poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Tanie zwiedzanie: Rathfarnham Castle


Czas jest niczym złowroga siła. Nie można go okiełznać. Nie można go dotknąć. Nie da sie go zamknąć w butelce niczym dżinna i nie da się go powstrzymać. Płynie, leci, biegnie. Ciągle i bez przerwy. Raz szybciej, raz wolniej, ale nigdy nie przestaje tego robić. Ma doskonałą kondycję. Kiedy my dostajemy zadyszki, on dopiero się rozkręca. Jest giętki i plastyczny: rozciąga się na kwadranse, godziny, tygodnie, miesiące, lata. Nieustannie przynosi zmiany. Bywa kapryśny i niesłychanie stronniczy: sprzyja jednym, działa na niekorzyść innych.



Czas, niczym łaska pańska, na pstrym koniu jeździ. Parę lat temu upodobał sobie Irlandię, która nagle stała się krainą mlekiem i miodem płynącą, a jednocześnie przyciągająca całe multum różnych spragnionych, którzy ochoczo napiliby się z tych strumieni dobrodziejstw. Celtycki Tygrys wesoło i beztrosko brykał po zielonych polach wyspy. Był to czas niemalże doskonały dla wszystkich tych, którzy chcieli samochodem podróżować po tej krainie. Zachęcała do tego głównie niska cena paliw. Potem jednak czas przyniósł zmiany, które nie spodobały się sporej grupie osób. Podróżowanie i życie nagle stało się droższe. Można nadal opłakiwać czasy, kiedy benzyna kosztowała nieco poniżej 1€/litr, a bilety do wielu atrakcji były tańsze. Można zamknąć się w czterech ścianach i stwierdzić, że już się nie opłaca zwiedzać, bo teraz za ten sam litr musimy zapłacić niemal 60 centów więcej. Można. Tylko po co, skoro nadal istnieje tu mnóstwo darmowych atrakcji. Irlandia to mała wyspa, ale oferująca dość szeroką ofertę zabytków dla turystów: i bogaty i biedny coś tu dla siebie znajdzie. Czasami trzeba tylko nieco powęszyć.



Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy zobaczyłam Rathfarnham Castle, leżący kilka kilometrów na południe od centrum Dublina, dostrzegłam zamek, który może nie do końca jest zaniedbany, ale także nie do końca wymuskany. Ponure zacieki szpeciły białe ściany, a lokalna dzieciarnia namiętnie zostawiała na jego ścianach swoją ‘wesołą twórczość’. Naskalne rysunki pozostawione w jaskiniach przez człowieka z Cro-Magnon biły na głowę wspomniane bazgroły.



Niezwykle miło mi się zrobiło, kiedy ponownie pojawiłam się na zamkowych włościach i dostrzegłam zmiany. Czas ewidentnie zadziałał tu na korzyść. Zabrudzenia zlikwidowano, a odświeżona, biała elewacja niemalże epatowała sklepową nowością. Wisienką na torcie okazała się być możliwość zwiedzenia zamkowych wnętrz. I choć remont wnętrz jeszcze nie dotarł do swojego finalnego punktu, przez co turyści nie dotrą do wszystkich pomieszczeń, Rathfarnham Castle można zwiedzać. W dodatku za darmo: z broszurką w ręce lub w towarzystwie przewodnika, który oprowadzi, zabawi i opowie o różnych ciekawostkach.



W tym szesnastowiecznym zamku, wybudowanym dla Adama Loftusa, angielskiego duchownego, który dorobił się dwadzieściorga dzieci, mieści się obecnie The Berkeley Costume and Toy Collection, wystawa XVIII- i XIX-wiecznych kostiumów, lalek i zabawek. Kolekcja przywędrowała do Dublina z hrabstwa Wexford. To to tam Ann Griffin Bernstorff, irlandzka hrabina i artystka, zaczęła ją pieczołowicie gromadzić ponad dwadzieścia lat temu. To, co niegdyś mogły tylko podziwiać oczy arystokratki i jej najbliższego grona, dziś jest dostępne dla wszystkich chętnych.



Zamek jest rezydencją o charakterze obronnym, co dobitnie podkreślają jego cztery narożne wieże. Wielu właścicieli przewinęło się w jego historii, wiele wydarzeń i zmian zaszło w obrębie jego murów. Osoby zaznajomione z architekturą podejrzewać mogą, że jego obecna forma nie była tą początkową. Słusznie zresztą. Pod koniec XVIII wieku rezydencję poddano znacznemu liftingowi, zatrudniając przy tym wybitnych architektów ówczesnych czasów: Williama Chambersa i Jamesa Stuarta, którego efekty pracy rzadko można oglądać w Irlandii. Panowie nadali wnętrzom dystyngowanego wyglądu i potwierdzili swoją klasę. Ich prace szczęśliwie przetrwały do naszych czasów, przez co zacna kolekcja zabawek, strojów i portretów rodzinnych znalazła zacne wnętrza.



Gdzieniegdzie z murów wyziera jeszcze nędza z przeszłości. Oczywiście nie wszystko jest tu doskonałe i wymuskane, ale mimo wszystko jest to miejsce naszpikowane historią. Trzeba mu nieco pomóc, by ją odkryć. Najlepiej zrobić to w towarzystwie przewodnika, bo same mury nie opowiedzą nam wszystkiego. Kolekcja też tego nie zrobi, choć na pewno solidnie przybliży nam minione epoki, kiedy to niewiasty przemieszczały się w efektownych, ale zapewne nie do końca wygodnych sukniach, a dzieci potrafiły spędzać całe godziny na zabawie prostymi przedmiotami, które absolutnie nie miały nic wspólnego z elektronicznymi gadżetami. W pewnym sensie piękne i barwne to były czasy.



Historie zamków to niejednokrotnie historie zamieszkałych w nich duchów – tajemniczych bytów, które z jakiegoś powodu utknęły między naszym światem a zaświatami. I w tym przypadku nie brakuje nieszczęsnych dusz, które skazane są na tułaczkę. Rathfarnham Castle nie jest gorszy od nawiedzonych zamków. Ma nie jedną zjawę, a nawet kilka - w tym ducha… bohaterskiego psa. Zwierzak próbował ratować swojego pana, pod którym załamał się lód w stawie. Obydwaj poszli na dno. Jest też duch zamordowanego chłopca i młodej urodziwej kobiety – do wyboru, do... koloru chciałoby się rzec. Szczątki owej niewiasty odkryto w sekretnym pomieszczeniu pod koniec XIX wieku. Najprawdopodobniej przeleżały tam jakieś 130 lat. Dwóch amantów rywalizujących o jej wdzięki postanowiło pobawić się w rycerzyków. Swoją żywą nagrodę ukryli w tajnym schowku, a sami stoczyli pojedynek. Pech chciał, że obydwaj zginęli. „Księżniczka” nie doczekała się księcia wybawiciela. Nikt nie przyszedł jej na ratunek, bo nikt nie wiedział o całej sprawie.



Podobało mi się, choć ilość eksponatów jakże daleka jest od tych wystawionych w Luwrze. Czasami miło jest sobie przypomnieć, jak to było kiedyś, kiedy ludzie nie dysponowali żadnymi ze współczesnych, wysoce zaawansowanych gadżetów.  Oczywiście byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdybym mogła zajrzeć do podziemnych tuneli odkrytych w zamku pod koniec lat 80. XX wieku, zobaczyć szkielet wspomnianej nieszczęśnicy, albo obejrzeć sejsmograf, który skonstruował tu jeden z jezuitów - zamek przeszedł w ich ręce przed pierwszą wojną światową – ale to, co zobaczyłam i czego się dowiedziałam, sprawiło, że nie wyszłam stamtąd rozczarowana.



Wewnątrz zamku obowiązuje zakaz robienia zdjęć. Ponieważ zwiedzanie jest darmowe, postanowiłam łaskawie na to przystanąć i uszanować narzucony zakaz.


czwartek, 18 kwietnia 2013

Caherconnell Stone Fort


W północno-zachodniej części leżącego na zachodzie wyspy hrabstwa Clare znajduje się płaskowyż Burren, który zapewne niejednego turystę wprowadza w zdziwienie. Burren, jak wskazuje jego gaelicka nazwa, oznacza rocky place – skaliste miejsce. Mało tu domów i szeroko pojętej cywilizacji. Tutejszy krajobraz jest znacznie odmienny od pejzaży spotykanych w innych częściach wyspy. Można odnieść wrażenie, że jest się na jakiejś odludnej planecie. Nie na darmo zresztą określa się tamtejsze panoramy księżycowymi.



Burren w istocie jest regionem niezbyt przyjaznym człowiekowi, za to niezwykle ważnym – nie tylko ze względu na swój aspekt geologiczny, lecz także historyczny. Mnogość stanowisk z odległej przeszłości pozwala archeologom bliżej poznać i zrozumieć dzieje dawnych ludzi. Jednym z takich miejsc jest kamienny fort Caherconnell.



Fort znajduje się praktycznie w samym sercu Burren, w dodatku w bardzo korzystnej lokalizacji – tuż przy drodze, przez co jest niezwykle łatwo dostępny. Kolorowe flagi powiewające na wietrze w połączeniu ze znakami rzucającymi się w oczy stanowią dość skuteczną przynętę dla przejeżdżających turystów. Bo dlaczego nie zatrzymać się na chwilę i nie zwiedzić czegoś, co znajduje się prawie na wyciągnięcie ręki? Są w Irlandii zabytki, które wymagają trudu i sprytu: przeskakiwania przez bramki, płoty, murki, ogrodzenia, grzęźnięcia w niestabilnym podłożu mokradeł, w bagnach, a tu tymczasem mamy atrakcję ‘dla leniwych’. Nie wymaga się od nas żadnego wysiłku.



Wjechaliśmy na monitorowany parking przez dość często spotykaną tutaj cattle grid, przeszkodę dla bydła w postaci rowu nakrytego metalowymi rurkami. Każdemu wjeżdżającemu i wyjeżdżającemu pojazdowi towarzyszył głośny dźwięk, powodując moje mimowolne odwracanie głowy w kierunku źródła hałasu. Nieprzyjemne odgłosy szybko jednak zeszły na dalszy plan, bo zastąpiły je subtelne pochrupywania kamyków pod naszymi stopami, którymi była wyłożona droga do centrum turystycznego.



Bilet kosztuje 7 euro – rzekł Połówek, kiedy dotarliśmy do lady, za którą znajdowała się Irlandka. Cooo? - wydałam z siebie może mało inteligentny, ale w pełni uzasadniony okrzyk zdziwienia wsparty przez automatycznie wysoko uniesione brwi.  Nie pierwszy raz mieliśmy okazję zwiedzić irlandzki kamienny fort, jednak pierwszy raz ktoś zażyczył sobie za tę przyjemność aż taką kwotę. Bilety oczywiście nabyliśmy, choć wysokość ceny wydała mi się dość dziwna. Na wyspie naprawdę nie brakuje starych, kamiennych fortów, do których wstęp jest jak najbardziej nieograniczony. Nie ma w nich limitu czasowego, godzin otwarcia, do których turysta musi się dostosować. Lepiej, żeby to było warte swojej ceny - pomyślałam.




Sympatyczna Irlandka za ladą nie ograniczyła się tylko do wymienienia zwrotów grzecznościowych. Płynnie przeszła do small talk, choć nie był to najwidoczniej efekt nudy i rozpaczliwej próby urozmaicenia sobie pracy w centrum turystycznym, które w tamtym momencie wcale nie świeciło pustkami. Zaczęło się więc od nabycia wejściówek, a skończyło na rozmowie o podróżach, Polakach często odwiedzających to miejsce i dniach wolnych od pracy. Zanim przeszliśmy do następnego punktu naszej wizyty, czyli do fortu ulokowanego za centrum, kobieta zaopatrzyła nas w kolorowe książeczki obszernie traktujące o forcie i prowadzonych w nim wykopaliskach archeologicznych, a także zachęciła do obejrzenia kilkunastominutowej animacji na temat fortu, jego mieszkańców i tego, jak kiedyś mogło wyglądać w nim życie.



W sąsiednim budynku, w którym pokazywana jest wspomniana audiowizualna prezentacja skuliłam się z zimna. Zasunięte żaluzje i kamienne mury nie przepuszczały promieni słonecznych i temperatura była tu dużo niższa niż na zewnątrz. Niektórzy zaczęli najwidoczniej przechodzić w stan hibernacji. Ledwo zdusiliśmy śmiech, kiedy siedzącemu przed nami chłopakowi przysnęło się z szeroko otwartymi ustami, a siedzącej obok niego kobiecie dziwnie podejrzanie zaczęła lecieć głowa na bok. Biedacy, albo są tak masakrycznie strudzeni, albo znudzeni – pomyślałam wpatrując się w ten komiczny obrazek.




Z radością wyszłam z tego budynku, bo na zewnątrz było dużo przyjemniej: słońce łaskawie pieściło swoimi promieniami, a wiatr delikatnie rozwiewał mi włosy. Byłam też o krok od gwoździa programu, fortu Caherconnell, i byłam ciekawa za jaki obiekt zapłaciłam 7 euro. Na całej wyspie można ponoć naliczyć około 45 tysięcy pierścieniowatych fortów tego typu, budowanych i zamieszkiwanych głównie we wczesnym średniowieczu. Jak wykazały przeprowadzone badania, wejście do fortu zostało prawdopodobnie nieco przebudowane w XV albo XVI wieku, co sugerowałoby, że konstrukcja pozostawała w użytku także w późnym średniowieczu. Co ciekawe, na podstawie dokonanych wykopalisk archeologowie przypuszczają, że fort mógł powstać dość późno, jak na konstrukcję tego typu – gdzieś między X wiekiem a połową XII.



Przekroczenie wejścia szybko ukazało całą prawdę o forcie – w środku nie było w zasadzie nic godnego uwagi. Pomijając dość imponujące i nietypowe rozmiary fortu, jakieś 40 metrów średnicy, nie było tu na czym oka zawiesić. W samym środku znajdowała się metalowa konstrukcja, a wnętrze obiektu usiane było smętnymi kupkami kamieni, które naprawdę nic by nie mówiły, gdyby nie oznaczono je numerami, których znaczenie objaśniała otrzymana przez nas broszurka. Dzięki niej i wcześniej obejrzanej animacji wiedzieliśmy, że przez środek fortu prawdopodobnie przebiegał murek odgradzający część domową od tej gospodarskiej, w której trzymano zwierzęta.




Kamienne forty o tak sporym rozmiarze zamieszkiwane były przez kilkupokoleniowe rodziny, których liczba członków mogła dochodzić nawet do 25 osób. Caherconnell fort uchodzi za jeden z najlepiej zachowanych irlandzkich fortów, ale mimo to pozostałości po dawnych budynkach są tutaj naprawdę marne. Żyjąca w nim grupę ludzi zamknięta była wewnątrz grubych, kamiennych ścian. Mur, osiągający wysokość nawet 3 metrów, oddzielał od świata zewnętrznego i jednocześnie chronił przed niebezpieczeństwem. Był takim małym azylem dającym schronienie. Z jednej strony fortu kawałek ściany nie oparł się upływowi czasu. Z zawalonej ściany wyrasta teraz krzak czarnego bzu na dowód, że do runięcia doszło już dawno temu.




W środku nie ma praktycznie nic do zwiedzania, dlatego wizyta przebiega szybko. Nie można wspiąć się na ścianę, bo mur jest stary i nadwyrężony, a czujne oko kamery nadzoruje poczynania turystów. Artefakty wydobyte z ziemi w czasie prac wykopaliskowych są już dawno umieszczone w bezpiecznym miejscu i tu ich na pewno nie zobaczymy. W miesiącach letnich [od VI-VIII] natrafić można z kolei na archeologów, bo regularnie odbywają się tu zajęcia Caherconnell Archaelogical Field School. Od maja do września turyści mogą też popatrzeć, jak działa zespół złożony z farmera i psa pasterskiego w konfrontacji z owcami. Farmerzy demonstrują tradycyjne techniki pracy, przekazywane z dziada pradziada. W drodze powrotnej do centrum faktycznie widzieliśmy nieco w oddali stado owiec i psa, ale dostępu do pokazu jakoś nie było widać. Pani w recepcji też jakoś nie przebąkiwała o możliwości zobaczenia tego widowiska.



Fort i centrum opuściliśmy zawiedzeni. Nie tego się spodziewaliśmy. Nawet teraz ciągle mam mieszane uczucia w stosunku do tego obiektu. Bo z jednej strony cieszy fakt, że fort znajduje się w rękach rodziny, która dba o niego i chce inwestować w dalsze prace archeologiczne, z drugiej czuć wyraźny niedosyt – 7 euro za coś takiego? Z ręką na sercu – zwiedziliśmy dużo innych, ciekawszych fortów, często w bardziej spektakularnej scenerii. Za darmo. Różnica polegała na tym, że to były forty na odludziu, bez całej infrastruktury turystycznej i komercyjnej otoczki. I wiecie co? To miało swój urok. Tu, jak już wspominałam, wszystko jest ‘dla leniwych’. Ot, taki gotowiec. Fort jest w oryginalnym stanie, ale dla mnie brak mu autentyczności. Taki paradoks. Mam wrażenie, że zapłaciłam te pieniądze za możliwość skorzystania z centrum turystycznego, nie za zwiedzanie fortu.



Absolutnie nie mam zamiaru odwodzenia Was od pomysłu odwiedzenia tego miejsca. Obsługa była przyjaźnie nastawiona do klientów, a urocza aura sprawiła, że nie żałowałam wydanych pieniędzy, bo chociaż zdjęcia mam za to w miarę przyzwoite. Spodobał mi się przytulny charakter kawiarenki Mountain Haven Café znajdującej się w centrum. Choć wystrój był prosty, to jednak dość klimatyczny i ciepły. Atmosfera jak u babci albo mamy. Wygodna sofa, tuż obok regały z książkami, które można przeglądać w czasie popijania kawy, a jak któraś szczególnie przypadnie nam do gustu, to możemy ją zabrać do domu w zamian za 5 euro. Innowacja dla mnie, po raz pierwszy spotkałam się z takim rozwiązaniem w tutejszych kawiarenkach turystycznych.




Pozostał jednak niedosyt, który powoduje u mnie mieszane uczucia. Ta przygoda z fortem dziwnie skojarzyła mi się z historią opisaną przez Hansa Christiana Andersena w „Nowych szatach Cesarza”. Czułam się zobligowana do zachwycania się czymś, co tak naprawdę niezbyt do mnie przemawiało. Miałam podziwiać COŚ, ale tak naprawdę nie wiedziałam ZA CO.


wtorek, 2 kwietnia 2013

Szwajcaria, odcinek 3: Rolle - Knockin' On Heaven's Door


To zadziwiające, jak coś takiego jak wspomnienia, coś niematerialnego, nieuchwytnego i nienamacalnego fizycznie, może być tak intensywne, żywe i wyraziste. Wydawać by się mogło, że są to atrybuty zarezerwowane tylko i wyłącznie dla czegoś rzeczywiście istniejącego. Tymczasem mój przypadek pokazuje, że wspomnienia potrafią także mieć zapach i smak. Bo ilekroć wracam myślami do Rolle, niewielkiego miasteczka w południowo-zachodniej Szwajcarii, tyle razy w moim umyśle rozpoczyna się proces, którego nie umiem - i prawdę powiedziawszy nie chcę - zatrzymać: odtwarzam tamten dzień na nowo, czuję smaki i zapachy zjadanych wtedy smakołyków, słyszę radosny śpiew ptaków i delikatny szum wody. Czuję coś jeszcze – przyjemne promienie słoneczne na rozgrzanym ciele, a także woń lata, radości i szczęścia. A to akurat jest jeden z najładniejszych zapachów.



Pierwszą część naszego urlopu postanowiliśmy poświęcić na zapoznanie się z urokami Jeziora Genewskiego, znanego również jako Lac Léman i teraz z perspektywy czasu wiem, że to była świetna decyzja. Nie żałuję, że zmodyfikowaliśmy swoje plany, które w pierwotnej wersji zakładały dokładną eksplorację Genewy. Duże miasta są z pewnością bardziej ‘wibrujące’, ale na dobrą sprawę wiele z nich ma wspólny mianownik – można dopatrzeć się u nich wielu podobieństw. Te mniejsze są często dużo bardziej interesujące: niepowtarzalne i bardziej klimatyczne. Być może właśnie dlatego, że ich uroku nie zadeptują codziennie dziesiątki tysięcy osób.




Genewa nie potrafiła mnie zatrzymać. Coś pchało mnie w stronę tych mniejszych miast. Coś podpowiadało, że się nie zawiodę, więc pobiegłam za tym czymś, jak wygłodniały pies za aromatem kiełbasy. Moje wiecznie niedopieszczone ego sugeruje, że to coś, to była moja nadzwyczajna intuicja, jakiś nadprogramowy zmysł, ale chyba nie do końca daję temu wiarę.



Jezioro Genewskie to wspaniały podarunek od matki natury – dar, który przypadł zarówno boskiej Szwajcarii, jak i uroczej Francji. Większa część jeziora należy do tego pierwszego kraju. Długość szwajcarskiej linii brzegowej wynosi nieco ponad 140 km, co stanowi bezproblemowy i dość przystępny dystans do pokonania. Oczywiście nie udało nam się zwiedzić wszystkich miast i miasteczek leżących u jego brzegów, ale te, które wybraliśmy, okazały się być szczęśliwym i udanym wyborem.



Do Rolle jechaliśmy w konkretnym celu – zwiedzenia tamtejszego, trzynastowiecznego zamku. Już niedługo po przybyciu okazało się, że ta imponująca twierdza nie jest udostępniania dla ciekawskich turystów. Zamek, jak wiele innych warowni, ma bogatą historię – jego sale były niegdyś m.in. kwaterami nauczycielskimi, pełniły także funkcje klas szkolnych, biur administracyjnych, szpitalnych salek i więziennych cel. Dla mnie przede wszystkim był to wyjątkowo przyjemny wizualnie obiekt, bez którego miasto nie byłoby takie urocze.



Rolle okazało się być idealne do nauki tego, co Włosi określają jako dolce far niente, do słodkiego nieróbstwa. W istocie było ono niebiańsko słodkie – chwilę po tym, jak dotarło do nas, że nie zwiedzimy zamku, postanowiliśmy osłodzić sobie to maleńkie niepowodzenie. Przechadzając się po czystej ulicy otoczonej z obydwu stron kolorowymi elewacjami budynków z drewnianymi okiennicami, dotarliśmy w końcu do pâtisserie-boulangerie Ch.Moret, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej.



Wszelkie ciastkarnio-piekarnie to przybytki, które darzę szczerym uwielbieniem. Znaleźliśmy się w raju dla łasuchów. Tak zapewne wyobrażają sobie niebo wszyscy miłośnicy słodkości. Bodźce wzrokowe i zapachowe natychmiast pobudziły pracę naszych ślinianek – w dodatku straciliśmy umiar. Staliśmy przy ladzie z kolorowymi wyrobami cukierniczymi i piekarskimi i nie potrafiliśmy powiedzieć sobie dość. To może jeszcze ta drożdżówka z czekoladą i wanilią? A co z tym nugatem? Bierzemy, nie? To nic, że przed chwilą wybraliśmy sobie świeżo przygotowane bagietki ze smakowitym nadzieniem. Z pewnością zjemy także słodkości.




Z reklamówkami wesoło dyndającymi w ręku równie wesołym krokiem powędrowaliśmy tam, skąd przyszliśmy. Przyzamkowe ławki wydawały się być idealnym miejscem do spożycia dopiero co zakupionego lunchu. Obiecywały niezapomniane wrażenia, bo przecież nie od dziś wiadomo, że posiłek spożywany w miłym towarzystwie i uroczej scenerii zyskuje podwójnie na smaku. I tak właśnie stało się tym razem.



Znaleźliśmy najbardziej wygodną pozycję do jedzenia i już po chwili wzdychaliśmy z zachwytu nad smakiem zjadanych produktów. Szybko też zyskaliśmy nieproszonych gości. Ptaki kręciły się u naszych stóp, licząc zapewne na jakiś okruch. To był ich szczęśliwy dzień – w ich małych dziobach co chwilę lądowały kawałeczki pieczywa. Co sprytniejsze sztuki wyłapywały okruchy jeszcze w locie, zanim chlebowa kulka upadła na kamyki i trafiła do gardła konkurentów.




Wielki błękit rozpościerał się przed moimi oczami – niebieskie niebo niemalże zlewało się z tym samym odcieniem wody w jeziorze. Widnokrąg zdawał się zanikać. Tafla jeziora bywała najczęściej nieruchoma. Jej idealną gładkość burzyły pluskające się i ‘nurkujące’ łabędzie. One tak jak i my wydawały się czerpać ogromną radość z przebywania w tym miejscu. Wokół nas było wyjątkowo mało osób, przez co momentami ciężko było mi uwierzyć, że ten mały kawałek raju mamy tylko dla siebie.



Niezwykle przyjemnie spacerowało się uliczkami tego miasta. Wśród platanów, barwnych sklepików, lodziarni, księgarń i restauracji. Myślę sobie, że tamtego dnia Rolle skutecznie zapisało się w mojej pamięci. Zachęcone przeze mnie wdarło się do mojego umysłu i zagospodarowało sobie spory kawałek mojej pamięci.




Kiedyś pod koniec liceum pisałam testy na predyspozycje zawodowe. Jedno z zadań polegało na napisaniu jak największej liczby konotacji związanych z danym słowem. Mimo że od mojego pobytu w Rolle upłynęło już sporo czasu, nie miałabym najmniejszego problemu z przypisaniem temu miastu nawet kilkudziesięciu konotacji. Co więcej wszystkie byłyby pozytywne.




Dlaczego zatytułowałam ten wpis Knockin’ On Heaven’s Door? Bo tamtego dnia dwukrotnie pukałam do drzwi nieba. Po raz pierwszy wtedy, kiedy otaczałam się pięknem Rolle i przypominałam sobie, co znaczy szczęście. Po raz drugi wtedy, kiedy zjeżdżając z ronda przyzwyczajenie wzięło górę - zamiast na prawym pasie jezdni znaleźliśmy się na lewym i nagle spostrzegliśmy, że na wprost nas pędzi samochód. Na szczęście w niebie nikt nie chciał otworzyć.