Dzień był ciągle słoneczny, słońce oświecało nam drogę, a plan zwiedzania, który mieliśmy opracowany na ten dzień, został już zrealizowany. Było jednak nieco za wcześnie, by wyruszyć w drogę powrotną. Byliśmy w hrabstwie Clare i mieliśmy doskonałą okazję zobaczyć na własne oczy dom, który do tej pory oglądaliśmy tylko na szklanym ekranie. Mowa oczywiście o domu parafialnym Ojca Teda, jego dwóch kompanów po fachu i ich gospodyni, Pani Doyle.
Serialowy dom parafialny na Craggy Island w rzeczywistości zwie się Glanquin House i znajduje się niedaleko Parku Narodowego Burren. Od jakichś trzydziestu lat zamieszkiwany jest przez Patricka i Cheryl McCormack. Pat jest miejscowym człowiekiem, farmerem, Irlandczykiem z krwi i kości, a Cheryl urodziła się w Nowym Jorku. Para wraz z pięciorgiem dzieci mieszka w szarym georgiańskim domu wybudowanym w XIX wieku przez szkockich osadników.
Dom niczym by się nie wyróżniał i zapewne pozostałby zwykłą, niezbyt urodziwą rezydencją wiejską, gdyby w połowie lat 90. ktoś nie zapukał do drzwi McCormacków i nie zaproponował wykorzystania wizerunku ich posiadłości w serialu komediowym zatytułowanym „Father Ted”. Potem wszystko potoczyło się szybko: ekipa filmowa pojawiła się na miejscu, tymczasowo stała się częścią rodziny, a McCormackowie częścią ekipy filmowej. Serial odniósł wielki sukces, zgromadził wielkie grono swoich miłośników, a hrabstwo Clare zaczęło przyciągać coraz więcej zwolenników nieśmiertelnego Ojca Teda.
Sceny wewnątrz serialowego domu parafialnego kręcono w londyńskim studio. Wnętrze domu rodziny McCormack absolutnie nie odzwierciedla tego, co możemy zobaczyć w środku domu trójki księży. A mimo to nie brakuje chętnych, którzy nie tylko chcą się sfotografować przed bramą posiadłości, lecz także zajrzeć do środka domu – jakby w nadziei, że zobaczą tam to, co wiele razy widzieli w telewizji: fotel Ojca Jacka, kanapę, na której przesiadywał Ted i Dougal, stolik przy, którym toczyły się rozmowy i gry.
Wobec nieustającego napływu ciekawskich i niesłabnącego zainteresowania ze strony miłośników tego kultowego serialu Cheryl postanowiła skorzystać z okazji i wcielić się w rolę Pani Doyle, którą fani serialu zapamiętali jako będącą zawsze w gotowości do zaserwowania filiżanki herbaty. Domową atmosferę, wypieki własnej roboty i wspomnianą herbatę Cheryl oferuje za 10 euro od osoby. Koniecznie trzeba się jednak wcześniej umówić, bo niespodziewani goście potrafią ponoć spotkać się z zachowaniem, które niekoniecznie mieści się w ramach słynnej irlandzkiej gościnności. McCormackowie oferują również odpłatne oprowadzanie po farmie i okolicy. A ta jest dość przyjemna. Choć księżycowa i na pozór mało ciekawa oferuje różne, mniejsze bądź większe, atrakcje.
Zmierzając wąską dróżką do domu Ojca Teda odczuwałam swego rodzaju ekscytację. Z jakiegoś powodu lubię odwiedzać miejsca, które wcześniej widziałam w lubianych przeze mnie produkcjach filmowych i serialowych. Jest w tym czymś coś interesującego i ekscytującego – może poczucie, że telewizja nie kłamie? Że to, co widzieliśmy na szklanym ekranie, faktycznie istnieje w rzeczywistym świecie – że można to dotknąć, zobaczyć na własne oczy, poczuć atmosferę tego miejsca.
To, co zobaczyłam, wyglądało niemalże tak, jak doskonale mi znany kadr z „Father Teda” – ten sam nieco zrujnowany już dom, te same obszerne połacie zieleni wokół, ta sama uchylona biała brama. Można też było niemalże usłyszeć zachęcający i nieco ponaglający głos Pani Doyle – go on, go on, go on! – by wejść na teren posiadłości. To była jednak niedziela, a my nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji. Nie wypadało burzyć weekendowego spokoju rodziny. Należy im się szacunek. Ich dom już praktycznie dawno temu przestał być prywatny, bo powiedzmy sobie szczerze – kto przyjeżdżając tutaj nie ma wrażenia, że przyjechał odwiedzić starych znajomych? Myślę, że wiele osób w pewnym sensie „uzurpuje” sobie prawo do wkroczenia na teren posiadłości. Nie ma przecież odstraszającej tabliczki z dala wrzeszczącej PRIVATE i NO TRESPASSING, nie ma drutu kolczastego, a zamiast rottweilerów natrafimy co najwyżej na grupkę psów, znających lepsze zastosowanie dla swoich zębów niż szarpanie nimi ludzkiej odzieży i kończyn.
Brak przed bramą charakterystycznej figurki Matki Boskiej w połączeniu z kilkoma pojazdami zaparkowanymi przed domem udowadniało, że czasy się zmieniły, a z domu nie wyjdzie beztroski Dougal „wyprowadzający” ojca Jacka na spacer. Tymczasowej rozrywki mogły mi dostarczyć tylko pasące się nieopodal domu źrebaki, a także spacer wzdłuż drogi z malowniczymi widokami.
Co mnie zaskoczyło? Nieustannie przybywający turyści. W momencie naszego przyjazdu teren rezydencji opuścił jeden samochód, żaden z tych, które pojawiły się później nie wjechał na teren posiadłości. Ale ludzie cały czas przybywali – zatrzymywali się przy drodze, wyciągali aparaty i robili zdjęcia. Jedni odjeżdżali, inni przyjeżdżali. I to był doskonały dowód na to, że wraz z przedwczesną śmiercią tytułowego Ojca Teda, absolutnie nie umarła pamięć ani o nim, ani o tym kultowym serialu.