O „The Grey” słyszałam coś tam, kiedyś tam. Tak na dobrą sprawę to jeszcze tydzień temu nie powiedziałabym na jego temat nic poza tym, że ma w obsadzie charyzmatycznego Irlandczyka, Liama Neesona. Jednak w czasie moich ostatnich zakupów w Tesco los zaprowadził mnie do stoiska z płytami CD i DVD, gdzie mój niedbale błądzący wzrok zatrzymał się na Neesonie, znajdującym się na okładce filmu. Pięć euro? Tanioszka! Biorę!
Filmu nie obejrzałam jeszcze tego samego wieczoru. Okazja nie sprzyjała, inne sprawy niecierpiące zwłoki domagały się mojej uwagi. Odłożyłam go zatem „na później”, bo przecież płyta nie zając, nie ucieknie, a co nagle, to po diable. A skoro już mowa o diable, to jest coś, czego od pewnego czasu unikam jak diabeł wody święconej – blurbów, a mówiąc bardziej zrozumiałym językiem – streszczeń filmu bądź książki zamieszczanych z tyłu na okładce. Można się bowiem natknąć w nich na minę spoilerem zwaną. A ja lubię podchodzić do filmu niczym do Kinder niespodzianki. Nie chcę wiedzieć, o czym dokładnie jest i co będzie się działo przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Lubię znać gatunek, by uniknąć tych, których nie lubię, ale niekoniecznie tematykę.
O filmie przypomniałam sobie w sobotnie popołudnie. Jako że uwinęłam się już ze sprzątaniem domu, z czystym sumieniem mogłam poświęcić resztę czasu na przyjemności. Tylko że z pękającą od bólu głową i narastającym bólem brzucha średnio widziało mi się robienie czegoś kreatywnego. Czytanie, pisanie, wkuwanie – nie tym razem. Ale oglądanie już tak.
Naciśnięcie przycisku pilota przeniosło mnie do nieco depresyjnej rzeczywistości Johna Ottwaya granego przez Neesona. Do realiów jego pracy, która – jak sam mówi – znajduje się na końcu świata. Pomiędzy byłych więźniów, uciekinierów, włóczęgów, dupków. Men unfit for mankind.
John jest myśliwym. Wynajęto go do zabijania wilków i do ochrony swoich kolegów przed nimi. Mocny i twardy jest tylko z zewnątrz. W środku tymczasem zjadają go zgryzoty. Kiedy go poznajemy, sam jest niczym ranne, krwawiące i obolałe zwierzę, któremu zostało już niewiele życia. Ale to już wkrótce ma się zmienić. Nasz bohater jeszcze nie wie, że wsiadając do samolotu, będzie jednym z nielicznych, którzy wyjdą z niego cało i żywo. I w tym momencie rozpoczyna się kino survivalowe osadzone w zimnym i nieprzyjaznym środowisku Alaski.
„The Grey”, znany w Polsce jako „Przetrwanie”, jest dramatem o zmaganiu się z własnymi słabościami i strachem. O przewrotnej ludzkiej naturze, która chwilę wcześniej może pragnąć samobójstwa, a niedługo potem z całych sił desperacko chwytać się życia. To film o woli przetrwania, ale także o śmierci. I o tym, że można zmierzyć się z nią na dwa sposoby: bierny i czynny. Można się poddać, ale można też walczyć.
Z samym filmem też można obejść się na dwa sposoby. Można potraktować go bardzo dosłownie. W sposób płytki i niemetaforyczny. Widzieć tylko to, na co się patrzy i nic poza tym. Można też zrobić coś zgoła odmiennego. Dostrzec w filmie przenośnię, głębszy sens i drugie dno. Mam wrażenie, że reżyser i scenarzysta, Joe Carnahan, zachęca nas do sposobu drugiego, bo kiedy tworzył „The Grey”, sięgnął delikatnie do dydaktyzmu i moralizatorstwa. Maybe I’m just seeing things…
Nie twierdzę, że „Przetrwanie” to najlepszy film jaki widziałam. Nie powiedziałabym też, że to mocny thriller, bo dla mnie nie do końca wpisuje się on w „rysopis” dreszczowca. Za to z łatwością wskoczył w ramy dramatu. Dobrego dramatu. Tematyka nie jest innowacyjna, można mieć déjà vu, wrażenie „ale to już było”. Sama przez moment pomyślałam, że będę oglądać drugi „Alive”. Widz oglądając film czuje pismo nosem. Instynktownie domyśla się, co będzie się działo. Gdybym teraz zrobiła ankietę na temat losów grupki bohaterów ocalałych z katastrofy, pewnie wszyscy udzieliliby poprawnej odpowiedzi.
Trzeba też przymknąć oko na pewną dozę nierealizmu. To jest akurat coś, czego widz musi się w pewnym momencie swojego życia nauczyć. Twórcy w pewnych sytuacjach ponaciągali rzeczywistość, może nieco zdeformowali obraz krwiożerczych wilków, ale nie na tym należy się skupiać. Dobra gra aktorska, a także nastrojowa i udana ścieżka dźwiękowa rekompensują minusy. No i ta Alaska - surowa, piękna i zabójcza. Niczym femme fatale. I to coś, czego nie potrafię zdefiniować, a co sprawia, że film mimo wszystko zapada w pamięć.