Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żar tropików. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żar tropików. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 sierpnia 2022

Baby, it's HOT outside!

Kiedy tak czytam mój ostatni wpis na blogu, mam wrażenie, że upłynęła od niego cała wieczność - że sytuacja, którą opisywałam, miała miejsce w zupełnie innej rzeczywistości. W zupełnie innych latach.

Czuję się przez to nieco zobowiązana do sprostowania moich zapisków, bo można by odnieść wrażenie, że ze wspomnianego wpisu wyłania się obraz nędzy i rozpaczy: listopadowy ziąb, melancholijna szaruga i strugi rzęsistego deszczu. A prawda jest zupełnie inna.

Jest jedenasty dzień sierpnia, a ja nie widziałam deszczu od dobrych dziesięciu dni.

Wszystko wskazuje na to, że lato nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa i nie ma zamiaru dać się zdetronizować jesieni. Wygląda to trochę tak, jakby honor lata został niebezpiecznie naruszony. Te wszystkie utyskiwania na to jakie brzydkie, jakie kiepskie, jakie chłodne zaowocowały butnym: "co, że niby ja nie potrafię?! Potrzymajcie mi tylko piwo!"

A zatem, jako Wasza osobista pogodynka, donoszę Wam, że irlandzkie lato też POTRAFI.

(czy ktoś tu coś mówił o jakimś zimnym piwie, które trzeba "potrzymać"? Jakby co - zgłaszam się na ochotnika!)

A jak się to objawia? Następująco: termometr wskazuje 29 stopni na zewnątrz i tylko niewiele mniej wewnątrz. To jeden z tych dni pod tytułem "quiet day at the office", więc korzystając z tego, że Boss kazał mi się oszczędzać, kończę pracę jakieś pół godziny wcześniej i z ulgą wracam do domu.

Idę pod prysznic. Maksymalnie odkręcam kurek z ZIMNĄ wodą i myślę sobie: "dlaczego ta woda jest taka CIEPŁA?!". Dopiero po kilku dobrych minutach udaje mi się odpowiednio schłodzić.

Jako samozwańcza księżniczka (a raczej dzidzia-piernik) zakładam na siebie pudroworóżową falbaniastą sukienkę, darując sobie jakąkolwiek bieliznę, a niedługo później i tak mam wrażenie, że mam na sobie o jedną warstwę za dużo. Mokre włosy spływające mi po plecach przynoszą tylko chwilową ulgę. Wkrótce i one przybierają temperaturę rozgrzanych pleców i bardziej grzeją, niż schładzają.

Do łóżka kładę się nago, a w nocy i tak wiję się jak piskorz. Śpię, jakbym miała ciężkie grzechy na sumieniu i śmierć miliona niewiniątek.

W czasie snu przemierzam długie kilometry w nadziei znalezienia chłodnego skrawka materiału. Rano zaś - tu nie ma żadnego zaskoczenia - czuję się, jakbym właśnie wróciła z pracy w kamieniołomach, a nie wybudziła się z siedmiogodzinnego snu. Nawet dziwne, że nie dokuczają mi zakwasy i nie bolą łydki.

W ciągu dnia przemykam zaciemnionymi alejkami i zaułkami niczym parszywy oprych, a kiedy nadchodzi wieczór, wypełzam ze swojej nory pod jego błogą osłoną.

Gdzieś tam z tyłu głowy ciągle mam optymistyczne "no feeling is final", nic nie trwa wiecznie, z lubością korzystam więc z przyjemnych i ciepłych wieczorów. Słońce już wtedy nie dokucza, a ciepłe powietrze zamiast parzyć, miło otula. Jeszcze zatęsknię za kolacjami al fresco.

I tylko malowanie płotu musi jeszcze troszeczkę poczekać na swój finał. I na nieco niższe temperatury. Jedno jest jednak pewne - mój niespokojny duch, tak bardzo pragnący zmian, ma już dość tego czyszczenia desek i ich malowania. Na kilka kolejnych lat już mu wystarczy. Namachałam się pędzlem więcej niż Picasso przez całe swoje życie!

No cóż, cierp ciało, jakżeś chciało!

W ten bardzo ciepły sierpniowy wieczór żegnam się z Wami - jakże adekwatnymi! - słowami Lany Del Ray: "Take off, take off all your clothes, take off..."