Dość specyficzny jest w tym roku dla mnie okres Adwentu. W zasadzie to jak cały 2024 rok.
Z reguły o tej porze nie dość, że tryskałam radością na myśl o nadchodzących świętach, to do tego byłam też wzorem niemal perfekcyjnej organizacji czasu.
W sekretnych skrytkach spokojnie spoczywały sobie te bożonarodzeniowe upominki, które zostawały ze mną w Irlandii, inne zaś transportowane były przez kuriera do Polski.
W salonie zazwyczaj stała już imponująca i rozłożysta jodła ‒ rozprzestrzeniając w pokoju subtelny zapach żywicy i lasu ‒ która każdorazowo cieszyła oko, kiedy na nią natrafiało.
Długopis niemal parzył mnie w dłoń, bo tak się paliłam do wypisywania stosu świątecznych kartek i zdobienia ich okazjonalnymi znaczkami i nalepkami.
Zazwyczaj miałam już jakieś blade pojęcie o świątecznym menu. Wiedziałam, co chcę mieć na stole, a czego nie.
W tym roku zaś jestem swoim całkowitym przeciwieństwem. W zasadzie nie zrobiłam jeszcze nic z powyższych rzeczy. Dziś dopiero łaskawie zamówiłam karnet świątecznych znaczków. Jeśli zamówienie zostanie zrealizowane w szybkim tempie, to jest szansa, że moje kartki dotrą do Polski na czas, a nie dopiero po Nowym Roku.
Pewnie bardziej by mnie to wszystko ekscytowało, gdyby nie to wszechobecne sianie paniki. Jedno trzeba mediom przyznać ‒ skutecznie opanowały sztukę wzniecania strachu. Jak tylko mogę, unikam tych wszystkich hiobowych wieści i straszliwych tytułów, które tak dobrze się klikają, ale one i tak znajdują sposób, by do mnie dotrzeć i dobitnie przypomnieć mi, w jak niepewnych czasach żyjemy. I jak głupi, niewdzięczni, egocentryczni, lekkomyślni i żądni władzy są ludzie. Szczególnie ci na wysokich, rządowych stołkach, bo w dużej mierze to właśnie oni rzucają te straszne cienie na życie nas, maluczkich.
Daleko mi do panikary, chyba jednak bliżej mi do naiwnej optymistki do końca wierzącej, że będzie dobrze. Z lekkim politowaniem patrzyłam na tych, którzy parę lat temu rzucali się na sklepowy towar, aby porobić dożywotnie zapasy na okres zarazy. Ani wtedy, ani teraz nie wyrywam włosów z głowy i nie "sram żarem", jak to brzydko, ale bardzo obrazowo mówi młodzież, jestem jednak już zmęczona tą gęstą i niepewną atmosferą, która wisi nad nami niczym miecz Damoklesa, a w ostatnich tygodniach to już w ogóle wydaje się opadać coraz bliżej karku i muskać go swoim ostrzem. Tylko patrzeć, aż poleje się krew.
Nie wiem, jak Was, ale mnie męczy już to życie na krawędzi. Ten brak kontroli. Ta niepewność, czy jutro nadejdzie, czy będzie nam dane doczekać spokojnych świąt, kolejnego roku, kolejnej wiosny.
Z tego też powodu nie wybiegam myślami w daleką przyszłość, nie rezerwuję żadnych wyjazdów wakacyjnych, choć w ostatnich latach tak właśnie robiłam. Teraz, chyba jak nigdy wcześniej za naszego życia, wypadałoby cieszyć się dniem dzisiejszym, tak jakby jutra miało nie być.
Cieszę się nim. Wbrew temu, co możecie pomyśleć, nie dopadła mnie totalna anhedonia czy depresja. Nie jest to też sezonowe obniżenie nastroju ‒ może trudno w to komuś uwierzyć, ale autentycznie lubię tę przytulną porę roku. Doceniam jej uroki i biorę z niej to, co najlepsze.
Tydzień temu Amerykanie świętowali Dzień Dziękczynienia, ja również nie zapomniałam wysłać w eter moich prywatnych podziękowań. Nie było wśród nich dziękczynnych słów za łupy upolowane w czasie komercyjnych żniw, Black Friday i Cyber Monday, bo nie wydałam na nie ani jednego euro. Raczej wdzięczność za wszystkie te oczywiste "drobnostki" codziennego użytku, za moich bliskich.
Jako że żyjemy w przedziwnych czasach, nadal mam dużą przyjemność gościć w ogródku moich kolczastych towarzyszy! Pogodę mamy w kratkę, jednego dnia siarczysty (jak na tutejsze warunki) mróz, -5°C, innym razem nawet balsamiczne... 16 stopni, więc nie ma się co dziwić, że jeżyki zgłupiały i same nie wiedzą, czy to zima czy wiosna.
Codzienne wieczorem jestem więc na posterunku, jak Skawiński w "Latarniku" Sienkiewicza. Gaszę światło w kuchni, świecę w ogródku, i z lubością podglądam zza zasłony nocne życie kolczastych ssaków. Mam przy tym głęboką nadzieję, że żaden sąsiad z naprzeciwka nie weźmie mnie za wstrętnego perwersa, opacznie doczepiając sobie łatkę obiektu moich niezdrowych zainteresowań i voyeuryzmu.
Małe przyjemności. Proste radości. Oswojona codzienność. To się dla mnie liczy.
Kiedy, ktoś pyta mnie, co chciałabym dostać na gwiazdkę, myślę sobie, że chcę tylko pokoju na świecie. Szansy na spokojne życie. W zasadzie nic innego nie potrzebuję.
Pokoju. Tylko tyle i aż tyle.
Dajcie znać, jak to u Was wygląda. Sympatyzujecie z moim wpisem, czy też może zupełnie nie przejmujecie się tym wszystkim, co dzieje się wokół Was? No i jak tam Wasze nastroje? Poczyniliście już przygotowania do świąt albo... wakacyjnych wyjazdów? Z chęcią poczytam, jak to u Was wygląda.
No i sorry za ten tekst. Musiałam się wygadać!
Każdy ma jakiś tam swój sposób reagowania na rzeczywistość. Jeśli o mnie chodzi, ani nie unikam hiobowych wieści, ani się nimi nie sztacham. Kiedy przydają się jako ostrzeżenie, robię to, co mogę zrobić, a jak nie mogę zajmuję się swoimi sprawami. W tym roku, podobnie jak w zeszłym, zamykamy dom na cztery spusty i lecimy do moich rodziców. Możemy sobie na to na szczęście pozwolić - oboje mamy wolne w pracy i brak podopiecznych w domu. Gdy zostajemy w Irlandii (tak było w czasie pandemii), w domu nie ma ozdób, a wigilię spędzamy przy laptopach, połączeni wirtualnie z rodziną - oni jedzą swoją kolację, a my swoją.
OdpowiedzUsuńKażdy orze, jak może, jeden lepiej - drugi gorzej ;) A że ja nie z tych, co topią swoje smutki w alkoholu...
UsuńStaram się nie przejmować tym, na co nie mam wpływu. Nie panikowałam z powodu pandemii, nie pakowałam się, kiedy za wschodnią granicą Polski wybuchła wojna, jednak tym razem zagrożenie wydaje mi się bardziej namacalne, przez co mocniej mnie to dotyka. Chyba po prostu miarka się przebrała.