Pokazywanie postów oznaczonych etykietą latarnia morska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą latarnia morska. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 stycznia 2024

Youghal: efekt motyla w wydaniu irlandzko-amerykańskim


Życie w latach 50. XX wieku nie rozpieszczało mieszkańców Youghal, małego portowego miasta na południu Irlandii. Stopień bezrobocia zniechęcał, za to emigracja bardzo kusiła. Sytuacja jednak nie była tu tak dramatyczna jak w śródlądowych miasteczkach. W porównaniu z nimi Youghal miało swoją tłustą gęś znoszącą złote jajka - nadmorskie położenie. Długie kilometry złotego piasku na trzech pobliskich plażach. 


Poratunkiem niewątpliwie był przemysł tekstylny. W 1947 roku lokalny biznesmen, William Dwyer,  założył tu fabrykę włókienniczą, a kilka lat później kolejną, kiedy ta pierwsza okazała się sukcesem. Dzięki temu zatrudnienie znalazło 250 osób, co w połączeniu z setkami miejsc pracy stworzonymi nieco później przez manufakturę dywanów, Youghal Carpets, sprawiło, że miasto nabrało wiatru w żagle. 


Jakiś czas później córka Williama, Doreen, poślubi niewykształconego pracownika jednej z fabryk ojca, Richarda Lorda, który z  kolei przekształci rodzinny biznes w prawdziwe imperium włókiennicze, dające zatrudnienie ponad 2500 pracowników w całej Irlandii. Nade wszystko jednak Richard zadośćuczyni swojemu nazwisku - będzie żył jak lord i zarabiał miliony funtów dzięki swojej pracowitości i przedsiębiorczości. Umrze w wieku 93 lat jako spełniony biznesman, maż i ojciec ośmiorga dzieci. Ale jako że to nie jest indywidualna historia Richarda, lecz mieszkańców Youghal, wróćmy do samego miasta.


Najlepsze bowiem dopiero nadchodziło.


Sto lat wcześniej, po drugiej stronie Atlantyku, pewien amerykański pisarz o imieniu Herman zawzięcie pracował nad swoją morską powieścią przygodową. Powieścią, która nie tylko obiegnie cały świat, ale zrewolucjonizuje życie tej irlandzkiej społeczności. On sam jednak nigdy się o tym nie dowie. Nie doświadczy też sławy i uznania wynikających z popularności powieści, która zabrała mu półtora roku życia i ukazała się w 1851 roku w postaci "Moby Dicka". Umrze bowiem 40 lat później pewnego wrześniowego poranka.


W 1954 roku, sto trzy lata po debiucie "Moby Dicka", założyciele studia filmowego "Warner Bros", przedsiębiorczy bracia Warner (a tak naprawdę polscy Żydzi, których rodzice, Benjamin Wonsal i Pearl Eichelbaum, wyemigrowali z podwarszawskiej wioski Krasnosielc do Kanady, a następnie USA, gdzie zmienili nazwisko na Warner) doszli do wniosku, że mają problem. 


Musiało to wyglądać mniej więcej tak:

Warner Bros: Huston, mamy problem! Chcemy zekranizować "Moby Dicka", ale nie mamy odpowiedniego planu filmowego!

Akcja powieści Hermana Melville'a (przynajmniej ta na lądzie) toczy się w dziewiętnastowiecznym amerykańskim centrum wielorybnictwa - New Bedford w stanie Massachusetts. Problem w tym, że New Bedford przeszło dość intensywne zmiany i nie do końca przypominało siebie sprzed stu lat.

Huston (na modłę komunistycznego "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie"): Taki problem to nie problem! Dajcie mi kasę, a lokalizacja się znajdzie!

Warner Bros: Deal! Umowa stoi! Masz tu czek na milion dolców. Rób to, co najlepiej potrafisz. 

 

Huston, a właściwie John Marcellus Huston, był wówczas popularnym i cenionym amerykańskim reżyserem, scenarzystą i aktorem. Wydawał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wiele z jego filmów poruszało niewygodną i skomplikowaną tematykę religii, kolonializmu czy psychologii. "Moby Dick" ze swoimi ukrytymi biblijnymi odniesieniami i filozoficznymi rozkminami był dla wielu zakręcony jak ruski termos. Kto mógł sobie z nim lepiej poradzić, jeśli właśnie nie John Huston?  


Huston podumał, aż wreszcie entuzjastycznie krzyknął niczym Archimedes: Eureka! Tfu, znaczy się Éire! Ireland! Chcecie zapyziałą wersję New Bedford? To ją dostaniecie! 


Irlandia jako lokalizacja do nowego filmu braci Warner wydała się idealna z kilku powodów. Huston miał w Youghal dobrego znajomego, dziennikarza Clauda Cockburna, a kto ma wtyki, ten ma prąd. Ponadto, Youghal ze swoją nadmorską lokalizacją i relatywnie dziewiczą (tak, wiem, albo jest się dziewicą, albo się nią nie jest) przyrodą było jak ta balzakowska Kuzynka Bietka. Uboższe niż jego amerykański krewniak, nieco zacofane i staromodne. Idealne do zobrazowania dziewiętnastowiecznej morskiej osady. 


Nawet nie trzeba było się specjalnie wysilać: latarenka, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej przed ukazaniem się "Moby Dicka", woda, morze jak okiem sięgnąć, urokliwe nabrzeże, a w nim rybacy ze swoimi długimi siwymi włosami i brodami. Niczym prosto wyjęci z kart dziewiętnastowiecznej morskiej powieści.  


Huston przybył tu z wielkiego świata, ale Irlandia daleka była od takiego wizerunku. Pod wieloma względami nadal była sto lat za Murzynami. Doskonale zobrazowała to towarzyska wizyta reżysera, kiedy pewnego dnia odwiedził swojego irlandzkiego przyjaciela, Clauda, w jego sfatygowanym domu. Siedzieli sobie w pokoju: każdy ze szklaneczką whiskey w dłoni i... miską na wodę, bo przez dziurawy dach deszcz kapał im na głowy. 


W lutym 1954 roku lokalny pracownik budowlany, Michael Murray, akurat odnawiał domy przy nabrzeżu, kiedy nieopodal niego zatrzymał się duży samochód, z którego wysiadło następnie kilku dobrze ubranych mężczyzn. Na szczęście Michaela nie była to czarna wołga. 


Przybysze zaczęli się przechadzać i intensywnie rozglądać po nabrzeżu. Pasowali tu jak wół do karety, toteż Michael od razu zwrócił na nich swoją uwagę. Od słowa do słowa, załatwił sobie niezłą fuchę. Tajemniczy mężczyźni zdradzili mu bowiem, że latem będą tu kręcić film, a jego pomoc w stworzeniu scenografii byłaby mile widziana.


Dał im swój numer telefonu, a o niecodziennym spotkaniu poinformował swoich kolegów. Wyśmiali go, nikt mu nie uwierzył. 


Kilka miesięcy później już nikt się nie śmiał. To właśnie Michael przyczynił się do wybudowania atrapowych domów, odmalowania tych już istniejących i wzniesienia słupów telekomunikacyjnych, które miały później imitować ożaglowanie rejowe wielkich żaglowców. Bo tak naprawdę statków było w porcie tyle, co kot napłakał.  Jednym z czterech prawdziwych żaglowców był filmowy "Pequod" - statek kapitana Ahaba polującego na tytułowego Moby Dicka, białego kaszalota, który odgryzł mu nogę. 


Michael nie był jedynym szczęśliwcem. Oprócz niego zatrudnienie dostało wielu innych robotników. Jako że wieści o filmie rozniosły się z prędkością światła, to tak naprawdę całe miasto skorzystało na tym niecodziennym przedsięwzięciu. Do Youghal codziennie pielgrzymowali spragnieni sensacji turyści. Trudno było im się dziwić. Życie w XX-wiecznej Irlandii dalekie było od blichtru i fajerwerków. Wielu ludzi nadal marzyło o Ameryce. Tymczasem Ameryka przyjechała do nich.


Ponadto, w głównej roli w "Moby Dicku" występował sam Gregory Peck. Brad Pitt ówczesnych czasów, na widok którego niejednej irlandzkiej piękności miękły kolana. Rosaleen, jedna z lokalnych Irlandek była tak bardzo zdeterminowana, by choć przez chwilę znaleźć się u jego boku, że nie zawahała się przed wyrafinowanym podstępem. Jako że wszystkie konwencjonalne próby uzyskania podpisu jej bożyszcza były do tej pory nieudane, któregoś dnia spróbowała tych niekonwencjonalnych. W czasie filmowania pewnej sceny niespodziewanie podpłynęła do Pecka i głośno zawołała: "czy mogę dostać twój autograf?", co z kolei wywołało salwę śmiechu u widowni na nabrzeżu, i wstrzymało nagrywanie filmu. 


Wielu mieszkańców, małych i dużych, przeżyło swoje pięć minut sławy, kiedy występowało w roli statystów. A Huston grosza nie szczędził. Miał przecież do dyspozycji milion dolarów. Dorośli dostawali £2 za dzień, a dzieci 15 szylingów brytyjskich, co było dobrym wynagrodzeniem jak na ówczesne realia. 


W pobliskim barze Paddy'ego Linehana znajdowała się "siedziba główna" ekipy filmowej. To tu codziennie zbierali się na poranne narady i wieczorny relaks. A przy tym wypijali morze porto. Za udostępnienie kwatery płacili Paddy'emu £5 za tydzień. To tutaj też Huston wypatrzył urodziwą rudowłosą Irlandkę, która pracowała w barze. Była mu potrzebna do odegrania sceny pożegnalnej, w której czule żegna się ze swoim marynarzem. Scena wymagała ośmiu powtórzeń (pocałunków) i kosztowała Hustona £8. Dla niego było to nic, dla młodej Irlandki - mała "fortuna". Paddy płacił jej bowiem nieco ponad jednego funta za tydzień pracy. Wraz ze wspomnianym pocałunkiem dziewczyna zasmakowała "sławy" i lepszego życia. Doszła do wniosku, że marnuje się w swojej pracy, w związku z czym porzuciła ją i wyjechała do Hollywood. 


Jak głosi łacińska sentencja - natura abhorret vacuum. Przyroda nie znosi pustki, toteż na jej miejsce przyjechali inni. Jedni zatrzymali się na chwilę, inni zostali nieco dłużej, by ogrzać się w blasku "sławy". Miasto nadal przyciągało tłumy turystów z odległych zakątków świata. Miejscowi zaś witali ich z szeroko otwartymi ramionami. I z właściwą dla Irlandczyków swadą i humorem traktowali ich z szacunkiem, ale też nie przepuszczali okazji do żartów i śmiechu tam, gdzie się one pojawiały. Zatem pewnemu Irlandczykowi udało się wmówić amerykańskiej turystce, że ma do czynienia z Richardem Basheartem, jednym z aktorów występujących w "Moby Dicku". Kiedy kobieta poprosiła go o autograf, ten obrócił się skonfundowany do Paddy'ego i spytał: "jak się pisze Basheart???" 


Niektórzy statyści niemal cały czas paradowali w filmowych kostiumach, z niechęcią je ściągając. Za to z dużą chęcią opowiadali o samym filmie, zapewne czerpiąc z tego dumę i radość. I tak pewien Irlandczyk dostał od włoskiego turysty 10000 lirów napiwku. Banknot o takim nominale zdecydowanie zadziałał na jego wyobraźnię, niestety ku jego rozczarowaniu okazało się, że ma on wartość nieco ponad jednego funta brytyjskiego. 


 

W tym roku minie 70. rocznica nakręcenia "Moby Dicka", a pamięć o tym wydarzeniu nadal nie słabnie. Ponad trzy lata temu na nabrzeżu Youghal pojawiła się rzeźba wykonana z irlandzkiego wapienia - przedstawia kapitana Ahaba z harpunem. Kosztowała 35000€, co już samo w sobie udowadnia, jak bardzo poważnie miejscowi podchodzą do tematu. W ich oczach to rentowna inwestycja i przydatne narzędzie do marketingu. 


Pomimo wielu zawirowań losu, upadku przemysłu tekstylnego i fabryk, które niegdyś były dumą Williama Dwyera i Richarda Lorda, lokal Paddy'ego w Youghal nadal istnieje i ma się dobrze. Pełen jest pamiątek po tym wydarzeniu. Niewątpliwie swoją zasługę miała w tym żona Paddy'ego, Maureen. Bo choć to jego imię i nazwisko widniały na szyldzie, to właśnie ona wpadła na pomysł, by przechrzcić pub na Moby Dick's, co po raz kolejny udowodniło, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wielka kobieta.  


 

niedziela, 23 kwietnia 2023

Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc? (latarnia Fanad)

(zdjęcie z sieci)

Jednym z najbardziej popularnych wyobrażeń na temat latarni morskich jest to, że są one dość samotnymi miejscami. Miejscami, gdzie diabeł mówi dobranoc. 


Zapewne niegdyś tak było. Zanim nasz świat skurczył się do rozmiarów małej globalnej wioski, zanim podróże przestały być domeną uprzywilejowanych. Dziś jednak takie wyobrażenia noszą znamiona anachronizmu - mają mniej więcej tyle wspólnego z prawdą co kolorowe jednorożce z rzeczywistością.  


Na przylądku, gdzie stoi latarnia Fanad - z powodzeniem działająca tu od 1817 roku - znajdują się trzy domki do wynajęcia. Dwa z nich - Inishtrahull View i Tory View - są dość sporych rozmiarów, jak na ówczesne standardy, i mogą pomieścić czworo gości. 


To właśnie w nich przez długie lata rezydowali latarnicy ze swoimi rodzinami. W dość surowych warunkach, bez specjalnych wygód. Wszyscy mieli w życiu pod górkę. Dzieci z latarni chodziły do szkoły oddalonej o jakieś 2,5 km. Dzień w dzień, właśnie pod tę wspomnianą górkę. Chodziły w dosłownym znaczeniu. Nikt ich do niej nie zawoził komfortowymi samochodami. 



Jeszcze w 1978 roku można było tu spotkać najprawdziwszego latarnika, Jacka Connelly'ego, doglądającego latarni Fanad, mimo że trzy lata wcześniej ją zelektryfikowano, a zawód latarnika zaczął powoli wymierać. Pięć lat później Jack przeszedł już na emeryturę. 


Jest tu też trzeci domek, zwany Dunree View, najmniejszy, bo zaledwie dwuosobowy, w którym w zimie zamieszkiwał trzeci latarnik. Był to zazwyczaj żółtodziób, zapasowy asystent, który dopiero przyuczał się do zawodu, a jego obecność była podyktowana chorobą albo wzięciem urlopu przez któregoś ze stałych latarników - starych wyjadaczy. 


Przy rezerwacji noclegu przeważnie nie ma się zbyt dużego pola manewru, no chyba, że robi się to z ogromnym wyprzedzeniem. Domki latarnika cieszą się bowiem sporym zainteresowaniem i schodzą jak świeże bułeczki. Nie miałam więc zbyt dużego dylematu, kiedy robiłam rezerwację - ten najmniejszy, na którego miałam największą chrapkę, był wolny, a do tego najtańszy - nie było nad czym dywagować. Trzeba było szybko działać. 


Już podczas pierwszego dnia pobytu zrozumiałam, że to, co początkowo wydawało mi się jednym z jego największych atutów, czyli prywatne zejście do samego oceanu, okazało się być jego wadą.  

Żeby dojść do tarasu, trzeba było przejść przed naszym domkiem

Dla pełni obrazu wypadałoby tu dodać, że latarnia Fanad jest latarnią otwartą dla zwiedzających, w pełni funkcjonującą. W godzinach otwarcia z powodzeniem można tutaj odbyć zwiedzanie z przewodnikiem i dostać się na jej szczyt za pomocą kilkudziesięciu spiralnych granitowych schodów. Oczywiście po uprzednim nabyciu biletu, bo w Irlandii tylko deszcz jest za darmo, za wszystko inne trzeba płacić. 


W teorii wszystko zawsze wygląda pięknie, nie inaczej było tym razem. Po godzinach cały kompleks latarniany pozostaje zamknięty, a goście mający rezerwację noclegu, dostają się na jej teren przez zautomatyzowaną bramę wjazdową. Wciskasz odpowiedni guzik na zdalnym pilocie, a brama otwiera się przed Tobą niczym wrota Sezamu. A im bardziej się uchyla, tym bardziej ekscytacja rośnie. 


Cieszyłam się więc na myśl o prywatnym tarasie obmywanym chłodnymi wodami  oceanu, do którego prowadziły kamienne i strome schodki. Miałam tam sobie siedzieć, gdyby już znudziło mi się przebywanie w czterech ścianach. 

 

Nie przewidziałam tylko jednego - nieproszonych gości, którzy tylko sobie wiadomym sposobem przedostawali się na teren latarni, kiedy teoretycznie była już zamknięta dla niepowołanych osób, i "naszym", nie takim znowu prywatnym przejściem, szli, taszcząc wędkarski ekwipunek, na skalną półkę u podnóża skały, na której wzniesiono domki i samą latarnię. Tuż przed naszymi nosami.


Początkowo obserwowałam te pielgrzymki z przerażeniem w oczach: "więcej ich matka nie miała?!" Niestety w tamtym momencie szlag spektakularnie trafił moje plany spania przy otwartym oknie (ścieżka wiodła obok niego), bo wiedziałam już, że nie można liczyć na prywatność. Dość szybko jednak przeszłam nad tym do porządku dziennego, a nieproszonych gości traktowałam jako ciekawe studium ludzkiej natury i obiekt badawczy. 

Po przeciwnej stronie naszego "prywatnego" tarasu też byli wędkarze, bo... czemu nie?

Zaiste, ciekawy był to widok dla człowieka, który lubi zagłębiać tajniki ludzkiej psychiki. Intruzi dzielili się bowiem na trzy grupy. 


Pierwsi wykazywali się iście dziecięcą logiką - jeśli ja udam, że nie widzę ciebie, to ty mnie też nie zobaczysz (kto się kiedykolwiek bawił z dzieckiem w chowanego, ten wie). Doprawdy rozbrajające. 


Przechodzili więc tuż przed naszymi nosami, udając, że nas tam nie ma, i twardo trzymając wzrok tuż przed sobą. Mocno skupieni na własnym czubku nosa, zapewne telepatycznie komunikujący się ze swoimi kompanami (pamiętajcie, dopóki wy ich nie widzicie, oni nie widzą was!) Ani be, ani me, ani kukuryku - jakby zaśpiewał Bogdan Smoleń. 


Druga grupa wykazywała wyższy stopień rozwoju ewolucyjnego, bo napotykając inne formy życia (nas), uznawała naszą - jakby nie było prawowitą - obecność, i witała się jak Bozia nakazała. Szybkie, zdawkowe "Hi", bardziej rozbudowane "Cześć, jak się macie?" i inne takie w lokalnym narzeczu. 


Trzecia grupa - tak zwane "dobre chłopaki" - była najbardziej cywilizowana. Już nie tylko witali się z nami serdecznie, ale wręcz kłaniali w pas, przepraszali i obiecywali, że nie będą zbyt długo. Szóstka za maniery, trójka za kiepskie wykonanie, jako że dwie godziny później nadal łowili ryby.


A tych w wodach Lough Swilly nie brakuje, w przeciwieństwie do naszej polskiej Odry. Tez zbiornik wodny stanowi bowiem mokry (i to dosłownie!) sen każdego wędkarza. Co kto lubi, co kto woli: mintaje, dorsze, płaszczki, molwy, kurki czerwone, witlinki, makrele... Prawdziwy róg Amaltei. Do wyboru, do koloru. 


Niektórzy wychodzą z założenia, że jak łowić ryby to tylko na mokro, nie zaś o suchym pysku ;) Wtedy ponoć nie biorą. Takie przekonanie wydawała się mieć para wstawionych irlandzkich amatorów wędkarstwa, wracająca z połowów.  Machali przyjaźnie, zagadywali, dopytywali o kraj pochodzenia, a po usłyszeniu odpowiedzi (Polska), chwalili swoim pobytem w Krakowie, zachwalali tanie jedzenie i trunki. A nawet zademonstrowali nietuzinkową znajomość polskiego: "polisz mi fiuta". 


W czasie swojego kilkunastoletniego życia na wyspie słyszałam już różne, mniej lub bardziej udane, próby polszczyzny - zazwyczaj "dzen dobry" i "dzenkuje".Coś takiego usłyszałam jednak po raz pierwszy. A gdyby komuś z Was przeszło teraz przez myśl, że ktoś zrobił im niewybredny żart i wmówił, że Polacy tak właśnie się ze sobą witają, to zapewniam Was, że ci irlandzcy młodzieńcy doskonale wiedzieli, co znaczy to zdanie. Muszę przyznać, że ci byli moimi ulubionymi "obiektami badań" - otwarci, przyjacielscy i jeszcze proponowali wspólny wypad na piffko do pobliskiego pubu. No jak ich nie lubić?! Kwintesencja irlandzkości! 


Ten dzień szybko rozwiał moje mylne wyobrażenia o tym miejscu. Nie do końca znalazłam tu ciszę, na której mi zależało, bo ktoś z pozostałych gości uruchamiał kilkukrotnie alarm przeciwpożarowy, przez co wybrzmiewał on we wszystkich domkach, jako że są one ze sobą sprzężone, ale i tak było fajnie. 


Ten pobyt daleki był jednak od przebywaniu na odludziu, w którym inny człowiek jest tak rzadkim widokiem jak Eskimos w dżungli. Wtedy jednak ja sama byłam jeszcze latarnianym żółtodziobem i nie wiedziałam, że miejsca takie jak to ZAWSZE przyciągają do siebie intruzów niczym światło ćmy. Żadne zakazy nie są w stanie ich powstrzymać.