czwartek, 29 listopada 2012

Uprowadzona

Kiedyś wychodząc z kina – nie pamiętam już, czy było to po projekcji „Teda”, czy też może „Shadow Dancer”– zauważyłam plakat z zapowiedzią „Taken 2”. Niemalże podskoczyłam wtedy z radości, bo w moim miejscowym, prowincjonalnym kinie niestety nie zawsze wyświetlane są te nowości filmowe, na których mi najbardziej zależy. Na „Black Gold” przykładowo się nie doczekałam. Na jego planowany seans w jednym z kin w Dublinie też ostatecznie nie dotarłam. Postanowiłam sobie, że nie będę więcej popełniać takich błędów, a w przyszłości robić, co w mojej mocy, by oglądać wszystkie produkcje, które mają w obsadzie cenionych przeze mnie ludzi filmu. No prawie wszystkie, bo do tych stworzonych w konwencji science-fiction ciągle się nie przekonałam.


Czas mijał, nadeszła premiera „Taken 2” znanego w Polsce jako „Uprowadzona 2”, a mnie dziwnie się nie spieszyło do kina, choć w obsadzie filmu znajdował się jeden z moich ulubionych aktorów, Liam Neeson, sympatyczny "wielkolud" z Irlandii Północnej. Czasami dobiegały do mnie negatywne głosy na temat „Uprowadzonej 2”, ale wypadały z moich uszu tak szybko, jak do nich wpadały. Nie przywiązywałam do nich wielkiej wagi, bo zwykłam ufać swojej intuicji, a nie cudzym opiniom.


Jak zwykła mawiać przebojowa Milva z powieści Sapkowskiego: przychodzi kiedyś taki czas, kiedy trzeba albo srać, albo oswobodzić wychodek. I ja znalazłam się właśnie w takiej sytuacji. Niedawno sprawdzałam repertuar kina i to wtedy dotarło do mnie, że nie ma już czasu na zastanawianie się. Na stronie internetowej ‘mojego’ multipleksu znalazłam niezbyt dobrą informację – w środku tygodnia miał odbyć się ostatni seans „Taken 2”. Niepocieszona pokręciłam nosem. To była kwestia now or never. Teraz albo nigdy. Wybrałam "teraz", by wkrótce z Połówkiem u boku pomaszerować do wyznaczonej sali na seans „Uprowadzonej 2”. Sala kinowa była pusta. Lepszej niespodzianki chyba nie mogłam dostać. Czy mówiłam już, że uwielbiam mój prowincjonalny multipleks?


W 2008 roku do kin wszedł „Taken” i zebrał wiele pozytywnych recenzji zarówno od krytyków filmowych jak i zwykłych szaraków. Publice zaserwowano zgrabną historię Bryana Millsa, byłego agenta CIA i jego nastoletniej córki, Kim, nieszczęśliwie uprowadzonej w Paryżu przez albańskich handlarzy żywym towarem. Kiedy Bryan dowiaduje się o uprowadzeniu, nie waha się ani moment – pakuje potrzebny sprzęt i śladem Kim wyrusza do stolicy Francji, by skopać tyłki komu trzeba. Tak pokrótce można by było opisać fabułę „Uprowadzonej”.


Powstały cztery lata później sequel, „Uprowadzona 2” serwuje widzom podobną historię z niewielką zamianą ról. Tym razem w ręce porywaczy dostaje się nasz główny bohater i jego była żona, a córka będzie musiała zrobić wszystko, co w jej mocy, by doprowadzić do oswobodzenia rodziców. Potem całą resztą zajmie się daddy, który wydawać by się mogło, nawet do toalety chodzi zaopatrzony w super gadżety.


Miło popatrzeć na znajome twarze. Nie zmieniła się obsada głównych bohaterów, nawet mimo tego, że Maggie Grace, grającej nastoletnią córkę Bryana, bliżej już do trzydziestki niż dwudziestki. O ile w „Uprowadzonej” udałoby się jej jeszcze kogoś nabrać na jej rzekomy nastoletni wiek, o tyle w sequelu nie uda jej się tego zrobić. Cztery lata dzielące obydwie produkcje zrobiły swoje i nieco odebrały Maggie młodzieńczego uroku, choć nadal miło sobie na nią popatrzeć. Bryan za to ciągle wygląda dobrze. Nad wyraz dobrze – grający go Neeson ma już sześćdziesiąt lat, ale do statecznego staruszka o lasce ciągle mu daleko.


Film jest dość krótki i zwyczajnie nie ma w nim przydługich momentów wiejących nudą. Półtorej godziny mija szybko, a to w głównej mierze za sprawą wartkiej akcji, dynamicznych pościgów i całkiem przyjemnych zdjęć przenoszących nas kolejno z Albanii do Los Angeles, Paryża i Stambułu. To właśnie w tym ostatnim mieście toczy się zdecydowana większość akcji. Ma to swój klimat, choć Stambuł ukazany w filmie niekoniecznie zachęcił mnie do zwiedzenia go. Oglądając tę kilkunastomilionową metropolię można za to odnieść wrażenie, że wyjątkowo dobrze i widowiskowo biega / jeździ się tam po dachach – kilka dni później niemalże identyczną scenę pościgu miałam okazję oglądać w najnowszym Bondzie, "Skyfall".


Film obejrzałam z przyjemnością, ale to głównie z uwagi na jego obsadę. Nie nudziłam się, czasami tylko nieco irytowała mnie technika zmontowania niektórych scen walki - migawki bardziej męczyły oczy niż dodawały dynamiki. Oczywiście nie zobaczymy tu rozbudowanej intrygi i zaskakujących zwrotów akcji. Film jest na to za krótki i chyba też zbyt prosty. Łatwo za to dopatrzeć się zarzucanego mu braku realizmu, a dobrym tego przykładem są np. samochodowe manewry wykonywane przez Kim. Dziewczyna jest świeżo po niezaliczeniu testu na prawo jazdy, tymczasem za kierownicą radzi sobie podejrzanie dobrze. Zawstydziłaby Hołowczyca i wprawiła w kompleksy niejednego kierowcę z dziesięcioletnim stażem. Wąskie, kręte i pełne ludzi stambulskie ulice nie są dla niej przeszkodą. Radzi sobie na nich wspaniale niczym Colin McRae.


Takich ‘niedociągnięć’ jest w filmie więcej. Pytanie tylko, czy w filmach akcji naprawdę o to chodzi? O 100% autentyczności? O realizm do bólu? Kino sensacyjne to gatunek rządzący się swoimi prawami. Ono nie ma pobudzać do głębokich przemyśleń filozoficzno-egzystencjalnych,ale głównie spełniać funkcję rozrywkową. I pod tym względem „Taken 2” radzi sobie całkiem dobrze. Zresztą, w oglądanym przeze mnie "Skyfall" realizm stał na podobnym stopniu. Naturalnie z tych dwóch filmów produkcja o Bondzie jest zdecydowanie tą ciekawszą, ambitniejszą i bardziej godną uwagi, ale na obydwu dobrze się bawiłam.


Nie piszę, że polecam „Taken 2”, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że ten film nie do każdego przemówi. Kino akcji albo się lubi, albo omija szerokim łukiem. Zapewne sami podświadomie czujecie, czy to Wasz klimat. Namawiać nie będę, a fani Liama pewnie i tak go obejrzą. A że to ponoć bajka? Być może. Bajki mają jednak to do siebie, że są całkiem fajne.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wstrząśnięta, nie zmieszana

Najpierw wiercił mi dziurę w brzuchu, by pójść do kina na Skyfall, a potem o mało co nie zabił spazmatycznym śmiechem, kiedy - nie przeczuwając takiej okrutnej reakcji – wesoło i niewinnie zaświergotałam: a wiesz, że nigdy nie oglądałam żadnego filmu z Bondem? [zapamiętać na przyszłość: nigdy zbytnio nie uzewnętrzniać się przed facetem!]


Tak się dziwnie ułożyły moje życiowe ścieżki, że jakoś nigdy nie było mi po drodze z panem Bondem. I co z tego, że na palcach jednej ręki w błyskawicznym tempie mogłam wyliczyć aktorów grających agenta 007? Zachowanie Połówka było okrutne w swej jednoznaczności: nie oglądać Bonda? Toż to siara i niewybaczalny grzech! Nawet pięćdziesięcioletni prawiczek mieszkający pod jednym dachem z mamą, kolekcjonujący zabawki z Kinder niespodzianki, mógłby zapewne liczyć na większe zrozumienie otoczenia niż ja.


W ramach pokuty i zadośćuczynienia w piątkowy późny wieczór wylądowałam na kinowym fotelu, choć jeszcze kilka godzin wcześniej cała akcja stała pod wielkim znakiem zapytania. Wróciwszy z pracy w późne i chłodne popołudnie byłam bardziej sponiewierana niż sandały Włóczykija i patrząc na swoje pozbawione życia odbicie w lustrze sama miałam nieodpartą ochotę zakrzyknąć: Siostro, reanimacja! Szczęśliwym trafem obyło się bez defibrylatora i resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sofa, kawa i wanna zrobiły swoje i parę godzin później znów spokojnie mogłam przemieszczać się po mieście bez obawy, że ktoś weźmie mnie za zombiaka.


Po przeanalizowaniu naszych planów na najbliższe dni i repertuaru kina na nadchodzący tydzień, jednoznacznie wyszło nam, że do multipleksu powinniśmy się niezwłocznie stawić w piątek przed północą. Może było to najrozsądniejsze wyjście, ale w moim przypadku wielce ryzykowne. Istniało poważne zagrożenie, że zasnę w połowie tego trwającego niemal 2,5 godziny filmu. Przed samym wyjściem błyskawicznie rozprawiłam się z napojem energetyzującym, by nie zasnąć. Mój samiec alfa zapewne nie wykazałby zrozumienia dla takiego karygodnego zdarzenia, a to w efekcie mogłoby się dla mnie skończyć przymusowym pobytem w jakimś karcerze - tam, gdzie psy zadkami szczekają, a wrony natychmiast zawracają.


Wypadałoby napisać coś o fabule i postaciach w najnowszym Bondzie. Tylko tak się zastanawiam: co ja mam Wam napisać? Ja mam uczyć ojca robić dzieci? Ja, dyletantka? Podejrzewam, że co drugi czytelnik – nawet ten w wieku gimnazjalnym – wie więcej o Bondzie niż ja. Może napiszę tylko tyle, że agent 007 będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, a to wszystko przez pewnego psychopatę, robiącego co w jego mocy, by uprzykrzyć życie całej ściśle tajnej organizacji MI6. W rękach Bonda spocznie nie tylko jego własne życie, ale także losy wielu jego współpracowników i rodaków.


Film nie należy do najkrótszych i trochę obawiałam się tego, że w czasie tej 150-minutowej projekcji może dojść do następujących czynności:


a) zaczynam niecierpliwie wiercić się w fotelu


b) wymyślam arcyniewygodne pozycje, byle by tylko nie zasnąć


c) drzemię [ale tak cicho i niezauważalnie], a ktoś z górnych rzędów rzuca we mnie popcornem, bym przestała dodawać swoje efekty dźwiękowe


d) Połówek szturcha mnie coraz mniej subtelnie – mam natychmiast przestać chrapać i obudzić się


e) szczypię się i gryzę odganiając sen, ale Morfeusz jest silniejszy


f) otwieram jedno oko i pokazując palcem na Bonda, pytam rozespanym głosem: co to za jeden?


g) mam wszystko gdzieś – śpię


Z dumą wyznaję, że moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Ani oka nie zmrużyłam! Film obejrzałam w pełni świadoma oglądanego obrazu, a mało tego – pomimo nieznajomości wątków z poprzednich bondowskich produkcji – nie miałabym problemów z odpowiedzią na pytanie: ale o co tutaj chodzi? Co więcej, przyjemna ścieżka dźwiękowa w połączeniu z bardzo dobrymi zdjęciami sprawiła, że w kinowym fotelu zrelaksowałam się bardziej niż przy muzycznych pobrzękiwaniach u kosmetyczki.


Ku mojej uciesze Bond zgrabnie przemieszczał się po różnych stronach świata. Raz był w zatłoczonym Stambule, innym razem w deszczowym Londynie. Z kosmopolitycznego i imponującego Szanghaju, a także z egzotycznego Macau trafia wreszcie w zamglone i surowe szkockie Highlandy, gdzie - wydawać by się mogło - sky falls down. To właśnie tu ma dojść do ostatecznego starcia naszego bohatera z niegrzecznym przeciwnikiem. Kto wygra? Bond? Bad guy? Nawet jeśli domyślacie się odpowiedzi, to i tak nie zaszkodziłoby zajrzeć do kina, by ją zweryfikować.


Jeśli dla kogoś ma to jakieś znaczenie – mnie się naprawdę podobało! Nawet bardzo. Rzecz jasna, byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy w roli Bonda obsadzili smaczniejszy i bardziej utalentowany kąsek. Ale to akurat taki mały szczególik, na dobrą sprawę niemający wcale znaczenia. Dziewczyna agenta 007 jest znacznie seksowniejsza niż on sam, choć męskości i gracji Bondowi akurat odmówić nie można. Na szczęście Craig ma chociaż ciało fajne, więc jest na czym oko zawiesić. Film jest wciągający i wart obejrzenia. Dlatego w skali filmwebowej przyznaję mu 8 gwiazdek. Ode mnie zasłużone 8/10.

czwartek, 22 listopada 2012

Szwajcaria, odcinek 1: The Time Of My Life

Berno

Zimą, kiedy świat stał się nieco przygnębiający, deszcz częstszy, a przedłużająca się szarzyzna krajobrazów nastrajała bardziej nostalgicznie niż energetyzująco, postanowiłam uprzyjemnić sobie tę niezbyt optymistyczną porę roku. Hibernacja z pewnych względów odpadała, choć jej perspektywa była mocno kusząca. Pozostało mi zatem ubarwienie sobie życia wizją nadchodzących wakacji. Wakacji, które jak podpowiadał mi mój szósty zmysł, miały być urlopem mojego życia.


Aigle


Kiedy zimowa rzeczywistość stawała się wyjątkowo nieznośna i przytłaczająca, siadałam na łóżku, brałam do ręki przewodniki - które przez dobre kilka miesięcy gościły na mojej szafce nocnej – i stwarzałam pozory, że jestem. Moja powłoka cielesna znajdowała się w domu, ale dusza była gdzieś daleko. Nie tylko poza granicami domu, ale także wyspy. W tamtym momencie dokonywałam wstępu do swojej wycieczki życia. I nieważne, że według opinii wielu naukowców podróż astralna jest niemożliwa. Ja wtedy ją odbywałam.


Spiez


Veytaux, Zamek Chillon


Z deszczowej i często kapryśnej wyspy wywiało mnie do ojczyzny uroczych krów rasy simentalskiej, których najsłynniejszą przedstawicielką jest stara, poczciwa Milka. Było prawie tak, jak sobie wyobrażałam. Prawie – dlatego, że nie było dokładnie tak samo, ale lepiej. Błogi to był czas – okres niesamowitej beztroski, w którym zasób mojego słownictwa stał się chwilowo wyjątkowo ubogi. Ograniczałam się w zasadzie do wypowiadania prostych zdań, nieco odmiennie skonstruowanych, ale zawsze o tym samym znaczeniu – wyrażających głęboki zachwyt oglądanymi pejzażami.


Gruyères

Podwyższony poziom ekscytacji towarzyszył mi już w samolocie. W czasie podchodzenia do lądowania uderzyły mnie dwie rzeczy: niesamowicie górzyste ukształtowanie terenu i ogromna ilość drzew. To był ogromny kontrast do widoku, do którego jestem przyzwyczajona. Irlandia z lotu ptaka wydaje się być nieprzyzwoicie płaska. Choć nie brakuje tu gór i pagórków, w porównaniu z tymi szwajcarskimi są one niskie i mało imponujące.


Morges

Veytaux, Zamek Chillon


Poranne pobudki nie bardzo pasowały do wakacyjnego trybu życia, ale mimo to codziennie wcześnie rano ochoczo zrywałam się z łóżka i leciałam pod prysznic. Żal mi było spać do późna, kiedy wokół czekało tyle atrakcji. Cała reszta miała charakter typowej wakacyjnej sielanki.


Nyon


Bulle


Zajadając się przepysznym pieczywem, żółtymi serami i słodkościami nie liczyłam kalorii, choć pewnie powinnam była. Grzeszyłam z pełną tego świadomością. Ale warto było, bo tak pysznych drożdżówek, wypieków i ciastek już dawno nie jadłam. I już dawno nie byłam tak niewyobrażalnie szczęśliwa, jak właśnie tam. Zwiedzałam niesamowicie malownicze zamki, robiłam setki fotek, podziwiałam przepiękne panoramy i nawet nie zauważyłam, kiedy odcień mojej skóry stał się o ton ciemniejszy. Szwajcaria okazała się nie tylko nieprzyzwoicie piękna, ale i gorąca.


Oberhofen am Thunersee


Zamek Chillon


Powrót do szarej rzeczywistości – tak jak przewidziałam – wcale nie był bezbolesny. Kiedy zasmakowało się odrobiny raju, to potem ciężko zadowolić się przyziemną rzeczywistością. Po raz pierwszy w swoim życiu będąc na urlopie nie tęskniłam za domem i Irlandią. Dałam się rozkochać uroczej Szwajcarii i całkowicie zatraciłam się w tym uczuciu. Z nieopisaną przyjemnością zostałabym tam dłużej.


Gruyères


Być może zdziwię niektórych, ale kiedy koła samolotu dotknęły dublińskiego pasa startowego, a z samolotowych głośników popłynęły słowa Firework, nie cieszyłam się, że jestem w Irlandii. Myślami byłam w mojej oazie – gdzieś pośród łąk z widokiem na boskie Alpy, spacerując wśród pól porośniętych winoroślą, wśród malowniczych zamków, słuchając nieco nachalnej melodii wydobywających się z dzwonków zawieszonych na owczych szyjach i powtarzając cicho, ale jednocześnie błagalnie: „niech ta chwila trwa wiecznie”. 


Aigle

Spiez

Do Zielonej Wyspy zawsze będę mieć sentyment, bo tu przeżyłam kilka wspaniałych lat. Lat, które na dobrą sprawę spokojnie mogłabym nazwać najlepszymi latami mojego życia. Kocham Irlandię, ale to najwyraźniej taka niewierna miłość jest. Bo czuję, że mogłabym ją zdradzić dla Szwajcarii.


Zamek w Aigle

niedziela, 4 listopada 2012

Na irlandzką kawę do Flying Boat Museum w Foynes*



Tego dnia obudziłam się później niż planowałam. Rzut oka na zegarek uświadomił mi bolesną prawdę: jeśli za pół godziny wyjadę z domu, będę musiała do niego wrócić za jakieś pięć godzin. A to będzie oznaczało, że na zwiedzenie zaplanowanej przeze mnie atrakcji będę mieć tylko półtorej godziny, około czterech zajmie mi dojazd. Ale nawet w obliczu tej niezbyt optymistycznej kalkulacji nie miałam żadnych wątpliwości. Jadę do Foynes. Szybko też odkryłam pozytywną stronę tej sytuacji – podróż będzie doskonałą okazją, by wreszcie w całości przesłuchać Battle Born, najnowszą płytę The Killers, która ukazała się na rynku parę dni przed moim wyjazdem.




Los nam sprzyjał. Po autostradzie jechało się szybko i bezproblemowo, dzięki czemu przed upływem dwóch godzin stałam przed Visitor Centre leniwie się przeciągając i spoglądając na znajdujący się obok monument hydroplanu. To doskonały symbol ery świetności Foynes. Ery, w której ta niewielka wioska odgrywała ogromną rolę w komunikacji międzykontynentalnej pomiędzy Ameryką a Europą.




Foynes to mała wioska w hrabstwie Limerick leżąca na południowym brzegu ujścia rzeki Shannon. Dziś mało się o niej mówi, bo i nie ma ku temu większych powodów. Kiedyś były. Foynes pełniło wówczas rolę niezwykle ważnej bazy lotniczej dla lotów transatlantyckich. Lata II wojny światowej pokrywają się z latami świetności tego portu lotniczego. To właśnie wtedy Foynes stało się jednym z największych i najważniejszych cywilnych lotnisk w Europie. To tu pomiędzy wyspą Foynes a brzegiem lądu stałego lądowały hydroplany, a dokładniej mówiąc łodzie latające.




Port lotniczy w Foynes utracił swoje znaczenie, kiedy w hrabstwie Clare wybudowano lotnisko Rineanna, które dziś znamy jako Shannon Airport. Mimo to wioska umiejętnie wykorzystała zdobytą sławę i postanowiła jak najdłużej podtrzymywać ją przy życiu, aby ocalić w ten sposób pamięć o nostalgicznej erze łodzi latających.




Sława jest ulotna niczym kamfora. Ale namacalne rzeczy mają większą żywotność. Oryginalny terminal lotniczy wykorzystano w latach 80. XX wieku do otwarcia tu Muzeum Łodzi Latających. Dokonała tego sama Maureen O’Hara-Blair, a wydarzenie miało uczcić pięćdziesięciolecie pierwszego lotu pasażerskiego z Ameryki do Irlandii. W terminalu zgromadzono przeróżne pamiątki jak chociażby sprzęt do komunikacji radiowej i prognozowania pogody. Są tu też szczątki łodzi latającej, która w 1943 roku rozbiła się o górę Mount Brandon w hrabstwie Kerry.




Tamtego dnia Shannon spowijała gęsta mgła. Kapitan obrał kurs na pobliski Loop Head, aby pokrążyć nad oceanem do czasu ustąpienia mgły. Nawigator źle ocenił kierunek wiatru. Zamiast nad otwartym morzem, znaleźli się nad górzystym terenem. Przed oczami wyrosła im skała. Dramatyczna próba uniknięcia zderzenia nie powiodła się. Skrzydło zahaczyło o zbocze, a samolot runął z wysokości około 500 metrów. Dla dziesięciu osób skończyło się to tragicznie. Piętnaście cudem ocalało. Sześć metrów – tyle zabrakło do szczęścia i do ocalenia 10 istnień. Był to jedyny cywilny wypadek lotniczy w pobliżu Foynes w czasie działania tego lotniska.




Wszystkie wspomniane pamiątki choć na swój sposób ciekawe nie są w stanie równać się z perełką muzeum znaną jako B-314. Pod enigmatycznym skrótem B-314 kryje się Boeing Yankee Clipper amerykańskiej linii lotniczej Pan Am. To właśnie ta łódź latająca w lipcu 1939 roku wylądowała na rzece Shannon obmywającej Foynes. Lot przeszedł do historii. Był pierwszym bezpośrednim komercyjnym lotem pasażerskim z Ameryki do Europy. Yankee Clipper też na swój sposób zapisał się w historii Foynes. Przez blisko dziesięć miesięcy budowano jego pełnowymiarową replikę, którą potem kawałek po kawałku systematycznie przewożono nocą i za pomocą żurawi wzniesiono na terenie muzeum. Na całym świecie nie ma drugiej takiej pełnowymiarowej repliki. Boeingi B-314 już dawno przestały istnieć. Nigdzie ich nie zobaczymy. Nigdzie poza Foynes.




Jak przystało na łódź latającą, B-314 stoi sobie w wodzie za budynkiem muzeum. Dno pokrywają wrzucane przez turystów monety. Boeing B-314 jest ogromny i niefotogeniczny. Zdecydowanie lepiej go obejrzeć na żywo niż sfotografować. A jak się nie wzięło ze sobą obiektywu szerokokątnego, to już w ogóle można sobie darować robienie zdjęć.




Yankee Clipper był w swoim czasie najbardziej luksusowym samolotem na niebie. Na jego pokładzie - mieszczącym 74 pasażerów w czasie dziennych lotów i 36 podczas nocnych - znaleźć mogli się tylko ci, którzy mieli pieniądze. I choć wnętrze tej łodzi latającej może wydawać się nam nieco przestarzałe, należy pamiętać, że standard obowiązujący w późnych latach 30. był zupełnie inny. Pasażerom doprawdy niewiele brakowało do pełni luksusu. Do swojej dyspozycji mieli sypialnię, jadalnię z 14 miejscami siedzącymi, kryształami, obrusami i kelnerską obsługą.




Pasażerom dogadzano na wszystkie możliwe sposoby, a nawet czyszczono i polerowano ich buty. Ulokowany na samym końcu dolnego pokładu samolotu przedział dla nowożeńców dobitnie potwierdza, że konstruktorzy nie zapomnieli o niczym. No prawie o niczym. Bo o pewnym mankamencie ciężko było zapomnieć pasażerom. Ilekroć skrzydła B-314 zanurzyły się w wodzie w czasie niezbyt gładkiego lądowania, w jadalni pojawiała się woda.




Pierwsza myśl po wejściu na dolny pokład i zajęciu miejsca w fotelu? Żeby tak Ryanair i Aer Lingus oferowały tyle miejsca i swobody! Zabawne, że ten staruszek z lat 30. XX wieku jest wygodniejszy niż flota wspomnianych linii lotniczych. Zdaję sobie sprawę, że porównanie jest krzywdzące, bo zestawianie ze sobą tego boeinga i współczesnego airbusa tanich linii lotniczych ma się mniej więcej tak jak porównywanie samochodu z segmentu E do tego z B.






Foynes ma jeszcze jeden ważny powód do dumy. To tutaj w zimie 1942 roku w restauracji Brendana O’Regana narodziła się słynna Irish coffee. A wszystko zawdzięcza się pomysłowemu barmanowi Joe Sheridanowi, który postanowił podnieść na duchu pasażerów, którzy opuścili Foynes dziesięć godzin wcześniej. Z powodu złych warunków atmosferycznych samolot został zmuszony do powrotu. A kiedy poproszono Joe o zaserwowanie pasażerom czegoś na rozgrzewkę, mężczyzna wlał do kawy odrobinę poczciwej irlandzkiej whiskey. Kiedy jeden z pasażerów zapytał, czy to była brazylijska kawa, Joe żartobliwie odpowiedział: No, that’s Irish coffee! I tak narodziła się legendarna kawa rodem z Irlandii, którą później zaczęto serwować w specjalnych szklankach z nóżką.





Warto odwiedzić tę niewielką wioskę, przez którą w minionym wieku przewinęły się wielkie i znane osobistości nie tylko ze świata polityki, ale także literatury czy filmu. Humphrey Bogart, John F. Kennedy, Ernest Hemingway, Eleanor Roosevelt – to tylko nieliczni ze znanych. Nie zabrakło tu także polskiego przedstawiciela, jakim był Stanisław Mikołajczyk, premier rządu RP na uchodźstwie. Warto zajrzeć tu nie tylko po to, by napić się dobrej Irish Coffee, ale także po to, by uświadomić sobie, jak wielkimi szczęściarzami jesteśmy, żyjąc w tak wysoko rozwiniętym świecie. A przecież jeszcze nie tak dawno na pokładach samolotów nie było inteligentnych urządzeń, a nawigacja odbywała się w oparciu o gwiazdy.




Warto docenić to, co mamy i spróbować wczuć się w sytuację dawnych pasażerów, którzy w Foynes wchodzili na pokład i tak naprawdę nie mieli żadnej pewności, czy dotrą do celu swojej podróży, czy też może po kilkunastu godzinach lotu – bo i takie przypadki bywały – będą zmuszeni zawrócić. Latające łodzie rządziły się swoimi prawami. Latały tylko na pewnych wysokościach, co oznaczało, że nieraz musiały przedzierać się przez chmury burzowe. A pogoda szczególnie nad północnym Atlantykiem lubiła płatać figle. Choć, jak się tak głębiej nad tym zastanowić, to i to miało swoją dobrą stronę. Bo gdyby nie ten niefortunny, zawrócony lot z 1942 roku, dzisiaj być może nie znalibyśmy Irish Coffee.




_____


* z podziękowaniami dla Zielaka