcy emigranci dali nazwę australijskiemu miasteczku Cape Clear w stanie Victoria, do którego przybywali w czasie trwania gorączki złota. 


 Ciąg dalszy nastąpi wkrótce.

czwartek, 11 sierpnia 2022

Baby, it's HOT outside!

Kiedy tak czytam mój ostatni wpis na blogu, mam wrażenie, że upłynęła od niego cała wieczność - że sytuacja, którą opisywałam, miała miejsce w zupełnie innej rzeczywistości. W zupełnie innych latach.

Czuję się przez to nieco zobowiązana do sprostowania moich zapisków, bo można by odnieść wrażenie, że ze wspomnianego wpisu wyłania się obraz nędzy i rozpaczy: listopadowy ziąb, melancholijna szaruga i strugi rzęsistego deszczu. A prawda jest zupełnie inna.

Jest jedenasty dzień sierpnia, a ja nie widziałam deszczu od dobrych dziesięciu dni.

Wszystko wskazuje na to, że lato nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa i nie ma zamiaru dać się zdetronizować jesieni. Wygląda to trochę tak, jakby honor lata został niebezpiecznie naruszony. Te wszystkie utyskiwania na to jakie brzydkie, jakie kiepskie, jakie chłodne zaowocowały butnym: "co, że niby ja nie potrafię?! Potrzymajcie mi tylko piwo!"

A zatem, jako Wasza osobista pogodynka, donoszę Wam, że irlandzkie lato też POTRAFI.

(czy ktoś tu coś mówił o jakimś zimnym piwie, które trzeba "potrzymać"? Jakby co - zgłaszam się na ochotnika!)

A jak się to objawia? Następująco: termometr wskazuje 29 stopni na zewnątrz i tylko niewiele mniej wewnątrz. To jeden z tych dni pod tytułem "quiet day at the office", więc korzystając z tego, że Boss kazał mi się oszczędzać, kończę pracę jakieś pół godziny wcześniej i z ulgą wracam do domu.

Idę pod prysznic. Maksymalnie odkręcam kurek z ZIMNĄ wodą i myślę sobie: "dlaczego ta woda jest taka CIEPŁA?!". Dopiero po kilku dobrych minutach udaje mi się odpowiednio schłodzić.

Jako samozwańcza księżniczka (a raczej dzidzia-piernik) zakładam na siebie pudroworóżową falbaniastą sukienkę, darując sobie jakąkolwiek bieliznę, a niedługo później i tak mam wrażenie, że mam na sobie o jedną warstwę za dużo. Mokre włosy spływające mi po plecach przynoszą tylko chwilową ulgę. Wkrótce i one przybierają temperaturę rozgrzanych pleców i bardziej grzeją, niż schładzają.

Do łóżka kładę się nago, a w nocy i tak wiję się jak piskorz. Śpię, jakbym miała ciężkie grzechy na sumieniu i śmierć miliona niewiniątek.

W czasie snu przemierzam długie kilometry w nadziei znalezienia chłodnego skrawka materiału. Rano zaś - tu nie ma żadnego zaskoczenia - czuję się, jakbym właśnie wróciła z pracy w kamieniołomach, a nie wybudziła się z siedmiogodzinnego snu. Nawet dziwne, że nie dokuczają mi zakwasy i nie bolą łydki.

W ciągu dnia przemykam zaciemnionymi alejkami i zaułkami niczym parszywy oprych, a kiedy nadchodzi wieczór, wypełzam ze swojej nory pod jego błogą osłoną.

Gdzieś tam z tyłu głowy ciągle mam optymistyczne "no feeling is final", nic nie trwa wiecznie, z lubością korzystam więc z przyjemnych i ciepłych wieczorów. Słońce już wtedy nie dokucza, a ciepłe powietrze zamiast parzyć, miło otula. Jeszcze zatęsknię za kolacjami al fresco.

I tylko malowanie płotu musi jeszcze troszeczkę poczekać na swój finał. I na nieco niższe temperatury. Jedno jest jednak pewne - mój niespokojny duch, tak bardzo pragnący zmian, ma już dość tego czyszczenia desek i ich malowania. Na kilka kolejnych lat już mu wystarczy. Namachałam się pędzlem więcej niż Picasso przez całe swoje życie!

No cóż, cierp ciało, jakżeś chciało!

W ten bardzo ciepły sierpniowy wieczór żegnam się z Wami - jakże adekwatnymi! - słowami Lany Del Ray: "Take off, take off all your clothes, take off..."

poniedziałek, 1 sierpnia 2022

The Sky Is Crying

Ostatni długi weekend tego lata właśnie dobiega końca. Z popielatego nieba spadają kolejne krople deszczu i z charakterystycznym odgłosem rozbryzgują się o mokrą nawierzchnię. Sama nie wiem, czy słuchać muzyki sączącej się z głośników czy właśnie odgłosów deszczu. Ciszy. A cisza to coś, czego mi tu często brakuje.

Gdyby nie dobiegający z oddali szum przejeżdżających samochodów, byłoby idealnie. O dziwo, również ptaki solidaryzują się z uciszonymi mieszkańcami mojego osiedla - nawet Grucha. A, wierzcie mi, jego niełatwo uciszyć. Grucha to gołąb-tubylec, lokalny celebryta, w którego często mam ochotę rzucić pantoflem, przez otwarte okno, kiedy ja wczesnym rankiem jeszcze sobie smacznie śpię, a on, no cóż... grucha. Grucha, jakby od tego zależało jego życie. Jakby jutra miało nie być.

Lipiec zakończył się więc w dość mokry sposób, choć wcale taki nie był. To właśnie na ten miesiąc przypadły nam temperatury z piekła rodem - i tu muszę się uczciwie przyznać, czuję się za nie nieco odpowiedzialna. To ja Wam zgotowałam ten los. Lato anno Domini 2022 było bowiem dość chłodne. Zdecydowanie zimniejsze niż ustawa przewiduje. Nie deszczowe, chłodne.

Aż któregoś dnia, nieco już zmęczona tymi powtarzającymi się do znudzenia 15-16 stopniami, pomyślałam sobie (może nieco zbyt głośno): "do jasnej Anielki, mogłoby słońce nieco przyświecić!". No i niedługo później faktycznie przyświeciło. Tak przyświeciło, że codziennie zalewały mnie fale gorąca i czułam się, jakbym przechodziła przedwczesną menopauzę. Pociłam się przy tym jak dziwka na spowiedzi, bo tak się niefortunnie złożyło, że żar tropików przypadł akurat na mój powrót do pracy po tygodniowym urlopie. Szczęśliwie jednak przeżyłam ten trzydziestodwustopniowy upał, bo udało mi się znaleźć w miarę "chłodny" i przewiewny zakamarek. I kiedy tak w nim dogorywałam, z centrum dowodzenia Bossa dobiegł mnie głos szefa, rozmawiającego przez telefon z naszą partnerką biznesową - "we are just not built for this heat" (w wolnym tłumaczeniu: jak jest gorąco, to mamy przekichane). To najmądrzejsze, co w tym roku usłyszałam z jego ust.

I choć na wyspie nie brakuje ludzi, którzy w taki upał najchętniej zamknęliby się w igloo, zamrażarce, albo innej chłodziarce, sporo jest też takich, którzy wypełzają wtedy tłumnie do parków i na plaże, choć po prawdzie powinni schować się do jaskini i do końca życia z niej nie wychodzić, bo ewidentnie nie osiągnęli jeszcze pożądanego poziomu ewolucji. Z samej tylko Burrow Beach w Sutton, w hrabstwie Dublin, usunięto jakieś 10 ton śmieci. Dziesięć ton! Plastiku, szkła, aluminium, brudnych pieluch, szmat... A ile z tego odpłynęło wraz z odpływem? Jesteście w stanie sobie to wyobrazić?! Jakim bezmózgiem trzeba być, aby po sobie nie posprzątać? Co jest z ludźmi nie tak? I dlaczego coraz więcej z nich ma IQ kostki brukowej?!

Dobra, zmiana tematu - bo sobie niepotrzebnie ciśnienie podnoszę, a w moim wieku to już nie przelewki. Wrócę jeszcze na chwilę do najbardziej popularnego tematu na wyspie, czyli pogody. Ten deszczowy weekend trochę pokrzyżował mi plany. Jakiś czas temu bowiem obudził się we mnie mój niespokojny duch i zapragnął zmian. Jakiegoś przemeblowania, symbolicznego remontu, czegokolwiek. Żeby go uciszyć, wymyśliłam więc, że pokombinuję coś w ogródku - pomaluję szopę i płot. I właśnie to miałam robić, ale akurat rozpadało się na weekend, więc musiałam chwilowo odłożyć te plany na półkę. Deszcz sprzyja za to siedzeniu w domu i czytaniu, udało mi się więc przeczytać dwie ciekawe lektury, a zaraz zabiorę się chyba za trzecią. 

Generalnie, to czuć już powoli zbliżającą się jesień. Widać to głównie po skracających się dniach i wcześniej zapadającym zmroku. Teraz to już tylko rzut beretem do świąt Bożego Narodzenia!

Uff, sama nie wierzę, że udało mi się przysiąść i napisać te "kilka" słów dla tych dwóch stałych i zatroskanych czytelników, którzy zastanawiali się, co się u mnie dzieje. Nie macie się czym martwić, ze mną wszystko OK. Chyba. Bo zapomniałam dodać, że złożyłam w pracy wypowiedzenie (czyżby za dużo lipcowego słońca?).

Miłej końcówki poniedziałku!