sobota, 26 maja 2012

Life goes by on a Leitrim sky - wizyta w hrabstwie Leitrim Kopciuszkiem zwanym

O hrabstwie Leitrim rzadko mówi się w kontekście turystycznym. Polecano mi różne atrakcje Zielonej Wyspy, ale jakoś nigdy nikt mi nie powiedział: jedź do Leitrim i nie pytaj, dlaczego cię tam wysyłam. Nigdy też nie przeczytałam w żadnym przewodniku nic, co by pozwalało mi podejrzewać, że znajdę tam to, czego szukam. Hrabstwo Leitrim jest, ale czasami ludzie zachowują się tak, jakby go nie było. Co więcej, niektóre z jego atrakcji przypisuje się czasami sąsiedniemu hrabstwu Sligo. I chociażby taka postawa częściowo tłumaczy, dlaczego Leitrim określa się mianem Kopciuszka.


  


Hrabstwo Leitrim jest niewielkie i praktycznie przedzielone na pół przez swoje największe jezioro Lough Allen. Obydwie części są podobnej wielkości, ale nieco odmienne pod względem topograficznym. Północno-zachodnia część jest bardziej górzysta, ma dostęp do morza, a południowo-wschodnia jest stosunkowo płaska. Ogólnie mówiąc Leitrim jest poprzeplatane jeziorami, drzewami i większymi bądź mniejszymi pagórkami.


  


Tego dnia nie powinno mnie tam być. Może tak chciał los, może takie było moje przeznaczenie, a może Leitrim postanowiło użyć swej magnetycznej siły i przyciągnąć mnie do siebie. Przyczyny takiego stanu mogły być różne, ale efekt był jeden. Znalazłam się w północno-zachodniej części hrabstwa i dałam się zauroczyć jego rzeźbie terenu. Góry zawsze wyglądają majestatycznie, morza i jeziora imponująco i uroczo, a kiedy połączy się te elementy w jedną całość, otrzymuje się coś, co określiłabym mianem piękna doskonałego. Właśnie na to natrafiłam w Leitrim i z wyrzutami sumienia zastanawiałam się, dlaczego nie przyjechałam tu wcześniej.


  


Pamiętam ten moment, kiedy przejeżdżając koło tamtejszych gór po prostu musiałam wysiąść z auta. Nie można było obojętnie przejechać koło takiego widoku, a wrzucenie niższego biegu na niewiele by się zadało. Stojąc na poboczu drogi patrzyłam na te wzniesienia z autentycznym podziwem. Przed powrotem do auta moja ciemna strona zdążyła posłać nieco wymuszone prychnięcie fuksiarze! w stronę domów ludzi zamieszkujących tę uroczą okolicę. Musiałam im skraść odrobinę tego skarbu, dlatego do domu wróciłam ze zdjęciem gór skąpanych w wakacyjnym, popołudniowym świetle.


  


Wytrawni alpiniści pewnie pokładaliby się ze śmiechu słysząc, że tutejsze Żelazne Góry, znane również jako Slieve Anierin, określa się mianem gór. Ze swoimi niecałymi sześciuset metrami wysokości mogą nieśmiało pretendować do tytułu całkiem fajnego kopca kreta, ale nie gór z prawdziwego zdarzenia. Bogate złoża węgla i rud żelaza zaowocowały nie tylko nadaniem górom odpowiedniej nazwy, ale także utworzeniem kopalni. Dość długo wydobywano tu wspomniane surowce, ale potem czasy się zmieniły, kopalnie zamknięto, a węgiel zaczęto importować m.in. z Polski.


  



Hrabstwo Leitrim nie jest najmniejsze, ale za to najsłabiej zaludnione. Kilometr kwadratowy zamieszkuje jakieś osiemnaście osób. Nie bez kozery mówi się, że więcej tu drzew niż ludzi. Wgląd w statystyki szybko objawia smutną prawdę. Jeszcze w połowie XIX wieku hrabstwo zamieszkiwało około 160 tysięcy ludzi. Dziś niecałe 32 tysiące. Do 2002 roku hrabstwo systematycznie się wyludniało. Zmianę w tej tendencji przyniósł ze sobą celtycki tygrys. Regularny wzrost liczby ludności notuje się od jakichś dziesięciu lat.


  


Przekleństwem tutejszej ludności okazało się to, co mnie zauroczyło. Ziemia Leitrim jakkolwiek romantyczna, nie jest przychylna rolnikom. Imponująca rzeźba terenu złożona z niezliczonych drumlinów nadaje się głównie do podziwiania. Tutejsze gleby glejowe, często o sinawo-zielonkawej barwie, są przesiąknięte wodą. Ubogie w minerały, mają niską porowatość, a to z kolei daje im niezbyt chlubny tytuł jednych z najgorszych ziem w całej Irlandii.


  


Ci, którzy nie umarli tu w czasie dziewiętnastowiecznej klęski głodu, wyemigrowali. Jedni zapewne z radością i ulgą, inni z żalem. Jedni wrócili, drudzy na zawsze zostali poza granicami kraju, a jeszcze inni być może powróciliby, gdyby dano im szansę. Do tych ostatnich zaliczał się Phil Fitzpatrick, który w latach 30. XX wieku porzucił ukochane Leitrim i wyruszył do Ameryki. Podróż zakończyła się sukcesem, Phil został policjantem w Nowym Jorku, w międzyczasie w oparach nostalgii napisał dość popularną balladę „Lovely Leitrim”. Los wydawał się być mu przychylny. Aż do pewnego majowego dnia w 1947 roku. To właśnie wtedy w jednej z nowojorskich restauracji wdał się w strzelaninę z dwójką rabusiów. Starcie skończyło się śmiercią amatorów łatwej kasy. Niestety sześć dni później z powodu odniesionych ran zmarł także Phil. Jego marzenia ujęte w słowa piosenki: „(...) And if ever I return again there is one place I will go. It will be to lovely Leitrim where the Shannon waters flow”* musiały pozostać w sferze niezrealizowanych planów.


  


Ulotki informacyjno-turystyczne pełne są zachęcających haseł: Leitrim jest doskonałym celem podróżniczym, jest idealne na odpoczynek, ale to nie są puste hasła mające na celu zwabienie naiwnych. Leitrim is lovely, rację miał Phil. Prawdę głoszą też wielkie znaki informacyjne witające turystów słowami: welcome to Lovely Leitrim. Do tamtego letniego dnia często uciekam pamięcią - już dawno nie zanurzyłam się w świecie tylu barw zieleni i tak soczystej przyrody, już dawno nie widziałam pejzażu, który emanowałby takim spokojem i romantyzmem. O takich obrazkach mówi się, że noszą znamiona wiejskiej sielanki.




  




Mnóstwo tu wolnych przestrzeni, pagórków, malowniczych jezior – to wszystko sprawia, że hrabstwo Leitrim chętnie odwiedzają miłośnicy przyrody, a mieszczuchy ochoczo rozprostowują tu nogi, które w środku tygodnia uwięzione są pod biurkiem.Żartobliwie mówi się, że ziemię w Leitrim sprzedaje się galonami**, a nie akrami – tyle tu wody.


  


Czasami zastanawiam się, ile prawdy było w tym, co zobaczyłam, a także na ile moje wyobrażenia o Leitrim są autentyczne. Łatwo opiewać urodę Leitrim, kiedy jest się tu tymczasowo. Perspektywa turysty często jest zniekształcona. Wiedzą o tym miejscowi, dla których wspomniany przeze mnie romantyzm pejzażu bywa często zabójczy. Hrabstwo Leitrim [szczególnie jego północna część] ma jeden z najwyższych wskaźników samobójców w całej Irlandii. Uśmiercenie ptaka w złotej klatce wcale nie jest trudnym zadaniem.


  


Jeszcze raz powtórzę, że Leitrim jest urocze. Ale jest także nieco smutne – przez stosunkowo wysoki odsetek starych ludzi, przez ogromną ilość farmerów wyjątkowo narażonych na to, że któregoś dnia ogarnie ich rozpacz, która każe im odebrać sobie życie, przez to, że jeszcze do niedawna ludzie nie widzieli tu dla siebie miejsca. Ceny nieruchomości i wynajmu są tu stosunkowo niskie. Mocno kontrastują z tymi oferowanymi w moim hrabstwie, gdzie dominuje z reguły żyzna brązowa gleba, a mimo to Leitrim ciągle ma najmniej ludności.


  


Kiedy weekend dobiega końca, kiedy kończy się sezon turystyczny, hrabstwo opuszczają wszyscy goście. Ludzie przestają się zachwycać Kopciuszkiem i przechodzą do spraw bardziej przyziemnych. Kiedy zegary wybijają północ, Kopciuszek przestaje błyszczeć, by znów stać się niewidoczną dla innych kuchtą.


  


____


* I jeśli kiedykolwiek jeszcze powrócę, to jest jedno miejsce, do którego się udam. Do uroczego Leitrim, gdzie przepływa rzeka Shannon


** galon - jednostka objętości używana w krajach anglosaskich. Galon angielski = 4,54561 litra

niedziela, 20 maja 2012

"Father Ted", czyli Drink! Feck! Arse! Girls!

Pewnego niepozornego dnia Połówek wrócił z pracy i stwierdził, że już najwyższy czas wyjść z mroku niewiedzy i zapoznać się z „Father Tedem”, do którego często nawiązuje się w słuchanej przez niego stacji radiowej. O „Ojcu Tedzie” słyszałam już wcześniej, jednak nigdy nie domyślałam się, że serial szybko zdetronizuje inne moje ulubione produkcje i bezceremonialnie utoruje sobie drogę na podium, gdzie - słusznie zresztą - sama wręczę mu główną nagrodę i tytuł kultowego. Przyczyna takiego stanu była prosta. Śmiech jest doskonałym lekarstwem na wszystkie bolączki, a źródła śmiechu – szczerego, niewymuszonego, głośnego i gwałtownego -  są w tym serialu wyjątkowo bogate.




  




„Father Teda” obdarzyłam uczuciem gwałtownym i niewinnym. Już po kilkunastu minutach oglądania pierwszego odcinka wiedziałam, że nie poprzestanę na tym jednym. Moja przygoda z nietuzinkowym Ojcem Tedem i jego dwoma równie oryginalnymi kompanami dopiero się zaczynała. Od tamtego momentu zaczęłam hołdować zasadzie dzień bez Ojca Teda to dzień stracony.




Tyle jednak o moich odczuciach, teraz może nieco więcej na temat samego serialu. Otóż „Father Ted” jest niesamowicie zabawnym serialem komediowym produkcji irlandzko-brytyjskiej emitowanym w latach 95-98. Serialem, który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem przez krytyków, jak również zwykłych szarych zjadaczy chleba, dla których telewizja powinna przede wszystkim pełnić funkcję rozrywkową. Na Wyspach jest to dość popularna i kultowa produkcja, w Polsce jednak niezbyt znana. A szkoda.


Serial zdecydowanie zapewnia dobrą i zdrową zabawę. Chcesz na chwilę przenieść się do innego świata, gdzie często gości absurdalny humor? Napoje wyskokowe i narkotyki nie będą Ci tu potrzebne. Przepis jest prosty, a składniki można lekko modyfikować. Ja potrzebuję tylko trzech rzeczy: telewizora, DVD z Father Tedem i wygodnej sofy. Śmiech przychodzi sam, a dobra zabawa dołącza się szybko i niepostrzeżenie.


Akcja serialu toczy się na irlandzkiej wysepce Craggy Island, leżącej gdzieś u zachodnich wybrzeży Zielonej Wyspy. Wyspa jest fikcyjna, a ta, którą widzimy w czołówce serialu to Inisheer, najmniejsza z Wysp Aran. Craggy Island jest miejscem zesłania trzech księży: tytułowego Ojca Teda, emerytowanego Jacka i młodziutkiego Dougala. Każdy z nich jest jedyny i niepowtarzalny, łączy ich jedna wspólna cecha: żaden nie jest duszpasterzem z prawdziwego powołania.


Ojciec Ted – choć pozornie ułożony i grzeczny – ma duszę hazardzisty i dość duże parcie na szkło. Ojciec Jack posługuje się bardzo limitowanym słownictwem ograniczającym się w zasadzie do haseł: Drink! Feck! Arse! Girls! Praktycznie nigdy nie trzeźwieje, a jego życiowe potrzeby sprowadzają się głównie do spania i picia – także tych nietypowych substancji, jak środek do czyszczenia podłóg lub toalety. Jest też Ojciec Dougal – rozbrajający w swoim dziecinnym postrzeganiu świata i zachowaniu, praktycznie nigdy nie nadążający za tokiem myślenia Teda. Cała trójka mieszka pod tym samym dachem wraz z gospodynią, Panią Doyle, której życiowym powołaniem jest parzenie i serwowanie herbaty. Jest zawsze w gotowości do podania stosu kanapek i przyniesienia filiżanki gorącej herbaty – nawet jeśli ktoś jest na nią śmiertelnie uczulony. Tak oryginalny zestaw bohaterów gwarantuje mieszankę iście wybuchową. Dzięki nim życie na Craggy Island nie jest absolutnie nudne, choć z pozoru wydaje się być właśnie takie.


Serial ma jedną poważną wadę – jest zdecydowanie za krótki. Jest tylko 25 odcinków podzielonych na trzy sezony. Każdy z nich trwa około 25 minut. Kreacje aktorskie są fantastyczne. Aktorzy spisali się mistrzowsko – każdemu z nich przyznałabym Oscara. Za genialne wcielenie się w swoje role, za naturalność wykonania. Kiedy na nich patrzę, odnoszę wrażenie, że jestem świadkiem scen rozgrywających się na żywo. Nie mam wrażenia oglądania telewizji, a raczej podglądania tego, co dzieje się obok mnie. Ubolewam także nad jednym – przedwczesną śmiercią Dermota Morgana, tytułowego Ojca Teda. Dermot stwierdził, że nie chce zostać zaszufladkowany i przypisywany tylko jednej roli. Jak na ironię tak właśnie się stało. Aktor zmarł na atak serca tuż po zakończeniu prac nad trzecim sezonem. Czwartego i tak by nie było – nawet, gdyby „Ojciec Ted” żył. Miał tylko 46 lat.


Co jeszcze mogę powiedzieć na temat tego serialu? To wspaniała satyra z nietuzinkowymi dialogami i bardzo fajnym irlandzkim klimatem. Polecam każdemu, kto ma dystans do siebie i otaczającego go świata. „Father Ted” nie jest dla osób ślepo zapatrzonych w kościół katolicki. Do oglądania na własną odpowiedzialność: bo zawarta w nim dawka śmiechu kilkukrotnie przekracza dopuszczalny dzienny limit. 

poniedziałek, 14 maja 2012

Dundrum Castle - zamek z widokiem na zatokę

 


Już pierwszy rzut oka na parking u podnóża ruin pozwalał przypuszczać, że właśnie dotarliśmy do atrakcji, która zdecydowanie warta była przejechanych kilometrów. Długa droga, którą przebyliśmy, była w sporej części malownicza: szare i granitowe wzgórza gór Mourne faktycznie wpadały do wody, jak to zostało opisane w piosence Percy’ego Frencha The Mountains of Mourne, a nadmorskie miejscowości roztaczały wakacyjną aurę.


  


Początek mojej wizyty w zamku Dundrum rozpoczął się niestandardowo. Od narzekania. Stałam na parkingu zładnym widokiem i irytowałam się, że wrażenia estetyczne psują leżące obok mnie odpadki. Śmieci, które ktoś po chamsku zostawił na parkingu, mimo że obok był kosz. Była też tablica zamieszczona przez The National Trust z powitaniem i prośbą o przestrzeganie kilku prostych zasad, m.in. czystości.


  


Okolica jest naprawdę ładna i może spokojnie służyć za teren rekreacyjny. Może komuś nie przeszkadza urządzanie pikniku w zaśmieconej okolicy, ale mnie nikt nie przekona, że odpadki dodają uroku. Tak samo jak nigdy nie zrozumiem prostaków zaśmiecających swoje środowisko. To takie trudne uprzątnąć po sobie? Wrzucić śmieci do umieszczonego obok kosza? Z obrzydzeniem posłałam do kosza leżące u moich stóp śmieci i ruszyłam pod górkę, by przekonać się, co kryje się za tajemniczym murem.


  


Przyzamkowy teren składa się z dwóch części: górnego i dolnego dziedzińca. Ten  pierwszy jest dużo starszy niż dziedziniec dolny, a jego powstanie przypisuje się anglonormańskiemu rycerzowi Johnowi de Courcy. Żyjący pod koniec XII wieku John zapragnął urządzić się w życiu, a wylądowanie w tej części Irlandii miało mu pomóc w zdobyciu sławy, bogactwa i ziemi. Częściowo mu się to udało.


  


De Courcy docenił strategiczne właściwości wzgórza z widokiem na zatokę Dundrum. Często to właśnie jemu przypisuje się wybudowanie zamku Dundrum. Można się w tym dopatrywać lekkiego nadużycia, bo owszem De Courcy zagościł tu jako pierwszy, doprowadził do wzniesienia muru obronnego na wzgórzu, ale spora część ruin wchodząca w skład obecnego kompleksu, to pozostałości po wielu innych panach na włościach, którzy chętnie dokonywali tu przeróbek. Dziś nazwalibyśmy to remontem. Właścicieli było wielu – tak wielu, że nie mam zamiaru tutaj wszystkich przytaczać. Kiedy w domu usiadłam i zaczęłam zagłębiać się w przeszłość zamku, w pewnym momencie rozbolała mnie głowa. Po co to komu potrzebne?


  


Dziedziniec dolny, od którego rozpoczęłam zwiedzanie, powstał najprawdopodobniej pod koniec średniowiecza za przyczyną gaelickiego klanu Magennis, który musiał się nieźle namęczyć, by utrzymać twierdzę – nazwaną wtedy ich nazwiskiem - w swoich rękach. Znajdujące się tu ruiny to pozostałości po Blundell House, dworku wzniesionym w XVII wieku przez rodzinę Blundell – wcale nie ostatnich właścicieli zamku. Po nich swoje miejsce whistorii twierdzy miał także pewien markiz żyjący w XIX wieku – to prawdopodobnie wtedy posadzono tu drzewa, które dziś cieszą oko. Nie było ich tu za kadencji De Courcy’ego – tylko by ograniczały widoczność i działały jako sprzymierzeniec atakujących.


  


Na teren dziedzińca górnego, najstarszej części twierdzy, wkroczyłam przez oryginalne, skromne wejście, gdzie niegdyś znajdował się most zwodzony. Później zaprzestano użytkowania go, bo w XIII wieku wzniesiono bardziej imponującą i praktyczniejszą bramę wejściową, po której zostały tylko ruiny. Tu od razu rzucił mi się w oczy pokaźnych rozmiarów donżon wzniesiony przez Hugh de Lacy, następcę wspomnianego na początku Johna De Courcy. Po działalności tego ostatniego nie ma już większych śladów, bo za jego kadencji na dziedzińcu istniały głównie drewniane budynki. A drewno słabo opiera się burzliwej historii.


  


  


Ocalały do naszych czasów czterokondygnacyjny donżon jest zdecydowanie godny uwagi. W XV wieku poddano go znacznej przebudowie, zlikwidowano wejście znajdujące się na pierwszym piętrze, zmodyfikowano też drugie piętro. Ciekawy jest też jego kształt. Cylindryczne donżony – choć praktyczniejsze, mocniejsze i bardziej utrudniające życie najeźdźcom – są bardzo rzadko spotykane w Irlandii, zaś dużo częściej w Walii.


  


Kiedy weszłam do środka donżonu, poczułam się niczym w wielkiej studni. Zimnej i surowej. Nie przetrwała tu żadna kondygnacja, widoczne są jednak ślady po kominkach. Pod moimi stopami ukryty był dół głęboki na 7 metrów, który w dawnych czasach świetnie pełnił rolę studni i doskonale spisywał się w czasie oblężenia zamku. Jednak nie to jest najfajniejsze w tej budowli.


  


Podobała mi się możliwość dostania się na szczyt budowli. Co prawda klatka schodowa jest tak zakręcona, że w porównaniu z nią rogi barana wydają się być pasem startowym, a wspinaczka po około siedemdziesięciu wąziuteńkich i stromych schodkach może mieć dość bolesny przebieg. Bądźcie czujni przez cały czas. Ja zobaczywszy światełko na szczycie, straciłam czujność i pokonując ostatni schodek wyprostowałam się gwałtownie, co zaowocowało głośnym syknięciem z bólu. Cóż, średniowieczne twierdze nie były budowane z myślą o gabarytach osobników z XXI wieku.


  


 


 


Szczęśliwym trafem rozciągająca się przede mną panorama miała znieczulające właściwości. Stojąc na szczycie muru byłam Queen of the Castle. Co z tego, że tymczasową i nieco zmarszczoną od bólu będącego efektem niespodziewanego uderzenia głowy? Ważne że zadowoloną i szczęśliwą. Choć tak prawdę powiedziawszy do pełni szczęścia brakowało mi wody w zatoce Dundrum, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Zastanawiam się tylko, kto rzucił na mnie klątwę, bo ilekroć jestem nad jakąś zatoką, AKURAT jest odpływ.


  


 

sobota, 5 maja 2012

Peasant and The City, czyli wiejska baba w wielkim mieście

W życiu chyba każdej wiejskiej baby przychodzi tak zwany moment grozy – dzień, w którym trzeba zrzucić gumowce, przyodziać się nieco bardziej odświętnie, upewniając przy tym, że spod ciżemek nie wystaje nam słoma, a potem, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku swojej lepianki, wyruszyć w drogę do miasta. I to nie do byle jakiej pipidówki, a do miasta przez duże M. Do stolicy!


Wiadomo, że kobiety to zmienne bestie, które w dodatku nigdy nie mają co na siebie włożyć. Jak niesie wieść gminna (przekazywana z ust do ust już w czasach naszych przodków, kiedy homo był bardziej erectus niż sapiens): kobiety są tak stabilne emocjonalnie, jak powierzchnia szklanki wody trzymanej przez chorego na Parkinsona, któremu w dodatku palą się spodnie, gdy tańczy lambadę. Wierzcie lub nie, ale w życiu kobiet są też elementy stałe, które nigdy nie ulegają zmianom. I tak na przykład wiejska baba – nazwijmy ją Taita – przyszła na świat jako miłośniczka wolnych przestrzeni, kwiecistych, soczyście zielonych łąk, po których można biegać na bosaka z rozchwichrzonym włosem i bez obaw, że zostanie się przejechaną przez autobus, ciężarówkę, tramwaj lub inny ciężki sprzęt.


Co można powiedzieć o mnie? Z czym przyszłam na świat i co już się zapewne nie zmieni? Nie jestem ani party animal ani big city lover. Najlepiej czuję się w swoim ogródku, grzebiąc w ziemi, sadząc kwiatki, podlewając je i śmigając z kosiarką. Nie, nie, to ostatnie jednak bym skreśliła – po zeszłorocznym niefortunnym doświadczeniu, kiedy oprócz trawy skosiłam też kabel, pozostała mi trauma i przekonanie, że powinnam realizować się jako kierowca mniej niebezpiecznych pojazdów. Czasami jednak trzeba porzucić nudne wiejskie, ewentualnie małomiasteczkowe życie, by powtórzyć za jednym z bohaterów „Wesela” Wyspiańskiego: cóż tam, panie, w polityce  - tfu! -  w wielkim mieście słychać? 


Odgłosów nie mogę Wam zaprezentować – zresztą, bądźcie mi za to wdzięczni, jako że przyszłam na świat upośledzona muzycznie i wycie kojota jest przy moim śpiewie pieszczotą dla uszu – mogę Wam za to pokazać kilka obrazków, które udało się wiejskiej babie uwiecznić. Jakość przeciętna, bo niektóre zdjęcia robione były z furmanki stojącej w korkach.


  


Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani, przynajmniej w połowie tak, jak ja byłam, kiedy wreszcie dotarłam z powrotem do swojej ziemianki i opadłam na siedzisko z głośnym olaboga!


  


Złota myśl dnia: HMV rządzi! Że też u nas na wsi nie ma takich atrakcji... A oto co udało się wiejskiej babie nabyć na jarmarku w HMV – Mekkce wszystkich miłośników muzy, filmu, gier i w nieco mniejszym stopniu książek.


 


 




 


 


 


   


 


 


   


  


   

wtorek, 1 maja 2012

Bruksela część piąta - wnioski końcowe

 


Może się mylę, ale wydaje mi się, że Bruksela jest miastem, które trudno pokochać od pierwszego wejrzenia.J adąc tam, nie miałam jakichś szczególnych wyobrażeń i wygórowanych oczekiwań. Wręcz przeciwnie. Do każdej podróży podchodzę z dużą dozą entuzjazmu. Bez uprzedzeń, ze sporą dawką otwartości na to, co nowe. Każda atrakcja ma u mnie gwarantowany jeden przywilej kryjący się pod nazwą tabula rasa - daję danemu miejscu czystą kartę, aby zapisało ją tak, jak chce. Bruksela trochę zmarnowała swoją szansę.


  


Gandawę przyjęłam pozytywnie, Brugię jeszcze bardziej, Brukselę natomiast z mieszanymi uczuciami, które w pierwszym dniu pobytu miały zabarwienie dość negatywne. Nie udało misię pokochać tego miasta, udało mi się jednak przezwyciężyć początkową niechęć i rozczarowanie, co uważam za mały sukces i zawdzięczam kilku kapitalnym atrakcjom stolicy Belgii.


  


Bruksela, miasto, które od ponad półwiecza jest w posiadaniu tytułu stolicy Unii Europejskiej, które jest dumną siedzibą wielu ważnych instytucji europejskich, nieco rozczarowało mnie przy pierwszym kontakcie. Chyba jakoś podświadomie oczekiwałam od niego czegoś więcej. Dostałam natomiast to, co tak naprawdę jest w każdym dużym mieście – wgląd w życie na granicy dwóch światów. Z jednej strony mamy ugrzeczniony, nowoczesny świat eurokratów w drogich garniturach, luksusowych limuzynach, z neseserami w ręku, wiecznie gdzieś pędzących, z drugiej zaś jest smutny obraz biedy i brudu – świat bardziej pospolity, szary, który nie zawsze chce się oglądać. Bo to nie jest przyjemne.


  


Raziły mnie leżące w niektórych miejscach śmieci – choć przyznać muszę, że częściej natrafiało sięna nie na peryferiach, rzadziej w ścisłym centrum - a bezdomni i ich legowiska przygnębiały. W drodze do Atomium, tuż pod jednym z drzew, ktoś urządził sobie legowisko: kołdra i poduszka niedbale rzucone na trawę, garść puszek, gałęzie służące za dach i ziemia za materac.


 




  






Nieopodal centrum, w drodze naGrand-Place, z zadumy wyrwała mnie wiązanka przekleństw rzucona w rozmowie przez jednego bezdomnego do drugiego. Obydwaj panowie z Polski, jeden na bruku, drugi też. Gdzieś tam pojawił się odruch, by przystanąć i zapytać, czy nie potrzebują pomocy, ale przyznam szczerze, że ten bukiet przekleństw skutecznie mnie zniechęcił. Poza tym w takich przypadkach zawsze jest u mnie ten brak pewności: zaoferować pomoc czy nie? Jaką mam pewność, że nie usłyszę: „spadaj, paniusiu!” [wersja light].  Teraz możecie mnie ukamienować, bo nie pomogłam.


  


Jest też aspekt architektoniczny, który sprawił, że odebrałam to miasto w kategoriach małego chaosu urbanizacyjnego. Są tu ładne dzielnice, przyjemne zakątki, miłe dla oka budynki będące na przykład fajnym manifestem secesji, ale gdzieś w powietrzu wyczuwałam tu zapach porażki – ktoś chciał zgrabnie połączyć przeszłość z teraźniejszością, nowe ze starym, stworzyć przyjemne architektonicznie miasto, ale to nie do końca wyszło.


  


Można tu poczuć i niemalże dotknąć to, na dźwięk czego wzdryga się pewnie niejeden architekt – bruxellisation. Brukselizacja. To coś, co może ładnie brzmi po francusku, w praktyce oznacza natomiast coś potwornego. Brukselizacja to tak jakby gwałt na starej zabudowie miasta. To synonim nieudanych zmian architektonicznych: niszczenie zabytkowych dzielnic, budowli, a w ich miejsce wznoszenie nowych, niekoniecznie ładnych. Taka była cena, jaką należało zapłacić za Expo '58 i za tytuł stolicy Unii Europejskiej. Procesy zachodzące w Brukseli wymagały przemian. Jednak kiedy patrzy się na nie z punktu architektonicznego i zamiast ładnych domów cechowych widzi się postmodernistyczne wieżowce, nasuwa się jeden wniosek: te zmiany nie do końca były korzystne. Chyba można było to mniej boleśnie rozegrać.


  


Grand-Place, rynek będący dumą stolicy Belgii też nie do końca skradł moje serce. Dwa razy go oglądałam i ani razu nie udało mi się obejrzeć go w pełnej krasie. Za pierwszym razem panował tam nieprzyzwoity tłok. Akurat trafiliśmy na imprezę o nazwie Belgian Beer Weekend. Plac zdominowany był przez miłośników złocistego trunku, piwo lało się strumieniami i naprawdę ciężko było utorować sobie drogę, a co dopiero mówić o podziwianiu detali architektonicznych tamtejszych kamienic. Na drugi dzień plac „odgruzowywano”: na XIV-wiecznym bruku zalegiwało mnóstwo odpadków pozostawionych po piwoszach i jakkolwiek mocno się starałam, nie potrafiłam udać, że nie widzę tego burdelu.


  


Nie zgadzam się zestwierdzeniem, że jest to najładniejszy rynek europejski. Tworzące go budowle są dla mnie zbyt bogato zdobione. Ładne, owszem, ale mimo wszystko jakieś takie „przekombinowane”: za dużo tam przepychu, eklektyzmu, jakiegoś chaosu. W rezultacie nie wiadomo na co patrzeć, mnogość ozdobników rozprasza. A przecież piękno tkwi w prostocie, prawda?


  


Bardzo natomiast podobałami się w Brukseli duża ilość znaków kierujących do poszczególnych atrakcji. Miasto jest dobrze oznakowane, a każda nazwa w dwóch językach: niderlandzkim i francuskim. Dzięki temu łatwo było się poruszać i szybko odnajdywać w terenie. Spacery miały tutaj zatem przyjemny charakter, a błądzenie raczej nie wchodziło w  grę.




  




Jeśli chodzi o kwestię bezpieczeństwa – naturalnie trzeba tu uważać. Jak wszędzie zresztą. Bruksela to jednak miasto znacznie większe niż Brugia czy Gandawa, więc teoretycznie są tu większe szanse, że przytrafi nam się coś niezbyt fajnego.




  




Na brukselskim dworcu przed kupnem biletów na pociąg rozdzieliliśmy się i ustawiliśmy w dwóch równoległych kolejkach. Za mną szybko stanął Czarny Jegomość. I tu nie chodzi oto, że facet był czarny. Jak dla mnie mógłby być nawet zielony. Problem polegał na tym, że on stał zdecydowanie za blisko. I nie było to odosobnione, wyimaginowane odczucie panienki przewrażliwionej na punkcie kontaktu dotykowego. Po minie Połówka widziałam, że mamy takie same odczucia. Facet stoi za blisko mnie, wręcz na mnie wchodzi, a każda moja próba odsunięcia się od niego, spełza na niczym. Bo po sekundzie znów czułam jego oddech na plecach i jego masę napierającą na mnie. Może to go podniecało. Mnie nie bardzo. I tak, chciałabym naiwnie wierzyć, że przyciągnęła go do mnie woń moich perfum – jak na ironię Absolutely Irresistible Givenchy. Rozumiem, że „egzotyczna” uroda może przyciągać Murzynów, ale nawet jeśli tak było, to Czarny Jegomość mógł to inaczej rozegrać. Bo ocieranie się o obcą osobę uważam za dość prymitywne, końskie zaloty. Nawet bardziej podchodzi mi to pod jakąś dewiację niż pod metodę podrywu. Co najwyżej pod sposób na obicie facjaty, o czym przekonały mnie później ostre słowa Połówka: „jeszcze chwila i facet nieźle by oberwał”. Oby następnym razem Czarny Jegomość nie trafił na kogoś mniej cierpliwego. A może właśnie powinien trafić?