Pokazywanie postów oznaczonych etykietą osobliwości Irlandii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą osobliwości Irlandii. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 stycznia 2024

Youghal: efekt motyla w wydaniu irlandzko-amerykańskim


Życie w latach 50. XX wieku nie rozpieszczało mieszkańców Youghal, małego portowego miasta na południu Irlandii. Stopień bezrobocia zniechęcał, za to emigracja bardzo kusiła. Sytuacja jednak nie była tu tak dramatyczna jak w śródlądowych miasteczkach. W porównaniu z nimi Youghal miało swoją tłustą gęś znoszącą złote jajka - nadmorskie położenie. Długie kilometry złotego piasku na trzech pobliskich plażach. 


Poratunkiem niewątpliwie był przemysł tekstylny. W 1947 roku lokalny biznesmen, William Dwyer,  założył tu fabrykę włókienniczą, a kilka lat później kolejną, kiedy ta pierwsza okazała się sukcesem. Dzięki temu zatrudnienie znalazło 250 osób, co w połączeniu z setkami miejsc pracy stworzonymi nieco później przez manufakturę dywanów, Youghal Carpets, sprawiło, że miasto nabrało wiatru w żagle. 


Jakiś czas później córka Williama, Doreen, poślubi niewykształconego pracownika jednej z fabryk ojca, Richarda Lorda, który z  kolei przekształci rodzinny biznes w prawdziwe imperium włókiennicze, dające zatrudnienie ponad 2500 pracowników w całej Irlandii. Nade wszystko jednak Richard zadośćuczyni swojemu nazwisku - będzie żył jak lord i zarabiał miliony funtów dzięki swojej pracowitości i przedsiębiorczości. Umrze w wieku 93 lat jako spełniony biznesman, maż i ojciec ośmiorga dzieci. Ale jako że to nie jest indywidualna historia Richarda, lecz mieszkańców Youghal, wróćmy do samego miasta.


Najlepsze bowiem dopiero nadchodziło.


Sto lat wcześniej, po drugiej stronie Atlantyku, pewien amerykański pisarz o imieniu Herman zawzięcie pracował nad swoją morską powieścią przygodową. Powieścią, która nie tylko obiegnie cały świat, ale zrewolucjonizuje życie tej irlandzkiej społeczności. On sam jednak nigdy się o tym nie dowie. Nie doświadczy też sławy i uznania wynikających z popularności powieści, która zabrała mu półtora roku życia i ukazała się w 1851 roku w postaci "Moby Dicka". Umrze bowiem 40 lat później pewnego wrześniowego poranka.


W 1954 roku, sto trzy lata po debiucie "Moby Dicka", założyciele studia filmowego "Warner Bros", przedsiębiorczy bracia Warner (a tak naprawdę polscy Żydzi, których rodzice, Benjamin Wonsal i Pearl Eichelbaum, wyemigrowali z podwarszawskiej wioski Krasnosielc do Kanady, a następnie USA, gdzie zmienili nazwisko na Warner) doszli do wniosku, że mają problem. 


Musiało to wyglądać mniej więcej tak:

Warner Bros: Huston, mamy problem! Chcemy zekranizować "Moby Dicka", ale nie mamy odpowiedniego planu filmowego!

Akcja powieści Hermana Melville'a (przynajmniej ta na lądzie) toczy się w dziewiętnastowiecznym amerykańskim centrum wielorybnictwa - New Bedford w stanie Massachusetts. Problem w tym, że New Bedford przeszło dość intensywne zmiany i nie do końca przypominało siebie sprzed stu lat.

Huston (na modłę komunistycznego "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie"): Taki problem to nie problem! Dajcie mi kasę, a lokalizacja się znajdzie!

Warner Bros: Deal! Umowa stoi! Masz tu czek na milion dolców. Rób to, co najlepiej potrafisz. 

 

Huston, a właściwie John Marcellus Huston, był wówczas popularnym i cenionym amerykańskim reżyserem, scenarzystą i aktorem. Wydawał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wiele z jego filmów poruszało niewygodną i skomplikowaną tematykę religii, kolonializmu czy psychologii. "Moby Dick" ze swoimi ukrytymi biblijnymi odniesieniami i filozoficznymi rozkminami był dla wielu zakręcony jak ruski termos. Kto mógł sobie z nim lepiej poradzić, jeśli właśnie nie John Huston?  


Huston podumał, aż wreszcie entuzjastycznie krzyknął niczym Archimedes: Eureka! Tfu, znaczy się Éire! Ireland! Chcecie zapyziałą wersję New Bedford? To ją dostaniecie! 


Irlandia jako lokalizacja do nowego filmu braci Warner wydała się idealna z kilku powodów. Huston miał w Youghal dobrego znajomego, dziennikarza Clauda Cockburna, a kto ma wtyki, ten ma prąd. Ponadto, Youghal ze swoją nadmorską lokalizacją i relatywnie dziewiczą (tak, wiem, albo jest się dziewicą, albo się nią nie jest) przyrodą było jak ta balzakowska Kuzynka Bietka. Uboższe niż jego amerykański krewniak, nieco zacofane i staromodne. Idealne do zobrazowania dziewiętnastowiecznej morskiej osady. 


Nawet nie trzeba było się specjalnie wysilać: latarenka, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej przed ukazaniem się "Moby Dicka", woda, morze jak okiem sięgnąć, urokliwe nabrzeże, a w nim rybacy ze swoimi długimi siwymi włosami i brodami. Niczym prosto wyjęci z kart dziewiętnastowiecznej morskiej powieści.  


Huston przybył tu z wielkiego świata, ale Irlandia daleka była od takiego wizerunku. Pod wieloma względami nadal była sto lat za Murzynami. Doskonale zobrazowała to towarzyska wizyta reżysera, kiedy pewnego dnia odwiedził swojego irlandzkiego przyjaciela, Clauda, w jego sfatygowanym domu. Siedzieli sobie w pokoju: każdy ze szklaneczką whiskey w dłoni i... miską na wodę, bo przez dziurawy dach deszcz kapał im na głowy. 


W lutym 1954 roku lokalny pracownik budowlany, Michael Murray, akurat odnawiał domy przy nabrzeżu, kiedy nieopodal niego zatrzymał się duży samochód, z którego wysiadło następnie kilku dobrze ubranych mężczyzn. Na szczęście Michaela nie była to czarna wołga. 


Przybysze zaczęli się przechadzać i intensywnie rozglądać po nabrzeżu. Pasowali tu jak wół do karety, toteż Michael od razu zwrócił na nich swoją uwagę. Od słowa do słowa, załatwił sobie niezłą fuchę. Tajemniczy mężczyźni zdradzili mu bowiem, że latem będą tu kręcić film, a jego pomoc w stworzeniu scenografii byłaby mile widziana.


Dał im swój numer telefonu, a o niecodziennym spotkaniu poinformował swoich kolegów. Wyśmiali go, nikt mu nie uwierzył. 


Kilka miesięcy później już nikt się nie śmiał. To właśnie Michael przyczynił się do wybudowania atrapowych domów, odmalowania tych już istniejących i wzniesienia słupów telekomunikacyjnych, które miały później imitować ożaglowanie rejowe wielkich żaglowców. Bo tak naprawdę statków było w porcie tyle, co kot napłakał.  Jednym z czterech prawdziwych żaglowców był filmowy "Pequod" - statek kapitana Ahaba polującego na tytułowego Moby Dicka, białego kaszalota, który odgryzł mu nogę. 


Michael nie był jedynym szczęśliwcem. Oprócz niego zatrudnienie dostało wielu innych robotników. Jako że wieści o filmie rozniosły się z prędkością światła, to tak naprawdę całe miasto skorzystało na tym niecodziennym przedsięwzięciu. Do Youghal codziennie pielgrzymowali spragnieni sensacji turyści. Trudno było im się dziwić. Życie w XX-wiecznej Irlandii dalekie było od blichtru i fajerwerków. Wielu ludzi nadal marzyło o Ameryce. Tymczasem Ameryka przyjechała do nich.


Ponadto, w głównej roli w "Moby Dicku" występował sam Gregory Peck. Brad Pitt ówczesnych czasów, na widok którego niejednej irlandzkiej piękności miękły kolana. Rosaleen, jedna z lokalnych Irlandek była tak bardzo zdeterminowana, by choć przez chwilę znaleźć się u jego boku, że nie zawahała się przed wyrafinowanym podstępem. Jako że wszystkie konwencjonalne próby uzyskania podpisu jej bożyszcza były do tej pory nieudane, któregoś dnia spróbowała tych niekonwencjonalnych. W czasie filmowania pewnej sceny niespodziewanie podpłynęła do Pecka i głośno zawołała: "czy mogę dostać twój autograf?", co z kolei wywołało salwę śmiechu u widowni na nabrzeżu, i wstrzymało nagrywanie filmu. 


Wielu mieszkańców, małych i dużych, przeżyło swoje pięć minut sławy, kiedy występowało w roli statystów. A Huston grosza nie szczędził. Miał przecież do dyspozycji milion dolarów. Dorośli dostawali £2 za dzień, a dzieci 15 szylingów brytyjskich, co było dobrym wynagrodzeniem jak na ówczesne realia. 


W pobliskim barze Paddy'ego Linehana znajdowała się "siedziba główna" ekipy filmowej. To tu codziennie zbierali się na poranne narady i wieczorny relaks. A przy tym wypijali morze porto. Za udostępnienie kwatery płacili Paddy'emu £5 za tydzień. To tutaj też Huston wypatrzył urodziwą rudowłosą Irlandkę, która pracowała w barze. Była mu potrzebna do odegrania sceny pożegnalnej, w której czule żegna się ze swoim marynarzem. Scena wymagała ośmiu powtórzeń (pocałunków) i kosztowała Hustona £8. Dla niego było to nic, dla młodej Irlandki - mała "fortuna". Paddy płacił jej bowiem nieco ponad jednego funta za tydzień pracy. Wraz ze wspomnianym pocałunkiem dziewczyna zasmakowała "sławy" i lepszego życia. Doszła do wniosku, że marnuje się w swojej pracy, w związku z czym porzuciła ją i wyjechała do Hollywood. 


Jak głosi łacińska sentencja - natura abhorret vacuum. Przyroda nie znosi pustki, toteż na jej miejsce przyjechali inni. Jedni zatrzymali się na chwilę, inni zostali nieco dłużej, by ogrzać się w blasku "sławy". Miasto nadal przyciągało tłumy turystów z odległych zakątków świata. Miejscowi zaś witali ich z szeroko otwartymi ramionami. I z właściwą dla Irlandczyków swadą i humorem traktowali ich z szacunkiem, ale też nie przepuszczali okazji do żartów i śmiechu tam, gdzie się one pojawiały. Zatem pewnemu Irlandczykowi udało się wmówić amerykańskiej turystce, że ma do czynienia z Richardem Basheartem, jednym z aktorów występujących w "Moby Dicku". Kiedy kobieta poprosiła go o autograf, ten obrócił się skonfundowany do Paddy'ego i spytał: "jak się pisze Basheart???" 


Niektórzy statyści niemal cały czas paradowali w filmowych kostiumach, z niechęcią je ściągając. Za to z dużą chęcią opowiadali o samym filmie, zapewne czerpiąc z tego dumę i radość. I tak pewien Irlandczyk dostał od włoskiego turysty 10000 lirów napiwku. Banknot o takim nominale zdecydowanie zadziałał na jego wyobraźnię, niestety ku jego rozczarowaniu okazało się, że ma on wartość nieco ponad jednego funta brytyjskiego. 


 

W tym roku minie 70. rocznica nakręcenia "Moby Dicka", a pamięć o tym wydarzeniu nadal nie słabnie. Ponad trzy lata temu na nabrzeżu Youghal pojawiła się rzeźba wykonana z irlandzkiego wapienia - przedstawia kapitana Ahaba z harpunem. Kosztowała 35000€, co już samo w sobie udowadnia, jak bardzo poważnie miejscowi podchodzą do tematu. W ich oczach to rentowna inwestycja i przydatne narzędzie do marketingu. 


Pomimo wielu zawirowań losu, upadku przemysłu tekstylnego i fabryk, które niegdyś były dumą Williama Dwyera i Richarda Lorda, lokal Paddy'ego w Youghal nadal istnieje i ma się dobrze. Pełen jest pamiątek po tym wydarzeniu. Niewątpliwie swoją zasługę miała w tym żona Paddy'ego, Maureen. Bo choć to jego imię i nazwisko widniały na szyldzie, to właśnie ona wpadła na pomysł, by przechrzcić pub na Moby Dick's, co po raz kolejny udowodniło, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wielka kobieta.  


 

środa, 28 czerwca 2023

Fáilte Go Oileán Thoraí - z wizytą na odludnej irlandzkiej wyspie Tory


Wyobraź sobie wyspę na Atlantyku. Jakieś 15 km od północnego krańca Irlandii. Długą na około 5 km, wąską. Mającą zaledwie kilometr, może półtora szerokości. Płaską jak klata małolata. Bezdrzewną, łysą. Okrutnie wyeksponowaną, niczym mięso armatnie, na działanie bezlitosnego oceanu. 


Wyobraź sobie wyspę tak odległą od lądu i samotną, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu irlandzcy włodarze poważnie rozważali przesiedlenie jej stu pięćdziesięciu ówczesnych mieszkańców (lata 70. XX wieku) i przemienienie jej w więzienie o zaostrzonym rygorze, stację kwarantanny, albo nawet poligon wojskowy. 


Taka jest właśnie irlandzka Tory Island w hrabstwie Donegal. Surowa, pozostawiona na pastwę losu. 


Kto chciałby żyć w miejscu, w którym potężne siły natury bezwzględnie uśmiercają plony, niszczą drzewa, a nawet zabijają niewinnych? Wydawałoby się, że dzięki instynktowi samozachowawczemu powinniśmy automatycznie oddalać się od wszelkich niebezpieczeństw i naturalnie dryfować w stronę bezpiecznych przystani - tych zakątków, które dają nam schronienie i zachęcają do uwicia w nich gniazda. 


A mimo to już kilka tysięcy lat temu ludzie zamieszkiwali tę wyspę. Zamieszkują nadal, chociaż wcale nie muszą. Pomimo tego, że mogliby osiąść na stałym lądzie, bliżej współczesnych wygód, bliżej cywilizacji. 


Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, kim trzeba być, by świadomie zdecydować się na życie w takich warunkach? 


Kto tu tak naprawdę mieszka?

Współczuć tym ludziom? A może zazdrościć? Przewracać znacząco oczami za ich plecami, albo pukać się w głowę, głęboko wierząc, że nikt przy zdrowych zmysłach, nikt normalny, nie chciałby tu żyć, bo co to za życie, kiedy wiatr wiecznie dmie ci w oczy i chlapie w nie morską wodą. 


Czy aby na pewno w tak odludnych i peryferyjnych miejscach żyją ci, z którymi coś jest nie tak? Eremici, dziwacy, bandyci, samotnicy, wyrzutki społeczeństwa?


A może wprost przeciwnie? Może mieszkają tu ludzie, którzy zwyczajnie mają dość? Dość innych, dość wszechobecnej przemocy, zatrutego powietrza, wyścigu szczurów, wielkomiejskiego zgiełku, brudu, szybkiego i niezdrowego trybu życia... Dość wszystkiego. 


Może właśnie dlatego tak kurczowo trzymają się tego alternatywnego sposobu życia. Może właśnie dlatego tak bardzo chcą mieszkać tu, w tej swojej enklawie, minikraju w większym, irlandzkim państwie, gdzie tak naprawdę mają swoje niespisane prawa, przepisy i normy. Gdzie nikt im nie mówi, jak mają żyć.


Nie ma tu policji, żadnych innych organów ścigania. Sami od wieków rozwiązywali swoje konflikty, sami stanowili prawo. W miejscach takich jak to skutecznie kultywuje się lokalny patriotyzm. Dla mieszkańców Tory ich wyspa to nierzadko cały ich świat. Mając z kolei taki światopogląd, ma się świadomość stania po drugiej stronie barykady. My kontra reszta świata. Przy czym, warto sprecyzować, my to nie "my, Irlandczycy" (to dopiero potem), ale "my, torysi". 


Jakby na podkreślenie tej swojej odrębności mieszkańcy Tory od dawien dawna mieli tu swojego małego, prywatnego monarchę - króla, który nie tylko był ich wewnętrznym arbitrem, lecz także przedstawicielem ich "państewka" na zewnątrz, zawsze dbającym o jego dobrobyt, reprezentującym głos ludu, witającym przybywających tu turystów: uściskiem dłoni (mężczyzn) lub pocałunkiem (kobiet). 


Prawdziwy król tak naprawdę jest tu tylko jeden. Na imię mu: Atlantyk. Podczas gdy inni rodzą się i umierają, a ich rządy dobiegają końca, on trwa niezmiennie. A jego władza niczym nie jest limitowana.


Rządzi twardą ręką, jak na dyktatora przystało, tak jak mu się podoba. Jednym daje, drugim zabiera, nie przebiera w środkach. Jego łaska na pstrym koniu jeździ. Nie ma że boli, że ty już złożyłeś ofiarę z bliskiej ci osoby. Czasem wydrze ci tych osób kilka, zabierze męża, a potem dzieci, czasami zniszczy plony. A co najgorsze, nigdzie się przed nim nie schronisz. Gdzie nie sięgniesz okiem, tam właśnie on - ocean. 


 

sobota, 24 września 2022

Latarnie irlandzkich brzegów: fascynująca Fastnet

 

Dawno, dawno temu, kiedy na świecie nie było jeszcze Ciebie, czytelniku, ani mnie, w Norwegii, USA, Kanadzie i Szkocji kształtowały się łańcuchy górskie. Miało to miejsce w okresie syluru, kiedy lądy nie grzeszyły gościnnością, za to ruchy górotwórcze były dość intensywne. To właśnie wtedy uformowała się również Fastnet Rock w Irlandii. Może nie tak samo imponująca jak powyższe góry, ale równie zdradziecka i zabójcza. Sylur miał miejsce jakieś 440 milionów lat temu. Skała Fastnet jednak do dzisiaj prezentuje jego cechy. Wiatry nadal mają tu szaleńczą prędkość i moc, nie ma tu gleby, nie jest tu gościnnie. Człowiek nie jest tu mile widziany.

Fastnet Rock jest jak femme fatale - nie wybacza. Jeden fatalny błąd i już po Tobie. 


Na początku XIX wieku na płd.-zach Irlandii istniała tylko garstka latarń, w tym latarnia na wyspie Cape Clear. Problem z nią polegał jednak na tym, że jej światło było za wysoko, a tamtejszą lokalizację często spowijały gęste chmury i mgła, co z kolei sprawiało, że w kiepskich warunkach pogodowych strumień światła nie był wystarczająco widoczny dla jednostek pływających w pobliżu. 

 

Dopiero w 1847 roku znalazł się odpowiednio ważny powód do działania. A w zasadzie to nie jeden - 92 powody. Bo tyle właśnie było ofiar na pokładzie amerykańskiego statku pasażerskiego, Stephen Whitney, który w zimną listopadową noc zderzył się z irlandzką rzeczywistością. Zatonął w dziesięć minut - jeszcze szybciej niż Lusitania. 

 

Jak to w życiu bywa - musiało dojść do tragedii, aby wreszcie ktoś coś z tym zrobił.

Szybko przystąpiono do akcji: rok później George Halpin już przedstawił swój projekt latarni, a po pięciu żmudnych latach budowy, 1.01.1854 roku, rozbłysło nowiutkie światło na skale Fastnet. Skale, która leży jakieś 6.5 km od Cape Clear, i która to od tego momentu miała zastąpić trefną latarnię na wyspie. 

 

Jednak i w tym przypadku z czasem pojawiły się problemy, których George Halpin chyba do końca nie przewidział.

 

Wyglądało bowiem na to, że Halpin nie docenił siły Atlantyku. Latarnia Fastnet była podobna do pobliskiej Calf Rock. Obydwie wzmocniono żeliwnym pancerzem o zmiennej grubości, który miał w zamierzeniu ochronić je przed uszkodzeniami. Tymczasem w 1881 roku podczas gwałtownego listopadowego sztormu latarnia na skale Calf złamała się niczym zapałka. 


Jako, że wieża na Fastnet prezentowała ten sam typ żeliwnego wzmocnienia, pojawiły się pierwsze obawy, czy Irlandzka Łza zwana również Samotną Skałą (przydomki latarni Fastnet) nie podzieli tego samego losu. 

 

Światło Fastnet było w dobrych warunkach widoczne nawet z odległości 29 km, Atlantyk jednak nie przyznał jej znaku jakości Q. A jego obiekcje zdawał się podzielać James Douglass, który w 1866 roku przypłynął na Fastnet dokonać inspekcji. To właśnie on zarekomendował, aby podstawę latarni aż do drugiego piętra wzmocnić żeliwnymi pierścieniami. Dwa lata i 27 000£ później zakończono prace. Były to jednak pieniądze częściowo wyrzucone w błoto. Albo raczej - Atlantyk. Wspomniany wcześniej listopadowy sztorm, który złamał latarnię Calf, również tutaj dokonał ogromnych zniszczeń: uszkodził laternę, zepsuł soczewki, zgasił światło. 


Pod koniec XIX wieku najęto brata Jamesa, genialnego Brytyjczyka - Williama Douglassa, który miał już blisko 30 lat doświadczenia w pracy nad skomplikowanymi latarniami morskimi. To właśnie on wystartował z nowym projektem latarni na Fastnet, i zrobił coś, co nie śniło się nawet największym filozofom. Otóż William doprecyzował system złącza zwanego jaskółczym ogonem, który to wymyślił jego ojciec Nicholas (obydwaj panowie pracowali w przeszłości razem nad innymi latarniami). Przypominało to trochę budowę z puzzli 3D. Każdy z 2074 granitowych bloków, które przetransportowano tu aż z Kornwalii na specjalnie zbudowanym w tym celu statku Ierne, miał swoje określone miejsce w budowli. Wszystkie razem tworzyły wieżę, jakiej nie było nigdzie indziej w Irlandii - monolit. 

 

William był spokojnym i powściągliwym człowiekiem w mowie, w pracy charakteryzował się jednak niezrównaną pasją i energią, a nade wszystko skrupulatnością i dążeniem do perfekcji. Przez ponad dwadzieścia lat pracował przy najbardziej spektakularnych latarniach Irlandii. Niestety nie udało mu się doprowadzić do końca tego fascynującego projektu, jakim była latarnia Fastnet. 


Kiedy w czerwcu 1899 roku Ierne przywiozła pierwszą część granitowych bloków do budowy, William był na jej pokładzie. Z taką werwą zabrał się do pracy, że szybko nadwyrężył swoje zdrowie i zmuszony był udać się na urlop zdrowotny. Wrócił we wrześniu, ale niedoleczone problemy nadal go prześladowały do końca roku, a nawet dłużej. Rok później musiał spojrzeć prawdzie w oczy - już nie nadawał się do tego. We wrześniu 1900 roku przeszedł na wcześniejszą emeryturę i wrócił do swojej żony do Kornwalii, gdzie udało mu się szczęśliwie przeżyć ponad dwie dekady. Zmarł w wieku 92 lat. 

 

Dzięki precyzji i sumienności Douglassa jego następca miał znacznie ułatwione zadanie. Mimo to 1901 rok był dość kiepski w historii budowy (ułożono jedynie 327 bloków, dla porównania w 1900 roku było ich aż 939), jako że pogoda nie sprzyjała i prace wznowiono dopiero w lipcu. 


Pogoda była jedynym czynnikiem, nad którym nikt nie miał kontroli. Nad całą resztą czuwał James Kavanagh. James był bardzo charyzmatycznym Irlandczykiem z Wicklow. Surowym, ale sprawiedliwym kierownikiem, a pracownicy darzyli go zasłużoną estymą. Być może dlatego, że przedkładał ich bezpieczeństwo i dobrobyt ponad swoje. Był niesamowicie oddanym pracownikiem, który z własnej nieprzymuszonej woli przebywał na tym nietypowym placu budowy od 10-12 miesięcy każdego roku. I tu wypadałoby wspomnieć, że warunki panujące w barakach absolutnie nie przypominały tych z Hiltona. Było ciasno i zdarzało się, że w tym samym łóżku piętrowym spało nawet trzech robotników. 

 

Ich codzienność podporządkowana była sporej dyscyplinie i rutynie. Wymagano od nich najwyższych standardów bezpieczeństwa, higieny i pracy. Wstawali o piątej rano, wietrzyli pościel, szorowali siebie i baraki na błysk. Perfekcyjna Pani Domu mogłaby uznać się za szczęściarę, gdyby znalazła tu choć odrobinę kurzu.

 

Większość z nich rzadko wracała na ląd, jako że pochodzili z daleka i woleli nie ryzykować utraty zarobku na wypadek, gdyby pogoda się pogorszyła i nie mogli wrócić na skałę. Tych, którzy byli lokalnymi robotnikami, i zbyt często chcieli wracać do domu, z czasem bezwzględnie się pozbywano (tzn. odsyłano ich na ląd, a nie wrzucano do oceanu). Tak samo bezpardonowo traktowano wszystkich tych, którzy łamali ustalone zasady i nie przywozili ze sobą dwutygodniowego prowiantu. 


Ścisłe stosowanie się do narzuconego im rygoru sprawiło, że wypadki należały tutaj do rzadkości (tylko trzy przez ponad 4 lata: dwóch robotników straciło oko, jeden złamał nogę), a ciężkie granitowe bloki nigdy nie utonęły w otchłani oceanu. 

 

James przebywał na Fastnet od sierpnia 1896 roku do końca czerwca 1903, kiedy to ułożono ostatni blok nr 2074. Opuścił skałę tylko i wyłącznie dlatego, że poczuł się bardzo źle. Jego syn, który wraz z nim tutaj pracował, zorganizował mu transport na ląd, widząc że ojciec niedomaga. Niestety, kilka dni później James zmarł z powodu udaru. Pech chciał, że jego śmierć zbiegła się z 24. rocznicą jego ślubu. Osierocił ośmioro dzieci, z czego najmłodsze nie miało nawet roku. On sam miał jedynie 47 lat. 

 

Odszedł przedwcześnie i w smutny sposób, ale jego bliscy urządzili mu piękne pożegnanie. Ierne, z flagą opuszczoną do połowy masztu, przetransportowała go do rodzinnego Wicklow, gdzie na przystani czekało już mnóstwo żałobników. Ponad tysiąc osób podążało za trumną okrytą irlandzką flagą. Całe miasto zamarło na czas konduktu pogrzebowego - nie było firmy, która prowadziłaby w tym czasie swoje interesy. 


Zamontowanie światła na nowej wieży zabrało więcej czasu, niż zakładano - pogoda w 1903 roku znów pokrzyżowała wszystkim plany. Dopiero 27.06.1904 roku zabłysło nowe światło na Fastnet, i to wtedy zgaszono to na starej wysłużonej latarni. 

 

Lata mijają, rodzimy się i umieramy, a latarnia na Fastnet nadal trwa. Widziała przepływający Titanic w czasie jego pierwszego i ostatniego rejsu, widziała niemiecki okręt podwodny, który wynurzył się na chwilę z wody, by kupić świeże ryby od irlandzkich rybaków, a później tego samego dnia (7.05.1915) storpedował Lusitanię i zabił prawie 1200 ludzi na jej pokładzie. 


Była świadkiem tragicznych regat Fastnet w 1979 roku, w których na skutek niespodziewanego sztormu zginęło piętnastu uczestników. Widziała - i czuła! - sztormy o przerażającej sile. Sztormy, które wytwarzały tak ogromne fale, że zalewały ją całą. Energię tak potężną, że drżała w swych posadach (Douglass celowo zaprojektował ją w ten sposób i pewnie tylko dlatego przetrwała te 118 burzliwych lat i nie jest dziś smętnym kikutem jak jej poprzedniczka)

 

Kiedy na Cape Clear zapadał zmrok, a dzieci kładły się do łóżka, odmawiały krótką modlitwę za latarników na Fastnet Rock, której światełko mogły dostrzec z wyspy. Może to siła ich modlitw, a może William Douglass swoją inteligencją pokonał ryczący ocean? Sami oceńcie. 


 _________

Zainteresowanym tematyką polecam książkę Jamesa Morrisseya- "A History of The Fastnet Lighthouse", z której w dużej mierze czerpałam wiedzę, i która zawiera sporo ciekawych i archiwalnych zdjęć z okresu budowy latarni. W memuarze Geralda Butlera również znajdują się zapiski poświęcone tej latarni. Obydwie lektury dostępne w irlandzkiej bibliotece. 





 Ponad 50 metrów nad wodą bez żadnej uprzęży i kasku - irlandzkie BHP w XX wieku

Maski na świeżym powietrzu (absurdy pandemii), śpiący pasażerowie i gwiazda tej fotki - noga Połówka!