sobota, 30 czerwca 2012

Śladami Ojca Teda - Plebania, czyli Craggy Island Parochial House

Dzień był ciągle słoneczny, słońce oświecało nam drogę, a plan zwiedzania, który mieliśmy opracowany na ten dzień, został już zrealizowany. Było jednak nieco za wcześnie, by wyruszyć w drogę powrotną. Byliśmy w hrabstwie Clare i mieliśmy doskonałą okazję zobaczyć na własne oczy dom, który do tej pory oglądaliśmy tylko na szklanym ekranie. Mowa oczywiście o domu parafialnym Ojca Teda, jego dwóch kompanów po fachu i ich gospodyni, Pani Doyle.


 


Serialowy dom parafialny na Craggy Island w rzeczywistości zwie się Glanquin House i znajduje się niedaleko Parku Narodowego Burren. Od jakichś trzydziestu lat zamieszkiwany jest przez Patricka i Cheryl McCormack. Pat jest miejscowym człowiekiem, farmerem, Irlandczykiem z krwi i kości, a Cheryl urodziła się w Nowym Jorku. Para wraz z pięciorgiem dzieci mieszka w szarym georgiańskim domu wybudowanym w XIX wieku przez szkockich osadników.


 


Dom niczym by się nie wyróżniał i zapewne pozostałby zwykłą, niezbyt urodziwą rezydencją wiejską, gdyby w połowie lat 90. ktoś nie zapukał do drzwi McCormacków i nie zaproponował wykorzystania wizerunku ich posiadłości w serialu komediowym zatytułowanym „Father Ted”. Potem wszystko potoczyło się szybko: ekipa filmowa pojawiła się na miejscu, tymczasowo stała się częścią rodziny, a McCormackowie częścią ekipy filmowej. Serial odniósł wielki sukces, zgromadził wielkie grono swoich miłośników, a hrabstwo Clare zaczęło przyciągać coraz więcej zwolenników nieśmiertelnego Ojca Teda. 


 


Sceny wewnątrz serialowego domu parafialnego kręcono w londyńskim studio. Wnętrze domu rodziny McCormack absolutnie nie odzwierciedla tego, co możemy zobaczyć w środku domu trójki księży. A mimo to nie brakuje chętnych, którzy nie tylko chcą się sfotografować przed bramą posiadłości, lecz także zajrzeć do środka domu – jakby w nadziei, że zobaczą tam to, co wiele razy widzieli w telewizji: fotel Ojca Jacka, kanapę, na której przesiadywał Ted i Dougal, stolik przy, którym toczyły się rozmowy i gry. 


 


Wobec nieustającego napływu ciekawskich i niesłabnącego zainteresowania ze strony miłośników tego kultowego serialu Cheryl postanowiła skorzystać z okazji i wcielić się w rolę Pani Doyle, którą fani serialu zapamiętali jako będącą zawsze w gotowości do zaserwowania filiżanki herbaty. Domową atmosferę, wypieki własnej roboty i wspomnianą herbatę Cheryl oferuje za 10 euro od osoby. Koniecznie trzeba się jednak wcześniej umówić, bo niespodziewani goście potrafią ponoć spotkać się z zachowaniem, które niekoniecznie mieści się w ramach słynnej irlandzkiej gościnności. McCormackowie oferują również odpłatne oprowadzanie po farmie i okolicy. A ta jest dość przyjemna. Choć księżycowa i na pozór mało ciekawa oferuje różne, mniejsze bądź większe, atrakcje.


 


Zmierzając wąską dróżką do domu Ojca Teda odczuwałam swego rodzaju ekscytację. Z jakiegoś powodu lubię odwiedzać miejsca, które wcześniej widziałam w lubianych przeze mnie produkcjach filmowych i serialowych. Jest w tym czymś coś interesującego i ekscytującego – może poczucie, że telewizja nie kłamie? Że to, co widzieliśmy na szklanym ekranie, faktycznie istnieje w rzeczywistym świecie – że można to dotknąć,  zobaczyć na własne oczy, poczuć atmosferę tego miejsca.


 


To, co zobaczyłam, wyglądało niemalże tak, jak doskonale mi znany kadr z „Father Teda” – ten sam nieco zrujnowany już dom, te same obszerne połacie zieleni wokół, ta sama uchylona biała brama. Można też było niemalże usłyszeć zachęcający i nieco ponaglający głos Pani Doyle – go on, go on, go on! – by wejść na teren posiadłości. To była jednak niedziela, a my nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji. Nie wypadało burzyć weekendowego spokoju rodziny. Należy im się szacunek. Ich dom już praktycznie dawno temu przestał być prywatny, bo powiedzmy sobie szczerze – kto przyjeżdżając tutaj nie ma wrażenia, że przyjechał odwiedzić starych znajomych? Myślę, że wiele osób w pewnym sensie „uzurpuje” sobie prawo do wkroczenia na teren posiadłości. Nie ma przecież odstraszającej tabliczki z dala wrzeszczącej PRIVATE i NO TRESPASSING, nie ma drutu kolczastego, a zamiast rottweilerów natrafimy co najwyżej na grupkę psów, znających  lepsze zastosowanie dla swoich zębów niż szarpanie nimi ludzkiej odzieży i kończyn.


 


Brak przed bramą charakterystycznej figurki Matki Boskiej w połączeniu z kilkoma pojazdami zaparkowanymi przed domem udowadniało, że czasy się zmieniły, a z domu nie wyjdzie beztroski Dougal „wyprowadzający” ojca Jacka na spacer. Tymczasowej rozrywki mogły mi dostarczyć tylko pasące się nieopodal domu źrebaki, a także spacer wzdłuż drogi z malowniczymi widokami.


 


Co mnie zaskoczyło? Nieustannie przybywający turyści. W momencie naszego przyjazdu teren rezydencji opuścił jeden samochód, żaden z tych, które pojawiły się później nie wjechał na teren posiadłości. Ale ludzie cały czas przybywali – zatrzymywali się przy drodze, wyciągali aparaty i robili zdjęcia. Jedni odjeżdżali, inni przyjeżdżali. I to był doskonały dowód na to, że wraz z przedwczesną śmiercią tytułowego Ojca Teda, absolutnie nie umarła pamięć ani o nim, ani o tym kultowym serialu.

niedziela, 24 czerwca 2012

Aillwee Cave, czyli co wspólnego z jaskinią mają niedźwiedzie, "krówki" i ptaki drapieżne



Stereotypy bywają krzywdzące, znów się o tym ostatnio przekonałam. Jaskinia Aillwee (Aillwee Cave) to chyba najsłynniejsza tutejsza grota, a zarazem jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w hrabstwie Clare. Wiedziałam, że jaskinia jest tworkiem dość komercyjnym, że jest droga, a do tego wiecznie oblegana przez turystów. Nigdy jakoś specjalnie mnie nie intrygowała, a zasłyszane na jej temat informacje pełniły funkcję hamulca – dość skutecznie powstrzymywały mnie przed wizytą w tym miejscu. 


 


Kiedy moja znajoma opowiedziała mi, że zabrała na wycieczkę do jaskini dzieci i swoich gości z Belgii, a jej sześcioletni syn z wielką ekscytacją opowiedział o tym, co zobaczył, pomyślałam, że chyba właśnie nadszedł czas, by stawić czoło stereotypom. Po latach oglądania irlandzkich zamków, kompleksów sakralnych i megalitów zaczęłam nabierać ochoty na coś innego. Zadałam znajomej krótkie pytanie: so would you recommend it?, a ona stwierdziła, że warto było tam pojechać. Kiedy taka odpowiedź pada z ust osoby, która zwiedziła prawie połowę świata, to wypada zaufać rekomendacji.


 


Jaskinia znajduje się niedaleko Ballyvaughan, praktycznie w samym sercu Burren, wapiennego płaskowyżu o niemalże księżycowym wyglądzie. Całość prezentuje się dość malowniczo, ale zarazem wrogo. Mało tu drzew, domostw, śladów człowieka. Dużo tu natomiast przeróżnych grot, niestety z reguły niedostępnych dla zwykłego turysty. Ci, którzy koniecznie chcieliby zobaczyć, jak Burren prezentuje się od wewnątrz, mają okazję uczynić to właśnie w Aillwee Cave.


 


Ściganie królika przez psa zazwyczaj kończy się w dość niewyszukany sposób: albo kat dopada ofiarę, albo ofiara umyka. Kiedy w 1944 roku pies pasterski farmera Jacko McGanna udał się w pościg za królikiem, Irlandczyk podążył ich tropem. Nie wiem, jak potoczyły się losy futrzaka, wiem natomiast, że dzięki pościgowi farmer odkrył jaskinię, w której schował się królik. Sam Jacko - nie wiedząc czemu -  zachował swoje odkrycie w tajemnicy, a w międzyczasie przy pomocy świecy, oswajał się ze swoim znaleziskiem.


 




Niemalże trzydzieści lat później farmer wyjawił swój sekret. Zaczęło się nieuniknione: przyjechali speleologowie z lepszym sprzętem i światłem. Doszli tam, gdzie mogli, a tam, gdzie dotrzeć nie mogli, bo przejście było zablokowane, przedostali się cztery lata później w 1977 roku. Wtedy już od roku odbywało się zwiedzanie. Jacko zmarł trzynaście lat po wyjawieniu swojego sekretu, a dwa lata później progi jaskini przekroczył milionowy zwiedzający. Grotę sporadycznie określa się Jaskinią McGanna, częściej jako Aillwee Cave.


 


Podróż do wnętrza ziemi rozpoczyna się z liczną grupą i przewodnikiem. Jest ciemno, wilgotno, początkowo dość wąsko i nisko. Osoba mierząca nieco ponad 170 cm zazwyczaj spokojnie może przemieszczać się wyprostowana. Trasa nie jest długa ani męcząca. Przystanków jest kilka i już na samym wstępie obejrzeć można niewielki stos kości po niedźwiedziach brunatnych, których od długich lat nie ma już w Irlandii. W międzyczasie przewodniczka przybliża nam genezę jaskini, tłumaczy, że jej wnętrze zostało wyżłobione przez wodę jakieś 2 mln lat temu. Przepływająca tu rzeka zasilana była wodą z topniejących lodowców. Kiedy lodowiec ustąpił, rzeka wyschła. A pustą jaskinię zagospodarowały niedźwiedzie zapadające w sen zimowy. W międzyczasie pojawiły się stalagmity i stalaktyty, które nieraz przybrały zabawne formy: rąk złożonych do modlitwy lub garści marchewek.


 


Na pewnych odcinkach jaskinia staje się dość obszerna i wysoka. Pokonujemy mokrą ścieżkę, przesuwamy się gęsiego, robimy zdjęcia i pokonujemy stalowe mostki zawieszone na pewnej wysokości. Przewodniczka prosi, by na chwilę wyłączyć aparaty. Chce nam zademonstrować ciemność jaskini. Gasi światło, a grotę ogarnia ciemność doskonała. Możecie pomachać ręką przed oczami. Nic nie zobaczycie. To ciemność, do której oczy nigdy się nie przyzwyczają. Bez sztucznego światła nie można nic zobaczyć. To straszna próbka tego, jak ciężkie byłoby życie bez możliwości widzenia.


 


Niedługo po dotarciu do wodospadu – najbardziej spektakularnego po obfitych opadach - nasze oprowadzanie dobiega końca. Jest swego rodzaju żal – pół godziny we wnętrzu ziemi z kilkudziesięcioma obcymi osobami upłynęło zdecydowanie za szybko choć w przemiłej atmosferze. Ostatni odcinek pokonujemy w tunelu będącym dziełem człowieka – wykuty, by umożliwić ruch okrężny w jaskini.


 


Sporo czasu upłynęło od odkrycia jaskini, wiele zmieniło się w tym czasie. Poszerzono wejście do groty, wybudowano centrum turystyczne i sąsiednie The Burren Birds of Prey Centre poświęcone ptakom drapieżnym, pejzaż pozostał jednak ten sam. Budynek centrum turystycznego umiejętnie wkomponowano w skalny krajobraz, a pobliski teren zagospodarowano na użytek turystów. Przed albo po zwiedzaniu można m.in. wspiąć się na wzgórze, z którego „wyrasta” centrum, lub po prostu odpocząć przy filiżance kawy.


 


Koniecznie trzeba też odwiedzić farm shop, gdzie można odbyć degustację serów Burren Gold absolutnie zasłużenie zdobywających przeróżne nagrody. Sery są pyszne, a małe kawałeczki przeznaczone do degustacji znikają w ekspresowym tempie. Sklepik oferuje mnóstwo innych produktów domowej roboty i wysokiej jakości. Skusiliśmy się na pudełko czterech „krówek” o dwóch różnych smakach: irish cream, a także cherry, vanilla and nut. Krówki wrzucam w cudzysłów, bo to w miarę bliski odpowiednik tutejszego fudge – to jednak zdecydowanie nie to samo. Wiecie co Wam powiem? Smak irish cream fudge będzie nam się śnił do końca życia. Wspaniała konsystencja, doskonały smak, a widok naszych min po pierwszym kęsie po prostu bezcenny. Nabyty kawałek sera o smaku garlic and nettle nie dojechał do naszego domu, został skonsumowany jeszcze w aucie. Bynajmniej nie przez myszy.


 


Nie spodziewałam się rewelacji udając się do Aillwee Cave. Oprowadzanie jest krótkie, a stalagmity i stalaktyty niezbyt imponujące, ale mimo to dobrze się bawiłam. Jestem przeciwniczką komercyjnych atrakcji, ale w tym wypadku opuściłam ten kompleks naprawdę zadowolona. Miejsce ma duży potencjał i jest dobrym pomysłem na spędzenie nawet połowy dnia na świeżym powietrzu. Nie byłam w centrum poświęconemu ptakom drapieżnym, choć spotkałam się z bardzo pozytywnymi opiniami na jego temat. Myślę jednak, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Po to, by obejrzeć ptaki, popatrzeć na wszechobecne skały i koniecznie nabyć krówki o smaku irlandzkiej śmietany.


 


sobota, 16 czerwca 2012

Durrow Abbey - opactwo świętego Kolumby

 

Wiedziałam, co kryje się za czarną, ozdobną bramą z kutego żelaza, ale mimo to odczuwałam zaciekawienie. Kiedy nieco trzy lata temu zjawiłam się tutaj, miejsce do którego zmierzałam było w stanie agonalnym. Wspomniana brama przywoływała wtedy na myśl wiekowe wrota do jakiejś starej i zapomnianej przez wszystkich rezydencji. Rdza pokryła pręty, lakier dawno wyblakł i w znacznej mierze odpadł. Niezbyt dużą przesadą byłoby stwierdzenie, że to był obraz nędzy i rozpaczy – rozpaczy martwego przedmiotu wzywającego swego wybawcę. Ten zabytek potrzebował kogoś, kto zdmuchnąłby z niego kurz i dał mu szansę na drugie życie. Może niekoniecznie kogoś na podobieństwo króla Midasa, który za cudownym dotknięciem swej dłoni obróciłby wszystko w złoto, ale kogoś, kto tchnąłby w to miejsce nowe życie chociażby za pomocą zwykłej puszki farby.

  

Trzy lata po mojej wizycie stało się to, na co czekałam. Opactwo Durrow, które w 2003 roku trafiło pod skrzydła irlandzkiego rządu, zostało pod koniec kwietnia 2012 roku oficjalnie otwarte dla publiki, choć żmudny proces konserwacji jeszcze się nie zakończył. Potrzeba jeszcze wielu prac, by można było powiedzieć, że miejsce jest odpowiednio dopieszczone. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę rzesza osób odpowiedzialna za prace restauratorskie. Jak sami twierdzą, to dopiero „first step”. To pierwszy krok na drodze do czegoś dużo poważniejszego.

  

Celem lokalnych władz jest stworzenie miejsca z całkowicie wykorzystanym potencjałem: z centrum turystycznym, z odpowiednio dużym parkingiem, z przewodnikami gotowymi do oprowadzania. To chyba nie do końca jest to, co moja skromna osoba życzyłaby sobie tu zobaczyć. Durrow Abbey ma pójść w ślady sąsiedniego opactwa Clonmacnoise, ale prawdę powiedziawszy nie jestem przekonana, czy uda się tego dokonać. To drugie miejsce jest po prostu bardziej uprzywilejowane. Ma zdecydowanie większy potencjał turystyczny, ma dużo więcej do zaoferowania. I od dawien dawna ma dużą popularność.

  

Drogę do opactwa z dwóch stron okala kurtyna drzew. Zielono tu, drzewiasto i liściasto. Jak to w hrabstwie Offaly. Latem jest to prawdziwa oaza zieleni, ale nawet na początku maja całość prezentuje się dość korzystnie. Kiedy wreszcie docieram pod ścianę XIX-wiecznej protestanckiej świątyni, wygląda ona mniej więcej tak, jak ją zapamiętałam. Płyty nagrobne wyścielające przykościelny teren są stare i podniszczone. Ale co najważniejsze – drzwi świątyni tym razem stoją dla mnie otworem. Przekraczając je czuję mocny zapach świeżej farby. Pachnie tu remontem i świeżością.

  

Wnętrze kościółka nie jest eleganckie tak, jak można by było tego oczekiwać. Wygląda na nieco zaniedbane. To jednak pozory. Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi przybliżyć historię tego miejsca, ale ekspozycja zdjęć przed remontem wnętrza mówi sama za siebie.  Jest różnica. Kolosalna. Tak duża jak wysoki krzyż z X wieku – największa atrakcja tego miejsca. To dla niego ściągają tu turyści. Krzyż znajduje się bezpośrednio pod świetlikiem w suficie świątyni, obok niego umieszczono tablice informacyjne szczegółowo opisujące wyryte na nim sceny biblijne. Po prawej stronie krzyża umieszczono na ścianie kilka zabytkowych płyt nagrobnych.

    

Święty Kolumba, jeden z największych irlandzkich misjonarzy, oddany „żołnierz Chrystusa”, który założył na wyspie wiele kościołów, przybył do Durrow w VI wieku i doprowadził do powstania opactwa. To tu utworzono słynną Book of Durrow - imponujący ewangeliarz i perełkę irlandzkiej kaligrafii.

  

Księga przez kilkaset lat była skarbem opactwa, a kiedy za sprawą Henryka VIII nadszedł kres irlandzkich klasztorów, dzieło trafiło w ręce lokalnego farmera i służyło mu przez długi czas. Nie jako źródło mądrości – rolnik zapewne nie potrafił czytać - ale jako „talizman” odstraszający złe duchy. Farmer zanurzał księgę w wodzie, aby uzyskać medykament mający uchronić jego bydło od chorób. Głupi pomysł? Może. Domyślam się, że był to wynik mocnych wierzeń w uzdrowicielską moc autora księgi, wspomnianego świętego Kolumby. Sławy uzdrowiciela mnich dorobił się już za życia. Przypisuje mu się dar przywracania sił witalnych ludziom i zwierzętom, a święte studnie poświęcone jego pamięci, na które można czasami natrafić, również uchodzą za lecznicze źródła. Później księga powędrowała w ręce lokalnego biskupa, który w XVII wieku przekazał ją do do dublińskiego Trinity College, gdzie można ją dziś podziwiać razem z innym słynnym manuskryptem –Book of Kells.

  

Pamięć o świętym podtrzymuje przy życiu święta studnia umiejscowiona niedaleko kościoła. Podążyłam w kierunku wskazanym przez znak z napisem St. Colmcille’s Well. Wiedziałam, że powinnam się spieszyć, bo pogoda robi się kapryśna, ale po drodze musiałam przystanąć, by sfotografować przepiękną formację chmur.

    

Chwilę później natrafiłam na drugi taki sam znak. Kolejnego już nie potrzebowałam. Miękkie i podmokłe podłoże było wymownym sygnałem. Studnia była już w zasięgu mojego wzroku – nietypowa, z ciężką do odszyfrowania tablicą umieszczoną tuż nad jej otworem.

  

Sfotografowałam to zaciszne miejsce i ruszyłam w drogę powrotną, nie bez zaciekawienia zerkając w stronę pobliskiego dworku. Posiadłość jest dostojna i interesująca, niestety dostęp do niej jest odcięty. Rusztowania przylegające do jednej ze ścian pozwalały wysuwać nieśmiałe wnioski, że coś tam się dzieje i że być może w niedługiej przyszłości obiekt będzie otwarty dla zwiedzających. Bezsprzecznie podniósłby atrakcyjność tego miejsca.

  

Myślę, że wiele wody upłynie w Liffey, zanim Durrow Abbey zabłyśnie niczym najszlachetniejszy diament. Nie jechałabym przez połowę wyspy, by koniecznie dotrzeć w to miejsce. Ale zboczyć nieco z głównej drogi będąc tu przejazdem – dlaczego nie? Zwykły spacer wśród zieleni może okazać się czymś więcej – ciekawą lekcją historii na otwartym terenie. Możliwością prześledzenia śladów mnicha z szóstego wieku, który z jakiegoś powodu widział sens w tym, co robił: w modlitwie, w anachorezie, w skrupulatnej i mozolnej pracy nad bogatymi zdobieniami ksiąg. Odległy to świat, a jednocześnie tak bliski, bo chociażby przez dotknięcie tego imponującego krzyża w świątyni dotykamy odległej przeszłości.

  

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Wskrzeszanie przeszłości w Daingean



Daingean może być dla niektórych szarym i mało ciekawym miasteczkiem, którym nie zainteresuje się nawet pies z kulawą nogą. Dla niektórych zapewne największą atrakcją jest tu pójście do pubu. Daingean nie obfituje w spektakularne zabytki, ma bardzo prowincjonalny charakter, a spokojny styl życia w tym miejscu zapewne najbardziej odpowiadałby emerytom.


 


Być może przez zdecydowanie większą część roku miasto właśnie takie jest – senne i nudne. Jednak wysunięcie takich zarzutów w minioną niedzielę nie miałoby żadnych podstaw. Daingean przebudziło się ze swego snu, by w ramach heritage fair, imprezy poświęconej dziedzictwu narodowemu, na chwilę przywrócić do życia stare, dobre czasy.


 


Daingean nie zawsze było takie spokojne i ciche. I nie zawsze nazywało się Daingean. W XVI wieku miasteczko nazwane zostało Philipstown na cześć Filipa II Habsburga, męża królowej Marii I Tudor znanej powszechnie jako Krwawa Mary. Dziwne to były czasy, można by rzecz z przekąsem. Nic wtedy nie było takie, jak dzisiaj. Hrabstwo Offaly, w którym znajduje się Daingean, nazywało się wówczas King’s County, czyli Hrabstwem Króla. Kiedy Irlandia odzyskała niepodległość, Philipstown przemianowano na Daingean, a Hrabstwo Króla na Offaly. I niech już tak zostanie. Amen.


 


Dlaczego Daingean nie zawsze było takie spokojne? Może ciężko w to uwierzyć, ale kilka wieków wstecz było to jedno z ważniejszych miast irlandzkich. Niegdyś Daingean było stolicą hrabstwa i punktem końcowym dla kanału znanego jako the Grand Canal.


 


Sam kanał przyczynił się do prężnego rozwoju handlu w mieście. Zanim na dobre rozwinął się transport lądowy, kanał odgrywał ogromną rolę w transporcie wodnym, komunikacji i handlu między Dublinem, Limerickiem i środkową częścią wyspy. Później tytuł stolicy hrabstwa przejęło Tullamore i to wtedy rozpoczął się powolny spadek znaczenia Daingean.


  


Chyba nie ma przyjemniejszej pory roku niż lato. Świat jest kolorowy i tak piękny, że grzechem byłoby gnuśnienie w czterech ścianach niczym nieszczęsna Rapunzel. Lato jest czasem zabawy i imprez w plenerze – i właśnie tego nie brakuje na wyspie. Irlandzka skłonność do zabawy jest chyba genetycznie przekazywana. Lato obfituje zatem w mniejsze i większe imprezy. Kiedy w ostatnim czasie – z przyczyn nie za bardzo zależnych ode mnie – musiałam pominąć dwa interesujące mnie festiwale, postanowiłam wykorzystać szansę i pojawić się na Daingean Heritage Fair.


 


Fortuna sprzyjała wczoraj mieszkańcom Daingean. Popołudniowe promyki słońca mocno przygrzewały w plecy, przez co już po paru minutach przebywania w mieście, szybko doceniłam spacer wzdłuż kanału – jak dla mnie największego skarbu tego miejsca. Wiatr był na urlopie, dzięki czemu woda w kanale wydawała się być granatowym aksamitem. Zastygnięta w bezruchu fantastycznie odbijała rosnące nad jej brzegiem drzewa i wszystko to, co znajdowało się w bezpośrednim pobliżu.


 


W czasie spaceru natrafiłam na uroczy model Volkswagena Transportera, który z miejsca podbił moje serce. Auto nie dość że jest nietuzinkowe i charakterne, to jeszcze dodatkowo zostało fantazyjnie pomalowane. To była kwintesencja irlandzkości na czterech kółkach.


 


Oczami wyobraźni widziałam w nim siebie przemierzającą kręte, irlandzkie dróżki. I gdyby nie to, że nieszczęśliwym trafem w pobliżu kręcił się Połówek, za to jak na złość nie było śladu po właścicielu uroczego vana – damn you! - spróbowałabym przehandlować naszego Rollsa. I nawet jakoś przełknęłabym to, że bajeczny wygląd Volkswagena nie koresponduje z bajeczną ilością koni mechanicznych.


 


 


W samym sercu miasta, nad brzegiem kanału, w którym cumowały barki, rozstawiono wiele stoisk. Wszystko w myśl zasady: dla każdego coś miłego. Były zatem kramy ze słodyczami, wyrobami rękodzielniczymi, kolorowymi kwiatami i kosmetykami. Nie zabrakło również zwierząt, które zapewne nie podzielały ludzkiego entuzjazmu. Niekiedy ulokowano je w warunkach, które mnie przyprawiłyby o zaawansowane stadium klaustrofobii i myśli samobójcze. 


 


 


Muzyka płynęła nieprzerwanie z głośników, z poszczególnych straganów ulatniały się  natomiast apetyczne wonie, które skutecznie chwytały za nos nieszczęśników, aby uwolnić swój uścisk dopiero przed straganem będącym źródłem owych boskich zapachów. Można było skosztować świeżo przyrządzonych produktów, a tym samym nakarmić nie tylko oczy, lecz także brzuch.


  


Nie zabrakło oczywiście odpowiednich pokazów. Na zainteresowanych czekały demonstracje wyrobu masła, świeczek i wiklinowych koszyków, czy chociażby pokazy z udziałem kowala i szeregu innych osób, które chętnie odpowiadały na pytania i robiły użytek z tajemniczych nieraz przedmiotów. Na szczególny podziw zasłużyła także wystawa ręcznie skonstruowanych miniaturowych chatek, które z niesamowitą nieraz dokładnością odwzorowywały rzeczywiste budynki.


 


Nie można oczywiście zapomnieć o wszystkich tych uczestnikach imprezy, którzy poszli na całość i postanowili wskrzesić ducha minionych epok poprzez założenie na siebie barwnych kostiumów. To właśnie dzięki tym osobom można było chwilowo przenieść się w przeszłość i zobaczyć, jak kiedyś wyglądali mieszkańcy tego miasteczka. Efekt byłby zapewne jeszcze lepszy, gdyby przebierańców było więcej.


 


 


W minioną niedzielę Daingean było inne niż zwykle. Barwne, pełne życia, wypełnione radością i ciekawe. Miało swoje pięć minut sławy. Czy aby racji nie miał Andy Warhol stwierdzając niegdyś: „In the future, everyone will be world famous for 15 minutes”? W przyszłości każdy z nas będzie sławny przez 15 minut. Można być sennym i leniwym, najważniejsze jednak, by nie przespać tego momentu.