piątek, 26 czerwca 2009

Donegal - piękno, które oparło się komercji

Długo zastanawiałam się nad miejscemnaszego urlopu. Oczywiście kusiły mnie moje ukochane stronypołudniowo-zachodniej Irlandii, jednak ostatecznie zdecydowałam się na regionzupełnie mi nieznany. Chciałam uciec od hałaśliwych miast i wszechobecnychturystów. Szukałam zacisznego i malowniczego zakątka, gdzie bez przeszkódmogłabym kontemplować urodę otaczającej mnie przyrody. I tym sposobem wybórpadł na hrabstwo Donegal.


  


Donegal w irlandzkim języku oznacza fortodpierający cudzoziemców. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu okazało się, że ta nazwajest jak najbardziej adekwatna. W ten surowy i odległy region Irlandii przybywastosunkowo niewielu turystów. Ci, którzy mają niedaleko do Donegalu, chętnie goodwiedzają. Inaczej natomiast jest z turystami z bardzo oddalonych zakątków.Wielu z nich ciągle woli swoje rodzinne i bliskie strony, gdzie również możnapodziwiać wspaniałe dzieła matki natury.


  


Ci, którym nie straszna kilkugodzinna jazdasamochodem przybywają do Donegalu i najczęściej zakochują się w nim odpierwszego wejrzenia. Tak, Donegal potrafi w sobie bezlitośnie rozkochać.


  


Gdybym musiała scharakteryzować go w kilkuzdaniach, powiedziałabym, iż jest to magiczna kraina. Kraina, w której panujeniesamowita atmosfera będącą wynikiem kilku czynników. Jednym z nich jest napewno charakterystyczne położenie tego regionu. Lokalne wsie i miasteczka niesą jeszcze skażone komercją, przez co czarują swoim autentycznym klimatem –klimatem prawdziwej Irlandii. Nie tej Irlandii, którą zna większość osób.


  


Prawdziwe oblicze Zielonej Wyspy jestprzesycone swego rodzaju magią. Jest tajemnicze, pierwotne i piękne. Przedewszystkim jest wolne od brutalnych praw turystyki. I taki właśnie jest Donegal.Piękny, bo autentyczny, bo najbardziej pierwotny i emanujący niczym niezmąconąciszą. Jest wolny od macek współczesnej komercji. Dla niektórych osób jest toostatni bastion irlandzkości.


  


Przebywając w tym odległym zakątkuIrlandii, odnosi się wrażenie, iż czas stoi tu w miejscu. Dotyczy toszczególnie półwyspu Inishowen. Nie widać tutaj pośpiechu wśród lokalnejludności, czuć natomiast biedę, która panowała tu kilkadziesiąt lat temu. Wwielu miejscach straszą zrujnowane szkielety domostw, które kiedyś musiały byćpiękne. Dziś są tylko brzydkim elementem otaczającego je krajobrazu. Elementem,który nie pasuje do wspaniałej scenerii rozpościerającej się przed turystami.


  


Tutejsze dróżki są równie wąskie i kręte,jak w pozostałych częściach Irlandii. Jednak na tych miejscowych dużo częściejspotkać można małe, stare i mocno już wyeksploatowane traktory lokalnychfarmerów. Rzadko kiedy spotyka się - doskonale znane mi z mojego hrabstwa - ogromnei nowoczesne sylwetki ciągników rolniczych. Podczas gdy w innych irlandzkichregionach królują nowsze generacje Massey Fergusonów, po donegalskich drogachtoczą się ich uboższe i dużo starsze wersje. Małe, często zdezelowanetraktorki, a na nich rolnicy o zaczerwienionych twarzach, umęczonych życiem isurowymi warunkami.


  


Surowe i ciężkie warunki życia w tejodludnej części Irlandii nie przekładają się jednak na nieprzyjazne zachowaniejej mieszkańców. Tutejsza społeczność chętnie wdaje się w dyskusje, zawszeznajdzie chwilę, by odpowiedzieć na zadane pytania, udzielić wskazówek i pomóc.Kiedy wyjawiamy naszym rozmówcom nazwę naszego hrabstwa, na ich twarzach zawszepojawia się uśmiech zadowolenia.


  


Cieszą się, że ich rodzinne strony przyciągają turystów z odległych zakątków iże wywołują u nas bardzo pozytywne odczucia. Są mili i sympatyczni. Roztaczająwokół siebie aurę serdeczności. Nie mają nic przeciwko, by wejść na ich teren,przebrnąć przez pola, sprytnie omijając pasące się tam bydło i dotrzeć doznajdującego się tam zabytku dziedzictwa narodowego.


  


Wielkim plusem Donegalu jest jego dziki iodludny charakter. Natura była wyjątkowo hojna w przypadku tego hrabstwa, coprzejawia się fantastycznie ukształtowanymi górami, licznymi jeziorkami,pięknymi, złocistymi plażami i imponującą linią brzegową. Tutejsze pejzażebudzą respekt i zapierają dech w piersiach. Dają przyjezdnym namiastkę oazyszczęścia i nieograniczonego piękna.


  


Często mówi się, że w Donegalu jestinaczej. I to jest prawda. Tu wyjątkowo czuć potęgę żywiołów i siłę, z jakąoddziałuje na nas piękno. W tym chłostanym wiatrem zakątku Irlandii życiefaktycznie płynie inaczej. Ale o tym trzeba przekonać się na własnej skórze...

czwartek, 25 czerwca 2009

Powrót do cywilizacji...

Wróciliśmyz piękną i świeżą opalenizną, bogatsi o nowe doświadczenia i z poszerzonąwiedzą. I przede wszystkim wróciliśmy zauroczeni pięknem Irlandii…

 

4 dnipodróżowania,

1 321przejechanych kilometrów,

1 180fotek,

14zwiedzonych zamków,

4kamienne forty,

2 dolmeny,

1kamienny krąg,

1 skansen,

mnóstwoprzepięknych widoków…

 

… i kilkainnych, mniej lub bardziej ciekawych kamieni, mniej lub bardziej miłych przygód,ale o tym już wkrótce…

 

Byłobosko, słonecznie i intensywnie, momentami hardcorowo, ale….

 

WARTOBYŁO!

niedziela, 21 czerwca 2009

Opactwo Mellifont: od potęgi do ruiny

Zanimpo raz pierwszy dotarłam do opactwa Mellifont, znałam je już zkolorowych kart przewodników. Doskonale utkwił mi w pamięcijeden obiekt najczęściej przedstawiany na oglądanych przeze mniefotografiach. Było nim wspaniałe, chyba niespotykane nigdzieindziej wśród szczątków irlandzkich klasztorówośmioboczne lavabo, bliżej znane jako starodawna umywalnia mnichów.


  

Pamiętamteż moje zdziwienie, kiedy pewnego przepięknego dnia dotarłamtutaj i zobaczyłam, że tak naprawdę oprócz tej mnisiejumywalni nie ma tu nic ciekawego. Nic, co by mnie wyjątkowozainteresowało. Moje wyobrażenia zdecydowanie przerosłyrzeczywistość.


  


Zwszystkich obiektów znajdujących się na terenie opactwazdecydowanie najbardziej godna uwagi jest wspomniana umywalnia. Nażywo wygląda jeszcze ładniej niż na zdjęciach. Niecodziennabudowla z pięknie zdobionymi portalami stoi tu niezmiennie oddziewięciu już wieków.


  


Coprawda całkowicie nie zachowała swej oryginalnej formy, ale to taknaprawdę nie ma znaczenia. Cztery ocalałe ściany doskonalepozwalają turystom wyobrazić sobie pierwotną i nienaruszonąsylwetkę tej umywalni.


  


Kiedyślicznie gromadzili się tu bracia zakonni, by przed posiłkiemzanurzyć swe ręce w orzeźwiającej wodzie fontanny. Dziś gromadząsię tu głównie turyści. Dotykają starych i umęczonychścian, fotografują portale i arkady.


  


Kiedyznajduję się w jakimś ważnym historycznym miejscu, zazwyczajodczuwam jego rangę. Z reguły nie mam problemów, by wyczućwszechobecny ciężar historii danego obiektu. Tu jest inaczej, bo totylko marne pozostałości tego, co kiedyś było potęgą.


  


Gdybynie lavabo, nie byłoby tu nic, co szczególnie zasługiwałobyna uwagę. Owszem, są tu malownicze ruiny średniowiecznej bramywjazdowej, ale Zielona Wyspa ma mnóstwo takich ruin. Nawzgórzu tuż za centrum turystycznym wznosi się sylwetkaniewielkiej świątyni, ale i ona niczym się nie wyróżnia.


  


Trud,jaki w ciągu piętnastu lat został włożony we wzniesienie tegokompleksu, częściowo poszedł na marne. Pierwsze irlandzkie opactwocystersów już nie zachwyca. Już dawno przestało byćsymbolem średniowiecznej potęgi. W zasadzie stało się to już wXIX wieku, kiedy znajdujące się tu budynki przekształcono wchlewy. Lata świetności Mellifont, kiedy rezydowało tutaj nawet400 mnichów, odeszły w zapomnienie. Opactwu odebrano jegomajestat. Miejsce zakonników zajęła trzoda.


  


OpactwoMellifont powstało w ściśle określonym celu. Oczywiście opróczzbliżania irlandzkiego kościoła do Boga, miało także za zadaniezdyscyplinować i uregulować życie tutejszych mnichów.Jednak bieg czasu zdegradował je do pełnienia zupełnie odmiennychfunkcji.


  


Kompleksufortyfikowano, a w czasie bitwy nad Boyne uczyniono z niego kwateręgłówną. Przetrzymywano i głodzono tu jednego z irlandzkichwodzów, by wreszcie zrobić z tego miejsca chlew. ŚwiętyMalachiasz, założyciel tego kompleksu z pewnością nie wymarzyłsobie takiego zakończenia.

piątek, 19 czerwca 2009

Anioły i... drabiny, czyli z wizytą w Monasterboice

Wniewielkiej wsi z dala od męczącego zgiełku wielkich miast leżyMonasterboice. To jeden z najbardziej znanych irlandzkich kompleksówobiektów sakralnych. Znajdują się tu ruiny dwóchkościołów, trzy wysokie krzyże i wspaniała 33-metrowaokrągła wieża. Mimo że na Zielonej Wyspie znaleźć możnakilkadziesiąt takich wież, ta jest wyjątkowa. Uchodzi bowiem zanajwyższą z wszystkich irlandzkich okrągłych wież.


  


Towłaśnie ona góruje nad całym kompleksem. Piękna, bardzodobrze zachowana, bez charakterystycznego stożkowatego zakończenia,doskonale rzuca mi się w oczy, mimo że jestem oddalona od niej okilka kilometrów. Z tej odległości nie widać żadnegoinnego obiektu – tylko ją. Reszta zabytków ginie gdzieśzza zieloną kurtyną, jaką utworzyły bujne drzewa.


  


Kiedynie ma tu tłumów turystów, Monasterboice jestprawdziwą oazą spokoju. Można słyszeć swój własnyoddech, szept liści i śpiew ptaków ukrytych gdzieś wysoko wkoronach drzew. Panuje tu grobowa cisza i w sumie nic w tym dziwnego,bo te popularne zabytki znajdują się na terenie cmentarza.


  


Świątynieprzetrwały jedynie w szczątkowej formie i tak naprawdę niczymspecjalnym się nie wyróżniają. Najcenniejszymi zabytkamitego kompleksu są dwa krzyże szczycące się mianemnajpiękniejszych wysokich krzyży Irlandii.


  


Tosześciometrowy, potężny Krzyż Zachodni i mniejszy, leczpowiedziałabym bardziej imponujący, Krzyż Muiredacha, zwany teżKrzyżem Południowym. Obydwa pięknie zdobione i przede wszystkimdobrze zachowane są prawdziwymi arcydziełami sztuki kamieniarskiejX wieku. To właśnie one skupiają wokół siebie największąliczbę zwiedzających. I nic w tym dziwnego. To symboleMonasterboice.


  


WspomnianyMuiredach był opatem Monasterboice. Kiedy umarł, upamiętniono jegośmierć poprzez wzniesienie Krzyża Południowego. Na jego podstawiewykuto zaś inskrypcję proszącą przechodniów o modlitwę zazmarłego opata. Gdyby nie ten krzyż, dziś pewnie już nikt niepamiętałby o Muiredachu.


  


Prawdopodobniejest to jeden z najbardziej fotografowanych irlandzkich wysokichkrzyży. Licznie wyrzeźbione na nim biblijne sceny przyciągająuwagę nie tylko znawców, lecz także zwykłych śmiertelników.Jedni próbują je analizować, inni poprzestają nauwieńczeniu sylwetki krzyża.


  


Scenywyrzeźbione na krzyżu powinno się czytać od dołu do góry.Jeśli dobrze się im przyjrzeć, można odnaleźć tu wielebiblijnych postaci. Nie każde oko jest jednak na tyle bystre, by jezlokalizować i nie każdy turysta na tyle wytrwały izdeterminowany. Jest tu Adam z Ewą, Abel i Kain, Mojżesz, Chrystus,Piotr i Paweł, a także Michał Archanioł ważący dusze zmarłych.


  


Mówisię, że założycielem pierwszego klasztoru w Monasterboice byłniejaki Buithe, uczeń samego świętego Patryka. Buithe, znanyrównież pod innymi imionami, wiódł swójpustelniczy żywot w przykładny sposób, za co po śmiercidoznał wielkiego zaszczytu. Wspiął się do niebios po drabiniezesłanej mu przez samych aniołów.


  


Tyleszczęścia nie mieli natomiast mieszkający tu mnisi nękani cojakiś czas przez barbarzyńskich wikingów. Nikt im nie zsyłałdrabin, nikt nie pomagał w walce z najeźdźcami. Anioły już nigdywięcej się nie pojawiły, a drabiny… Drabiny owszem. Nie służyłyjednak do wspinania się do niebios, a do ucieczki przed wikingami,ale o tym innym razem…

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Gorzko. Dobitnie. Brutalnie... Realnie.

Dziś banalno-gorzki post, bo takie m.in. jest życie. Postdla tych, którzy zapomnieli, co w życiu jest najważniejsze. Dla wszystkichtych, którym małe problemy przysłaniają uroki życia i nie pozwalają cieszyć sięnowym, pięknym dniem.

 

Dziś o tym, co w życiu najważniejsze. Tak dlaprzypomnienia.

 

W weekendowy ciepły poranek stałam w umówionym miejscu woczekiwaniu na znajomą. Minuty mijały, czas się dłużył, a ja kręciłam się wmiejscu, spoglądając na witryny pobliskich sklepów. Na przystanku obok pojawiłosię kilka osób, w tym pewien Mężczyzna. Przelotnie tylko zatrzymałam na nimwzrok. Kiedy myślami byłam gdzieś daleko, dobiegł mnie jego głos. Uświadomiłamsobie, że adresatką właśnie wypowiedzianych słów jestem ja. Tradycyjnie jużrzuciłam niewinne „sorry??” i podeszłam do niego bliżej. I wtedy dopierouderzyło mnie coś, co powinnam była wcześniej zauważyć. Mój Towarzysz Rozmowymiał brzydko zdeformowaną czaszkę. Krótkie włosy wyraźnie eksponowały szwy najego głowie i świadczyły o nieprzyjemnych doświadczeniach z przeszłości. Mężczyznabył czysty i schludny, a w rozmowie ze mną namiętnie gestykulował. Ewidentniepróbował nawiązać ze mną nić porozumienia, co niestety było znacznie utrudnioneze względu na jego prawdopodobne uszkodzenia centralnego układu nerwowego. Todoskonale tłumaczyłoby jego zaburzenia mowy.

 

Akurat wyrażałam swoje szczere wyrazy współczuciadotyczące przebytych operacji, kiedy katem oka zauważyłam, iż zgrabnysamochodzik mojej znajomej Mary wciska się na pobliskie miejsce parkingowe.Zdesperowana niedokończoną rozmową i kierowana chęcią jakiejkolwiek pomocy,zapytałam Mężczyznę, czy potrzebuje jakichś pieniędzy. Nie, nie potrzebował.Zaczął energicznie zaprzeczać, po czym – jakby na potwierdzenie swoich słów –poruszył zawartością swojej kieszeni, która wydała przy tym charakterystycznydźwięk uderzających o siebie monet.

 

Nie, nie potrzebował pieniędzy. Za późno to do mniedotarło. Potrzebował tylko chwili uwagi. Kontaktu z drugim człowiekiem. I nicwięcej.

 

Wsiadłam do samochodu i odjechałam. Jednak widok tegomężczyzny – widok jego zmasakrowanej głowy – pojawiał się przed moimi oczamiprzez cały dzień.  Potrzebowałam tegospotkania z tym obcym człowiekiem. Potrzebowałam doznać tego swoistego szoku izderzenia z brutalnymi realiami świata, by przypomnieć sobie o tym, o czymjakby ostatnio zapomniałam.

 

Parę lat temu zasiliłam szeregi lokalnego wolontariatu.Zawsze wiedziałam, że nie uzdrowię całego świata i nie łudziłam się, że ktośinny to zrobi. Kiedy jednak stanęłam przed możliwością uszczęśliwienia choćkilku osób, nie wahałam się zbyt długo. Byli ludzie, którzy potrzebowali mnie,a ja w pewnym sensie potrzebowałam także ich. Dołączyłam do sektora medycznegowolontariatu, biorąc pod swoją opiekę kilku chorych pacjentów. To było takiemoje swoiste sado-masochistyczne doświadczenie. Dlaczego właśnie takie?Dlatego, że nigdy nie potrafiłam patrzeć na cierpienie – ani to ludzkie, anizwierzęce. Do dziś tego nie potrafię, mimo że już nie jestem tą małądziewczynką, która wylewała morze łez nad smutnymi obrazami tego świata. Nadzwłokami właśnie zabitego zwierzaka, czy kolegami pastwiącymi się nad słabszymiistotami. Chciałabym się uodpornić na wszelkie zło, założyć pancerzobojętności, ale zwyczajnie nie potrafię. Czasem wypominam sobie tęnieumiejętność jako wadę, a czasem jako zaletę, bo dzięki niej czuję, że ciąglejeszcze jestem czującą istotą ludzką. Że jestem człowiekiem.

 

To właśnie wtedy stanęłam oko w oko z biedą, smutkiem iludzkim cierpieniem. Poznałam ludzi, którzy - niczym stare śmieci – zostali wyrzuceniz własnego domu. Przez własne dzieci. Ludzi, którzy wiele robili, by znówpoczuć się ludźmi. Przede wszystkim szukali kontaktu z drugim człowiekiem. Zemną. Pragnęli rozmowy i ludzkiej empatii. Chcieli poczuć czyjąś bliskość. Dlatych osób byłam obca, bo przecież nie wiązały mnie z nimi żadne więzy krwi. Amimo to pokładali we mnie ogromną nadzieję i przelewali na mnie swoje uczucia.Kontakt ze mną był dla nich specyficzną terapią przywracającą im uśmiech natwarzy. Czekali na każde spotkanie, by znów poczuć, iż ktoś o nich pamięta. Bypoczuć, że nie są sami na tym świecie. I wreszcie: by uświadomić sobie, żejeszcze SĄ ludźmi. A nie bezużytecznymi przedmiotami, które po spełnieniuswojej funkcji zostały wyrzucone na śmietnik.

 

Gdybyśmy uważniej spojrzeli na otaczający nas świat,zauważylibyśmy, że takich ludzi jest wokół nas mnóstwo. Starych, niedołężnych,sponiewieranych przez los, opuszczonych i przede wszystkim potwornie samotnych.

 

Nie zmienimy świata, ale możemy zmienić świat niektórychludzi. Możemy uczynić go piękniejszym.

Wystarczy tylko odrzucić warstwę egoizmu, powłokęegocentryzmu i obojętności.

Wystarczy tylko odrobina życzliwości i ludzkiej empatii.

Wystarczy tylko chcieć.

piątek, 12 czerwca 2009

Fly The Flag Of Freedom, czyli 120 minut irlandzkiej historii

Wow!

Woow!

Wooow!

 

Wow z dużej litery. Takie właśnie było moje pierwszewrażenie po wyjściu z  dublińskiegoOlympia Theatre, gdzie wraz z Połówkiem w ciepły majowy wieczór mieliśmyprzyjemność uczestniczyć we wspaniałym spektaklu: „Michael Collins – a musicaldrama”.

 

Ci, którzy mieszkają na Zielonej Wyspie i interesują sięjej historią pewnie doskonale wiedzą, kim był wspomniany Michael Collins. Ci,którzy żyją poza jej obrębem mają prawo nie wiedzieć o kogo chodzi, ale w końcuod tego macie Taitę, by przybliżała Wam wszystko to, co irlandzkie i co bliskiejej sercu. Tak więc, Moi Drodzy, kim był Michael Collins? Gdyby ktoś postawiłmi takie pytanie, z pewnością odpowiedziałabym w kilku zdaniach. Otóż był onkluczową postacią w irlandzkiej historii. Był człowiekiem, który zmienił jejbieg i wywalczył wolność dla Irlandii. Był też człowiekiem, który przez długi,długi czas wzbudzał spore kontrowersje wśród swoich rodaków. Był człowiekiem,który walczył o pokój w ojczyźnie i właśnie w tej walce zginął. W irlandzkiejwojnie domowej.

 

Oczywiście jest to tylko wycinek z biografii Collinsa. Abylepiej zrozumieć burzliwe wydarzenia z tamtejszego okresu, musielibyściedokładnie zapoznać się z historią Irlandii. Nie będę tu opisywać wszystkiego,bo przecież nie o to chodzi. Od tego macie już google ;) Wystarczy Wam ogólnyzarys Collinsa jako człowieka, którego wielkość przez długi czas nie byłauznawana przez historyków ani przez samych Irlandczyków. Wiele zmieniło się wtej kwestii dzięki Neilowi Jordanowi, który w 1996 roku przybliżył ludziompostać Michaela Collinsa w filmie o tej właśnie nazwie. Film obejrzałam takżeja [polecam] i chyba właśnie wtedy zaczęłam bardziej interesować się losemCollinsa.

 

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam radiową reklamę tegospektaklu, postanowiłam, że muszę zobaczyć go na własne oczy. Już wtedy ujęłamnie przejmująca ścieżka dźwiękowa, będąca wycinkiem z tego właśnie musicalu.Do domu powróciłam podekscytowana z zamiarem jak najszybszego poinformowaniaPołówka o moich planach.  Zarezerwowaliśmybilety i w długo oczekiwany przeze mnie wieczór stawiliśmy się w niczym niewyróżniającym się - powiedziałabym nawet dość brzydkim - budynku  dublińskiej Olympii na równie przeciętnej inijakiej Dame Street.

 

Wnętrze teatru okazało się dokładnym odbiciem wygląduzewnętrznego. Olympia jest dość starym teatrem, gdzie bez problemów możnawyczuć ducha minionej epoki. Jak na mój gust niezbyt eleganckim i wygodnym,szczególnie w porównaniu z nowoczesnym The Helix, gdzie jakiś czas temu miałamokazję gościć. W porównaniu z Gaiety i Helix, Olympia wypadła w moim odczuciuzdecydowanie słabiej. Niezbyt zmodernizowane wnętrze sprawiło, że przez znacznączęść spektaklu wierciłam się w moim fotelu, mając nadzieję, że jakimś cudemuda mi się rozprostować nogi. Odstępy pomiędzy poszczególnymi rzędami wydały misię dość małe, a samo krzesełko niezbyt wygodne. Ale to tak na marginesie, jakoże te niedogodności nie miały tak naprawdę żadnego wpływu na jakość oglądanegoprzez nas spektaklu.

 

Sam spektakl zaś to prawdziwy balsam dla duszy łaknącejkontaktu z odrobiną kultury. W sali zgromadziły się tłumy, głównieIrlandczyków. Przyszły całe rodziny: rodzice z dziećmi, staruszkowie, jak irównież młodzież. Tradycyjnie już  widowniazaopatrzyła się w przeróżne mniej lub bardziej niezdrowe przekąski [z naciskiemna bardziej niezdrowe] i napoje, co tradycyjnie już zaowocowało charakterystycznymuświnieniem sali. Popcorn na podłodze, popcorn na krzesełkach – to jest właśnieto, czego nie lubię w tutejszych teatrach. Nie pamiętam, by w polskich teatrachpanował tak głupi zwyczaj – zupełnie jakby ludzie nie mogli wytrzymać tychdwóch godzin bez przegryzania czegoś. Nie wiem, może teraz się to zmieniło.Może teraz i w Polsce bywalcy tych przybytków zajadają się fast-foodami zapijającje Coca-Colą. Konsumpcjonizm zatacza coraz szersze kręgi, więc widok brudnychteatralnych sal chyba nie powinien mnie już dziwić.

 

Wracając do spektaklu… Zaskoczył mnie na plus. Domyślałamsię, że będzie ciekawie, że będę usatysfakcjonowana tym, co zobaczę, jednakrzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Spektakl okazał się bardzo dobrzedopracowany, a przedstawiana w nim historia porywająca. W przypadku filmów ispektakli historycznych zawsze mam obawy, czy aby twórcy nie przytłoczą mnieciężarem historii. Niepotrzebnie się obawiałam – widzowi zaserwowano dość dużądawkę historycznych wydarzeń, jednak była ona tak umiejętnie doprawiona, iżcałość okazała się wyjątkowo smaczna i lekkostrawna.

 

Oczywiście bardzo dużą rolę odegrała tu świetnie skomponowanamuzyka, przez co w przeróżnych momentach odczuwałam to, co w zamierzeniutwórców odczuwać powinnam. Było wzruszenie, była radość, był swego rodzajusmutek i żal [szczególnie we wzruszającej scenie końcowej]. Myślę też, że byłospore zaangażowanie ze strony widza, który nie pozostawał bierny, gdzieś nauboczu, lecz czuł się tak, jakby był w samym środku tych burzliwych wydarzeń.Aktorzy świetnie odtworzyli lęki i niepokoje ówczesnych mieszkańców Irlandii,przez co miałam wrażenie, iż przeniosłam się o kilkadziesiąt lat wstecz. Dopowstania wielkanocnego, do krwawych rozgrywek na irlandzkich ulicach, doburzliwego i krótkiego życia Michaela Collinsa.

 

Po zakończeniu spektaklu nastąpiło to, czego należało sięspodziewać, i co chyba nie było zaskoczeniem dla aktorów. Dublińska publicznośćnagrodziła bohaterów tamtego wieczoru gorącymi owacjami na stojąco. Do oklaskówpoderwali się i młodzi i starzy, kobiety, mężczyźni i dzieci. Michael Collinsspotkał się z bardzo dobrą reakcją zarówno ze strony krytyków jak ipubliczności. W każdym miejscu do którego dotarł, były oklaski. Byłozadowolenie na twarzy widzów i aktorów i to chyba najważniejsze.

 

Show zakończyło się gdzieś po dwudziestej drugiej, ale tonie był koniec naszej przygody z tym musicalem. Jeszcze kilka godzin po jegozakończeniu żyliśmy jego wspomnieniami, a muzyka przyjemnie dźwięczała nietylko w uszach, lecz także za sprawą mojego Połówka, który będąc wyjątkowoumuzykalnionym osobnikiem, przez całą drogę powrotną do naszego miastaodtwarzał w samochodzie ścieżkę dźwiękową z Michaela Collinsa [i co dziwnecałkiem dobrze mu to wychodziło].

 

Jeszcze dziś zdarza nam się, iż tak po prostu wyszukujemy wInternecie te dobrze znane nam muzyczne kawałki z Michaela Collinsa i wracamypamięcią do tego niezwykłego wieczoru. Pomimo iż od tego wydarzenia upłynęłojuż trochę czasu, pamięć wciąż pozostaje żywa. Słuchając tej muzyki ciąglezdarza mi się odtworzyć emocje, które towarzyszyły mi tamtego pamiętnegowieczoru.

 

Jest tak, jak miało być i jak chcieli twórcy. MichaelCollins tymczasowo ożył. Znów zagościł na ustach Irlandczyków, a co więcejspotkał się z bardzo dobrym przyjęciem publiki. Do tego stopnia, iż widowiskoma zostać zaprezentowane większej widowni. Michael Collins uzyskał swe należnemiejsce w historii Irlandii, a także w sercach niektórych Irlandczyków, którzydopiero po pewnym czasie docenili to, co dla nich zrobił.

 

Piszę Wam o tym dlatego, iż chcę Wam zasygnalizować, iżcoś takiego było i najprawdopodobniej jeszcze powróci. Że był taki dobryspektakl, z porywającą i wzruszająca muzyką, z bardzo dobrą grą aktorską imocnym przesłaniem, że warto zwrócić na niego uwagę.

 

Jeśli się nie mylę show ma być zaprezentowane w Cork OperaHouse w lipcu, liczę więc, że ci, którzy interesują się Irlandią znajdą się nawidowni [Piotrze Słotwiński, liczę na Ciebie!] :). Naprawdę warto. Bo co możebyć lepszego niż dobry kawałek irlandzkiej historii opowiedziany przez samychIrlandczyków?

 

***

Dla chętnych mała próbka tego, co może na Was czekać:

 

http://www.youtube.com/watch?v=-b2rLKepV-Y

środa, 10 czerwca 2009

36 miesięcy

Wielkimi krokami zbliża się moja kolejna rocznica przylotudo Irlandii. Jest tuż, tuż. Już słychać echo jej kroków. Słychać coraz głośnieji wyraźniej, jakby na przekór mojej świadomości, która nie chce uwierzyć, że toJUŻ. Tak, to J-U-Ż. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu pojawia się nieśmiały głossprzeciwu; oznajmia, że rocznica przyszła za wcześnie, że to nie ta pora. Aleto jest TA pora. Kalendarz nie kłamie. A pozory mylą.

 

To już trzecia rocznica z kolei.

Trzy lata życia poza granicami Polski.

Trzy latairlandzkiej przygody.

Trzy latabez bliskich, bez dobrze znanych miejsc z mojego dzieciństwa, bez oglądaniatwarzy polskich znajomych i sąsiadów.

Trzy latakroczenia po nowej ziemi, wśród obcych osób, z którymi nie łączą mnie żadnewięzy krwi. Wobec których odczuwam tylko sympatię, nie zaś miłość.

 

Trzy lata – dla jednych to wciąż niewiele, dla innychspory kawałek życia. A dla mnie? Dla mnie są to przede wszystkim trzy lata,które upłynęły zdecydowanie za szybko. Nadal z lekkim niedowierzaniem wypowiadamtę liczbę. Jakoś ciężko mi oswoić się z myślą, że właśnie bezpowrotnie mijakolejny emigracyjny rok mojego życia. Że życie toczy się tak szyyybko.

 

Czasem czuję się jak na Nigdy-Nie-Kończącym-Się-Torze-Wyścigowym.Wokół mnie pojawiają się i znikają różne osoby i miejsca, dzieją się przeróżnerzeczy, a ja nie potrafię zwolnić tempa. Mogę jedynie z niepokojem wyglądaćprzez szybę mojego bolidu i patrzeć jak w zawrotnym tempie zmienia się mojeotoczenie. Chciałabym zjechać na pierwszy lepszy pit stop, złapać oddech,otrząsnąć się z tego szybkiego wyścigu i włączyć opcję „slow motion”. Takchociaż na chwilę, tak na parę godzin. By choć tymczasowo zwolnić bieg wydarzeńi móc nacieszyć się pięknymi chwilami.

 

Tak jak trzy lata temu, tak i teraz nie potrafięodpowiedzieć na pytanie: „Kiedy wracasz”? Pytanie pozornie proste, na które niejestem w stanie w prosty sposób odpowiedzieć. Rzadko muszę na nie odpowiadać,bo rzadko kiedy ktoś mnie o to pyta. Moja mama nie wypowiada tych słów, chybapodświadomie wyczuwa odpowiedź. Więź, która nas łączy chyba podpowiada jej, jakbrzmiałyby moje słowa. Znajomi Irlandczycy też nie pytają. Wiedzą, że  czuję się tu bardzo dobrze. Wiedzą, że ichkraj jest w pewnym sensie także moim krajem, moją nową ojczyzną – matką. Matką,która na szczęście nie okazała się wyzutą z uczuć macochą, lecz matką pełnąciepła, roztaczającą wokół siebie aurę szczęścia.

 

Kiedy wypowiadam słowo „Irlandia”, automatycznieprzywracam do życia wszystkie moje dobre irlandzkie wspomnienia. Wskrzeszam tepiękne chwile, które miałam okazje smakować na tej soczyście zielonej wyspie ipozwalam im malować uśmiech szczęścia na mojej twarzy. Uśmiech zadowoleniapołączony z nutką sentymentu. Bo słowo „Irlandia” nigdy nie powodowało u mniegorzkiego wyrazu twarzy. Irlandia nigdy nie była dla mnie przykrym obowiązkiem,gorzkim rozdziałem mojego życia, ani miejscem mojego przymusowego pobytu.Zawsze była dla mnie ukochanym „skrawkiem” ziemi, miejscem wyjątkowo bliskimmojemu sercu, gdzie zawsze wracałam z radością i uśmiechem na twarzy. Ciężko topojąć? Niektórym z pewnością tak.

 

Po trzech lata mieszkania tutaj nadal tak jest. Nic sięnie zmieniło w moich odczuciach. No może poza tym, że z każdym dniem corazbardziej doceniam czas spędzony na tej wyspie. Nadal potrafię cieszyć się tymkrajem, jego ludnością i specyficzną aurą. Nadal potrafię smakować jego piękno.Z równie wielkim entuzjazmem chłonę ten irlandzki tajemniczy klimat i marzę, bytak było zawsze.

 

Po trzech lata życia na Zielonej Wyspie nadal odkrywam tunowe i piękne miejsca. Nadal z bezgraniczną radością wyruszam na eksploracjękolejnych zakątków i nadal powracam z nich z przekonaniem, iż naprawdęodnalazłam moje miejsce na tym świecie.


Po trzech latach ciągle nie mam dość tego kraju.