niedziela, 31 maja 2020

Running To The Sea - zapiski z samotni latarnika (1)



Tylko niewiele przesadzę, stwierdzając, że do tego wyjazdu przygotowywałam się niemal całe swoje dorosłe życie. Nie znałam szczegółów, nie znałam dnia ani godziny, ale wiedziałam, że kiedyś to w końcu zrobię. Wiedziałam, że kiedyś zrealizuję swoje marzenie o pobycie w latarni na końcu świata. A kiedy już nadeszła ta wiekopomna chwila, byłam z siebie dumna, bo miałam zaplanowane praktycznie wszystko - co do najmniejszego detalu. 
 Fintra Beach
Wymagała tego powaga sytuacji, nie jechałam bowiem do pięciogwiazdkowego resortu, gdzie usłużna obsługa byłaby na każde kiwnięcie mojego palca. Wybierałam się w odludne miejsce reklamujące się brakiem TV, a nawet zasięgu telefonicznego (tutaj wybiegnę nieco w przyszłość - z tym zasięgiem nie jest aż tak źle, jeśli - tak jak ja - jest się w Vodafone, wiem jednak, że jego całkowity brak dotyka czasem użytkowników innych sieci). 
 Bruckless, Donegal
Upewniłam się zatem, że mam ze sobą wszystko, co wydawało mi się koniecznie do spełnienia fantazji o idealnym pobycie w domu latarnika - od produktów tak prozaicznych jak prowiant i woda, przez te zbędne, ale mimo wszystko pożyteczne (rękawiczki, czapka, koc, aparat, a nawet kapcie i ulubiony sweter), aż po te bardziej wyszukane, bez których mogłabym się obejść, ale jednak nie chciałam (ekspres do kawy, świeczki, drwa do kominka...). A do tego garść rzeczy, która miała mi ten pobyt jeszcze bardziej umilić - papeteria do pisania listów, by jeszcze bardziej wczuć się w starodawny klimat, książki i notatki do czytania, dziennik do pisania... Perfumy i aromatyczny płyn do kąpieli, bo choć domyślałam się, że w takie miejsce nie zajrzy nawet pies z kulawą nogą, przez co nie muszę wyglądać ani pachnieć jak wyfiokowana dama, to jednak nade wszystko jestem próżną kobietą i lubię się rozpieszczać. 

W mojej idealnej wizji nie mogło zabraknąć także ciętych kwiatów, ale z tym punktem programu postanowiłam rozprawić się w samym Donegalu, gdzieś po drodze do latarni, wychodząc z założenia, że kilkugodzinna podróż na kraniec Irlandii nie wyjdzie kwiatom na dobre. A jako że zamarzyło mi się śniadanie w postaci jajecznicy, przystanek na małe zakupy i tak był wskazany. O ile jaja można było bez problemu nabyć w małym sklepiku w mieście Donegal, to na same kwiaty musiałam poczekać aż do przedostatniego dnia mojego pobytu i wizyty w Killybegs, największym porcie rybackim na wyspie. Ponieważ nie był to artykuł pierwszej potrzeby, a jedynie moja fanaberia, doszłam do wniosku, że szkoda mi czasu na ich poszukiwania, kiedy czeka na mnie latarnia.

Ten przydługi wstęp był tu po to, by stwierdzić jedną krótką prawdę: pewnych rzeczy po prostu nie można sobie zaplanować i przewidzieć. Bo choć wiedziałam, czego się spodziewać (wielokrotnie przeglądałam zdjęcia latarni i sąsiadujących z nią domków latarnika), rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania! 

Na miejscu - ku mojemu zaskoczeniu - zamiast Gerarda, managera zarządzającego domkami latarnika, pełniącego również rolę gospodarza witającego gości, pojawiła się jego żona. Ubolewam nad faktem, że jej imię mi umknęło w czasie powitania - byłam jednak pod zbyt dużym wrażeniem - bo teraz muszę określać ją mianem "żony Gerarda", co w pewien sposób jej umniejsza i traktuje ją przedmiotowo, a przy okazji pewnie śmiertelnie obraża wszystkie feministki i dyskredytuje mnie w ich oczach.  

To sympatyczna Irlandka była, z uroczym lokalnym akcentem, ale jednak na co dzień zajmowała się czym innym, co też dość szybko odkryłam. Kiedy bowiem w czasie oprowadzania po pomieszczeniu gospodarczym zapytałam ją, czy oprócz stojącej koło nas pralki jest także jakiś detergent do niej, nie miała zbyt dużego pojęcia, co jest na wyposażeniu, a co nie. Potem z kolei, cała w skowronkach, zagaiłam o tę lokalną plażę koralową, co to miała tutaj być w pobliżu, i niesamowicie szybko pożałowałam tego pytania, uświadamiając sobie, że niechcący znów wprowadziłam ją w zakłopotanie. 
Po lewej - dwie sypialnie (moja to ta pierwsza), po prawej- salon i łazienka, na wprost - tajemnicze pomieszczenie, do którego nie było wstępu
Kiedy zatem żona Gerarda zaczęła dumać nad zadanym pytaniem, ja zaczęłam wycofywać się rakiem i nieco zbyt nadgorliwie podkreślać, że: "no, no, no, it's fine, it DOESN'T matter". Miałam już na tym etapie swoje podejrzenia - w drodze do latarni, w tej części cypla, gdzie kończyła się cywilizacja, a zaczynała "dzicz", mignęła mi bowiem plaża i biegnący po niej zając, spłoszony niespodziewanym hukiem wywołanym przez koła pojazdu przetaczającego się po metalowej kratownicy, miałam zatem nadzieję, że to właśnie ta, ale z jej oględzinami musiałam zaczekać do następnego dnia (tak, to była ta!). 

 Plaża koralowa, a jednocześnie koniec cywilizacji. Za tą ławką nie było już żadnych domostw, tylko latarnia <3
Wielką radość mi za to uczyniła, kiedy z drżeniem serca spytałam o to, czy w drugim domku latarnika, przylegającym do tego "mojego" i dzielącym z nim ogródek, są jacyś goście, a ona odrzekła, że nie ma. Taki stan rzeczy był bowiem moim wymarzonym scenariuszem. Jeśli kiedykolwiek w moim życiu był moment, w którym dalsza byłam od bycia miłosierną i dobroduszną Matką Teresą z Kalkuty, to miał on miejsce właśnie wtedy. Niczego innego bowiem tak bardzo nie pragnęłam, jak tego, by w tym sąsiednim domku nikogo nie było przez cały mój pobyt, abym mogła mieć to miejsce tylko na swój prywatny użytek. Chyba nie mogłam sobie wymarzyć lepszego pierwszego razu, a uczucie, kiedy dostajesz do ręki klucze do bramy, zamykającej posiadłość i odcinającej teren latarni od zewnętrznego świata, może się równać chyba jedynie z odbiorem kluczy do własnego wymarzonego lokum. 
Jak tylko zobaczyłam tę sypialnię z widokiem na latarnię, wiedziałam już, że to właśnie w niej będę spać - bez względu na to, jak wygląda ta druga

Żona Gerarda chyba jeszcze dobrze nie zamknęła drzwi wyjściowych, kiedy - z rozpierającego mnie szczęścia - wydałam z siebie przeciągłe "Aaaaaaaaaa!" i odprawiłam fangirling, ale tego już na szczęście nie dane jej było zobaczyć. 

Najlepsze nastąpiło jednak późnym wieczorem i było czymś, co totalnie mnie zauroczyło i czego absolutnie się nie spodziewałam. Moja wyobraźnia okazała się być bardziej ułomna, niż myślałam, bo ani razu nie podsunęła mi takiej wizji. Ale może właśnie dlatego było to tak piękne i zaskakujące doświadczenie? Różne rzeczy bowiem sobie wyobrażałam. Siebie stojącą w drzwiach wejściowych i podziwiającą pejzaż, siebie siedzącą gdzieś na trawie z kocem i... butelką whiskey na rozgrzewkę, wpatrującą się w zachód słońca... Siebie podziwiającą wieloryby i delfiny... Ale nie to. 
 Druga sypialnia z dwoma pojedynczymi łóżkami

Tak niewiele brakowało, bym przegapiła to widowisko! A wszystko zaczęło się od tego, że tego zimnego, wietrznego i mokrego wieczoru postanowiłam urządzić sobie relaksującą kąpiel w cudnej, wolnostojącej wannie w łazience, która - nie przesadzając - miała rozmiary małego pokoju. Wanna była przeciwieństwem tej mojej. Duża, długa, szeroka i głęboka - idealna do romantycznej kąpieli we dwoje ;) - a do tego komfortowa i pięknie wyprofilowana. Nalałam więc do niej gorącej wody, dodałam płynu o kojącym zapachu werbeny, a potem zanurzyłam, wydając z siebie pomruk rozkoszy. Moja sielanka nie trwała jednak w nieskończoność, bo w dużej i chłodnej łazience woda wystygła szybciej, niżbym chciała, a z kranu leciała jedynie ta zimna. 

Chcąc przedłużyć moje hedonistyczne doświadczenie, zmuszona zostałam z niej wyjść, przejść kilka pomieszczeń, by wreszcie dotrzeć do celu i włączyć magiczny guzik, który miał mi zagwarantować dopływ gorącej wody. Chwyciłam więc bielusieńki ręcznik do rąk, przyłożyłam go niedbale do siebie i udałam w kierunku kuchni. A jako że po drodze mijałam swoją sypialnię, która miała boski widok na latarnię (była dosłownie naprzeciwko niej), postanowiłam na pięć sekund zboczyć z trasy i jeszcze raz popatrzeć na ten wymarzony obrazek. 

Podeszłam zatem do okna i zobaczyłam coś, czego nie oczekiwałam - bielutką latarnię odcinającą się od czarnego nieba, a na nim... miriady gwiazd! W życiu nie widziałam tak niesamowicie pięknego nieba, nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę, i nie jestem pewna, czy sam van Gogh stworzyłby coś piękniejszego, choć jego "Gwiaździsta noc" też jest zachwycająca. Ale tak jak jest imponująca, jest też smutna - artysta malował ją, przebywając w przytułku dla umysłowo chorych, i spoglądając na niebo z okna swojego pokoju (choć niewykluczone, że wszystko sobie uroił). Natomiast ta, którą ja podziwiałam, budziła tylko i wyłącznie zachwyt. 
 Cudownie było zasypiać i budzić się w pokoju z taaakim widokiem! 
Jako że przez te wszystkie długie lata podróżowania, przywykłam do patrzenia na świat przez obiektyw, moim pierwszym odruchem było sięgnięcie po aparat, który leżał na komodzie po mojej lewej stronie. Szybko jednak odzyskałam przytomność umysłu i uświadomiłam sobie, że nie uwiecznię tego cudownego obrazu, bo ani nie jestem van Goghiem, ani nie umiem robić zdjęć nocną porą. Jeszcze szybciej doszłam do innego wniosku  - "Chrzanić to!" - i zajęłam się tym, co mi pozostało. Podziwianiem tego zjawiska tu i teraz. Własnymi oczami. 


Stałam więc jak głupek przy starodawnym oknie, przez które zimno wdzierało się do sypialni, przyciskając do mokrego ciała mały ręczniczek i mając gdzieś to, że krople wody nadal spływają po mnie i wsiąkają w dywan rozłożony na drewnianej podłodze. Ten widok był grzechu wart. Do dziś jest to moje najwyraźniejsze i najpiękniejsze wspomnienie związane z tym pobytem. A także dowód, że powinniśmy - za namową Horacego - praktykować nie tylko jego "carpe diem", ale także "carpe noctem". Kiedy bowiem jakiś czas później ponownie wyszłam z wanny i wyjrzałam przez okno, zobaczyłam już tylko niebo zasnute chmurami, i gdyby nie to, że ten niesamowity obraz tak głęboko wyrył się w mojej pamięci, może nawet uwierzyłabym, że to wszystko tylko mi się przyśniło, albo było zwyczajnym psikusem mojego umysłu. 

niedziela, 10 maja 2020

Don't Do It Yourself, czyli jak prawie uśmierciłam swoje marzenie



Niewiele brakowało, abym przez swoją nieuwagę zdusiła w zarodku jedno ze swoich największych marzeń. 

Już praktycznie wszystko miałam dopięte na ostatni guzik. Wolne - potwierdzone. Opiekunka do kotów - zarezerwowana. Brakowało tylko jednej rzeczy. Za to najważniejszej - rezerwacji pobytu w latarni. 

Kiedy pod koniec lipca minionego roku po raz pierwszy podjęłam próbę zrealizowania tego marzenia i wysłałam maila z zapytaniem, czy ta niesamowicie zachęcająca promocja, na którą natrafiłam, nadal obowiązuje, dostałam błyskawiczną odpowiedź. Niestety negatywną. 

W pewien ponury lutowy wieczór znów wysłałam maila z zapytaniem pod ten sam adres. Trawił mnie już zew przyrody, a moja spragniona przygód natura dogorywała z nudów i błagała o życiodajny zastrzyk adrenaliny, o odrobinę surwiwala. O cokolwiek, co - po trudnym styczniu - pozwoliłoby mi znowu poczuć, że żyję. 

Jako że gonił mnie czas, wyczekiwałam tej mailowej odpowiedzi jak nieopierzony młodzian pierwszego włosa na klacie. Godziny kolejnego dnia mijały, dzień chylił się ku końcowi, a ona nie chciała nadejść. Wylogowałam się zatem ze swojego prywatnego maila, nie chcąc już dłużej na nią czekać, zalogowałam na blogowy i... zapomniałam o bożym świecie, bo zajęłam się pisaniem recenzji "Dżentelmenów". 

Kiedy zaś sobie o nim przypomniałam, było już za późno. Maila dostałam, nie inaczej, ale dopiero późnym piątkowym popołudniem, a moja korespondentka prosiła, bym odezwała się do niej jeszcze tego samego dnia przed siedemnastą (w przeciągu ponad godziny), jeśli nadal byłam zainteresowana pobytem w domku latarnika. Byłam. Byłam zainteresowana i chętna jak cholera, ale nie miałam już szansy jej o tym poinformować, bo podczas gdy ona pakowała manatki, by rozpocząć swój weekend, ja w tym samym czasie rwałam sobie włosy z głowy z powodu własnej opieszałości. I niepewności, którą zafundowałam sobie na własne życzenie. Przyszło mi bowiem żyć w niej przez cały weekend, jako że do wyjazdu miało dojść w poniedziałek. 

Nie mogłam sfinalizować tej transakcji online, bo strona internetowa nie akceptowała rezerwacji robionych na mniej niż tydzień przed przyjazdem (moja była zdecydowanie last minute), wszystko zatem trzeba było załatwiać telefonicznie/mailowo w godzinach otwarcia biura, bądź też osobiście, jeśli komuś akurat było po drodze do Dublina. 

W takiej sytuacji doszłam do wniosku, że może mnie uratować jedynie bezpośredni kontakt z zarządcą latarni, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma na imię Gerard, mieszka w boskim hrabstwie Donegal, i jest bardzo dobry w tym, co robi, bo wychwalał go niemal każdy, kto zostawiał recenzję swojego pobytu. 

Szukanie Gerarda było tak samo łatwe i przyjemne jak poszukiwania igły w stogu siana. Przekopałam cały Internet, zdzierając sobie paznokcie, ale mimo to robiąc to z pasją Reksia węszącego za kością z apetycznym szpikiem kostnym. Dokopałam się do wszystkiego: do złóż ropy i metali, do przedwojennych szkieletów, a nawet do Bursztynowej Komnaty. Do wszystkiego tylko nie do telefonu do Gerarda, który wydawał się być najbardziej chronioną tajemnicą świata. I do czegoś, do czego wolałabym się wtedy nie dokopać - do strony Bookingu, za pomocą której Irish Landmark Trust wynajmuje swoje posiadłości, w tym także interesującą mnie latarnię, o czym oczywiście nie miałam zielonego pojęcia, jako że korzystałam z ich strony firmowej.

I to ten wspomniany Booking.com okazał się być gwoździem do mojej trumny, bo kiedy z duszą na ramieniu wklepałam interesujące mnie daty pobytu w upatrzonej latarni, dowiedziałam się, że obydwa domki latarnika są już niedostępne. I że mogę się wypchać. Na przykład tym sianem, w którego stogu buszowałam, naiwnie licząc, że trafię tam na telefon Gerarda, a on potwierdzi mi słowa dublińskiej "biurwy" i każe się pakować na poniedziałkowy przyjazd. 

Choć moja wrodzona podejrzliwość nie chciała uwierzyć w to, co zobaczyłam na Bookingu, jakaś część mnie - najprawdopodobniej ta odpowiedzialna za instynkt przetrwania - zakazała mi się pakować na wypadek, gdyby w poniedziałek pracownica biura osobiście potwierdziła moje obawy. Niechybnie pękłoby mi serce, gdybym musiała wtedy rozpakować walizkę przygotowaną z myślą o wymarzonym pobycie w latarni. 

Miałam co prawda plan b, spreparowany na podorędziu, zakładający pobyt w jednym z kilku pięciogwiazdkowych hoteli, które już od dawna chciałam odwiedzić, doszłam jednak do wniosku, że nijak się to ma do mojej potrzeby hardcore'u i surwiwalu. Chciałam bowiem uciec od świata, a nie trafić w samo jego epicentrum. I choć pomysł ten miał jakieś tam swoje plusy - większą dostępność terminów i chyba też niższe ceny pobytu jako że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął - ja nie miałam serca do jego wykonania. Czekając zatem na mój poniedziałkowy "wyrok", wiedziałam już, że gram va banque. I że nie interesuje mnie nagroda pocieszenia. I tak nie potrafiłabym się nią cieszyć. Przede wszystkim jednak nie zasługiwałam na nią, gdyby faktycznie okazało się, że przez własną głupotę i opieszałość zaprzepaściłam taką niepowtarzalną okazję na pobyt w latarni. 

Jak być może się domyślacie, to był dla mnie wyjątkowo długi i stresujący weekend. Jednak poniedziałkowy telefon do dublińskiego biura Irish Landmark Trust, wykonany z samego rana, zanim jego pracownica zdążyła ściągnąć z siebie okrycie wierzchnie i zaparzyć kawę, przyniósł mi odpowiedź, na którą tak bardzo czekałam... 

Na moją z kolei czekała moja niezawodna petsitterka, która - niczym jej podopieczni - chyba posiada szósty zmysł, bo skutecznie wyczuła, że ten wyjazd wisiał na włosku, i to niekoniecznie z powodu panoszącego się wtedy nad Irlandią sztormu, bo jak nigdy wcześniej chciała się upewnić - na dzień przed wyznaczonym wyjazdem - że nic się nie zmieniło w moich planach i że nadal jej potrzebuję...

sobota, 2 maja 2020

Rok temu o tej porze...



Kiedy jakieś niecałe dwadzieścia lat temu czytałam "Proces" Kafki, nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś sama będę prowadzić surrealistyczne życie niczym jej główny bohater, nieszczęsny Józef K. Niby wolna, ale jednak ograniczana jakimiś absurdalnymi nakazami. "Aresztowana" mimo że nic złego nie zrobiłam. Na siłę izolowana od tego, co bliskie mojemu sercu. Zmuszona rezygnować ze swojej wolności przemieszczania się w imię wyższego dobra. 

Nie przyszło mi to do głowy nawet rok temu, kiedy beztrosko spacerowałam po pięknych plażach Connemary, dokarmiałam tamtejsze konie i osiołki, przebywałam w lokalach gastronomicznych i cieszyłam szeroko pojętą wolnością. Tamtejsza codzienność wydawała się wtedy taka oswojona i normalna. Tak było zawsze, i tak zawsze miało być. 

Nie miałam też pojęcia, jak bardzo prorocze okażą się moje słowa - "będzie się działo!" - kiedy pisałam w grudniu podsumowanie minionego roku. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Chciałam przede wszystkim kontynuować dobrą podróżniczą passę z 2019 roku, kiedy to przez siedem miesięcy w roku odbywałam większe i mniejsze, bliższe i dalsze wyprawy. Ten obecny miał być jeszcze lepszy pod tym względem, i choć jego początek - styczeń i luty - zapowiadał się tak obiecująco, potem wszystko posypało się jak domek z kart. Marzec i kwiecień spędziłam zatem w domu, a raczej w trasie dom-praca-dom, grzecznie nie wychylając się nawet o centymetr zza mojego hrabstwa. 
 Renvyle Beach
Czasami myślę sobie, że mogło być jeszcze gorzej. Że ta cała zaraza mogła dopaść nas jesienno-zimową porą, kiedy świat jest szary, bury i ponury. Innym razem zaś - że łatwiej byłoby mi siedzieć w domu na tyłku właśnie wtedy, kiedy za oknem byłaby szaruga zamiast pięknego słońca i zieleni. 
 Spójrzcie na ten piękny kasztanowiec w Letterfrack!
I choć w normalnych okolicznościach pewnie spędziłabym ten długi majowy weekend w jakimś ukochanym zakątku wyspy, zostaję w domu, mimo że już mnie skręca z tęsknoty za dzikim zachodem Irlandii. 
 Renvyle Beach. Jeszcze jedna piękna plaża Connemary
Wczoraj po raz pierwszy w tym całym zamieszaniu natrafiłam na kontrolę drogową, więc miałam namacalny dowód na to, że ostrzeżenia o zwiększonej liczbie policjantów na drodze nie są pustymi groźbami. Mam jednak pewne wątpliwości do skuteczności takich działań. Młodziutki i nieopierzony Garda, pewnie świeżo wyrwany z Templemore, i który na dobrą sprawę mógłby być moim synem, gdybym inicjację seksualną zaczęła jakieś cztery lata wcześniej, niż to miało miejsce, specjalnie nie drążył, gdzie i po co jadę. Miałam wprawdzie przygotowaną przepustkę z kliniki, ale wystarczyło, że podałam jej nazwę i wymieniłam moje osiedle, by mnie bez problemów przepuścił. A co gdybym to wszystko wymyśliła? Podała fałszywy powód? Też pewnie by mnie przepuścił, w dodatku błogosławiąc na drogę. A w to, że ludzie kłamią jak z nut akurat nie wątpię. Zastanawiam się, czy mieliście już styczność z punktami kontrolnymi na drogach i czy to wszystko odbywało się u Was tak samo jak u mnie, czyli "na słowo". 
 Tullycross. Uwielbiam irlandzkie chaty kryte strzechą!
Wyjątkowo ładna pogoda nie sprzyja izolacji i kwarantannie, a zakazany owoc zawsze smakuje lepiej, co już dawno potwierdziły choćby czasy prohibicji i delegalizacji prostytucji i narkotyków. Ludzie zawsze będą wyłamywać się i łamać zakazy. Zresztą, już od ponad dwóch tygodni mam nieodparte wrażenie, że znacznie zwiększył się ruch na drodze. Jako że mój dom znajduje się dość blisko głównej drogi, a okno w łazience mam przeważnie zawsze uchylone, codziennie rano jeszcze przed wyjściem do pracy wiem, że nie będę jedyną jej użytkowniczką. 
 Kylemore Abbey zawsze w remoncie niczym Sagrada Familia
Jeśli Wam również tęskno do "tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych", to może uda mi się pokrzepić Wasze serca garścią ładnych irlandzkich widoków. Tak było rok temu. Dziś mam wrażenie, że od tamtego maja dzieli mnie cała wieczność. 

W długi majowy weekend mieliśmy problem z dojazdem do naszego B&B i przebiciem się przez ulicę Tullycross, gdzie akurat odbywał się cieszący się sporą popularnością - już czternasty z rzędu - Connemara Mussels Festival. Mała wioska tętniła wtedy życiem, dziś pewnie świeci pustkami. Festiwal zakończył swój żywot, ale jego organizatorzy zapewniają, że już pracują nad czymś, co mogłoby go godnie zastąpić. 
 The Lodge, Letterfrack. Pub, restauracja, hostel
Pytacie czasem o lokale gastronomiczne w Connemarze. My od zawsze stołowaliśmy się w restauracji The Lodge w Letterfrack, ale jako że jest to przybytek, który był dość wcześnie zamykany na zimę (bodajże już w październiku) i otwierany dopiero późną wiosną na nadejście sezonu turystycznego, z konieczności przerzuciliśmy się na Veldon's Seafarer, która leży o rzut beretem od The Lodge. 
 Veldon's Seafarer, Letterfrack
W międzyczasie musiało zmienić się kierownictwo w The Lodge, bo któregoś niezbyt pięknego dnia obwieszczono nam, że w tym miejscu już nie honoruje się karty lojalnościowej, którą mieliśmy (friends & family - 10%), a przegrzebki z Derryinver, które zawsze tu zamawiałam, zaserwowano mi w inny niż zazwyczaj sposób. 
 Renvyle Beach
Ponadto sama restauracja zaczęła jakby bardziej niż zwykle aspirować do rangi tych bardziej luksusowych. Po raz pierwszy dane nam było poznać szefa kuchni, "Marko", który albo miał wyjątkowo świetne geny, albo faktycznie był tak młodziutki, na jakiego wyglądał. Marko przywitał się i oznajmił, że to on będzie dla nas gotował, a potem na długo ku niezadowoleniu Połówka i naszej kobiecej uciesze, przycupnął u naszego stolika i z autentyczną pasją opowiadał o kolejnych potrawach. A kiedy dowiedział się, że dzięki niemu i jego czekoladowemu musowi przeżyłyśmy tutaj z Ronnie wyjątkowo intensywny orgazm kulinarny, napuchł z dumy, że za jednym razem zadowolił dwie kobiety i hojnie zaoferował, że może nam zaserwować jeszcze jeden taki mus (oczywiście "on the house"!), skoro aż tak bardzo nam smakował. Urzekające, sami przyznajcie! 
Urocza wioska Tullycross
The Lodge ma zatem taką bardziej wyrafinowaną aurę niż jej konkurentka, Veldon's Seafarer, gdzie raczej nie poznacie jej szefa kuchni, ale nie oznacza to, że wśród jej klienteli znajdują się sami arystokraci ;) Bo oprócz restauracji jest tu także hostel, a także pub, i to właśnie z niego podszedł kiedyś do naszego stolika dziarskim krokiem pewien motocyklista, dzierżąc w ręku kufel Guinnessa. W czasie tej krótkiej rozmowy oznajmił mi, że widział, jak robiłam zdjęcia motocyklom na parkingu, zdradził nam, że jego eksdziewczyna była Polką, a nawet zademonstrował swoją znajomość wulgarnej polszczyzny. Niestety nie dane nam było poznać naszego towarzysza bliżej, bo wkrótce wrócił z łazienki Połówek i nasz stolik zrobił się nagle za mały dla czterech osób. Połówek bowiem, potwierdzając mądrość porzekadła "jak Polak głodny to zły", zaczął roztaczać wówczas tak mocną aurę "back off, dude!" (a może to było "fuck off, dude"?) i zachowywać się tak terytorialnie, że doprawdy nie zdziwiłabym się, gdyby nagle podniósł nogę i obsikał nasz stolik ;) Nasz nowy znajomy sprawniej ode mnie odczytał niewerbalne sygnały innego samca i tak szybko się ulotnił, że nie zdążyłam nawet przeprosić go za niecodzienną gburowatość Połówka.
Kylemore Abbey - opactwo sióstr benedyktynek nad malowniczym jeziorem Pollacapall
 
 Veldon's Seafarer
W Veldon's Seafarer również jest pub i możliwość noclegu, ale tutaj nigdy nie spotkała mnie żadna przygoda. Wystrój, jak sama nazwa wskazuje, utrzymany jest w morskim klimacie: śruby napędowe, sieci, boje... Atmosferę zaś określiłabym jako bardziej swojską, niezobowiązującą i swobodną. Po tym jak jednego wieczoru zjedliśmy tu przepyszny chowder, kolejnego dnia również się tam stawiliśmy, chcąc przed powrotem do domu urządzić ponowną ucztę naszym kubkom smakowym. Tym razem mieliśmy jednak pecha. Nie dość, że stolik, przy którym usiedliśmy, lepił się do moich rąk, albo one do niego, to w restauracji nadal serwowano menu śniadaniowe, bo na chowder i kilka innych potraw zabrakło składników (według wersji kelnerki: zamówienie nie dotarło na czas). Zamówiliśmy zatem sconesy i kawę, a kelnerka bez mrugnięcia okiem przyjęła zamówienie, nie dopytując nawet, jaką kawę sobie życzymy, więc kiedy olśniło nas, że tego nie sprecyzowaliśmy, trzeba było wyruszyć na jej poszukiwanie i dopowiedzieć szczegóły. Obydwa miejsca jednak uważam za godne polecenia, a tych, którzy chcą typowej atmosfery starego, tradycyjnego pubu, odsyłam do pobliskiego Paddy Coynes w Tullycross. 

Pomimo tej całej nieco pesymistycznej sytuacji, w której się znaleźliśmy za sprawą wirusa, nadal wierzę, że jeszcze będzie pięknie. I choć nie robię konkretnych planów wyjazdowych, często wyobrażam sobie swoje przyszłe wycieczki po Irlandii, a w myślach pokonuję granice swojego hrabstwa i zapuszczam daleko, daleko od niego. Dzięki temu, co się dzieje, zrozumiałam też, że moje marzenia o życiu na małej irlandzkiej wyspie, bądź gdzieś na zachodnim wybrzeżu, mają jak najbardziej rację bytu. 
W tym zrujnowanym zamku Renvyle mieszkała kiedyś królowa piratów, Grace O'Malley. Miało w nim miejsce także wesele, których uczestników - w stylu "Gry o Tron" - napadł i wyrżnął w pień wrogi klan. Dom obok to noclegownia The Olde Castle. Uwielbiam ten zakątek półwyspu Renvyle, ale jeszcze nigdy tu nie nocowałam.  W latach 70. XX wieku zamek wystąpił w filmie "The Purple Taxi".
 Tullycross
 Kilkanaście lat temu, kiedy trafiłam tu przypadkiem, zakochałam się w tym widoku od pierwszego wejrzenia. Urzekły mnie cisza i błogość, jakimi emanował ten zakątek. Konie na pobliskim pastwisku też pewnie nie pozostały bez znaczenia ;) Do dziś mi nie przeszło! 
 Wielki miłośnik jabłek. I jeden z najwdzięczniejszych modeli, jakich miałam :)

A jak Wy sobie radzicie?