Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dublin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dublin. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 17 lipca 2012

Wieczór z Upiorem - "The Phantom of the Opera"

Zabawne, jak czasami łatwo jest zmienić rzeczywistość poprzez głośne i publiczne stwierdzenie danego stanu. Niedawno wspomniałam, że już nie pamiętam, kiedy ostatnio pracowałam w sobotę. Niedługo później dwukrotnie ‘odrabiałam pańszczyznę’ właśnie w ten dzień tygodnia.


Kiedy Matka Przełożona zapytała, jakie mam plany na najbliższą sobotę, wiedziałam, co to oznacza. Pomyślałam sobie „Oho, chce, żebym zjawiła się w robocie”. Na 19:00 jedziemy na „Upiora w operze” – odpowiedziałam błyskawicznie i nie miałam żadnych obaw, że moje słowa zostaną potraktowane jako wymówka. Kilka tygodni wcześniej wspomniałam jej, że w lipcu wybieram się na ten spektakl, a ona opowiedziała mi o swoich wrażeniach po obejrzeniu Upiora w londyńskim teatrze. Całkiem przypadkowo częściowo skłamałam, bo jak się później okazało, spektakl rozpocząć się miał o 19:30.


A mogłabyś przyjść w tym dniu do pracy? – usłyszałam. Mogłabym popracować, ale hmm, powiedzmy maksymalnie do 16:30. Dłużej nie wchodzi w grę – postawiłam swoje warunki. Dobiłyśmy interesu i każda strona była zadowolona. W soboty i tak generalnie jestem w domu, a dodatkowy dzień w pracy, to dodatkowe pieniądze, czyż nie?


We wspomnianą sobotę Połówek miał odebrać mnie z pracy, byśmy jak najszybciej znaleźli się w domu. Kiedy człowiek się spieszy, to się diabeł cieszy – jakież to prawdziwe i oklepane. W takich sytuacjach zawsze też aktywują się prawa Murphy’ego. Zatem mój szofer, zamiast skończyć o 16:00, cudem wyszedł z pracy dopiero o 16:30, bo przecież w ostatniej chwili musiało się trafić jakieś emergency. Do hacjendy dotarliśmy dopiero o 17:00 z poczuciem naglącego czasu. Mimo że Połówek odkrył, iż show rozpoczyna się pół godziny później niż mi się ubzdurało, czasu i tak było mało.


Lekki obiad zjadłam w zasadzie w biegu, potem ekspresowy prysznic i założenie dość eleganckiego, ale zachowawczego stroju. Choć moje poprzednie doświadczenia z irlandzkimi teatrami dobitnie udowadniały, że tubylcy chyba niezbyt wprawnie utożsamiają pojęcie dress code’u z teatrem, moje polskie przyzwyczajenia zrobiły swoje. Bo mama zawsze powtarzała, że są miejsca, w których trzeba wyglądać ładnie i elegancko. Teatr jest właśnie jednym z nich. Zatem całość ubioru skompletowałam butami na wysokim obcasie i dość obfitym skropieniem się Guilty Intense, choć tego wieczoru wcale nie planowałam być niegrzeczna. Na luz wrzuciłam dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w aucie i zobaczyłam, że droga mija nam bezproblemowo.



w drodze do Dublina


Bord Gáis Energy Theatre, znany jeszcze do niedawna jako teatr Grand Canal, zobaczyłam po raz pierwszy dopiero tego wieczoru. Nowoczesny, przeszklony, niedawno wybudowany, budynek w takim stylu, jaki lubię. Elegancki zarówno z zewnątrz jak i w środku. I właśnie w tym teatrze po raz pierwszy poczułam podniosłą atmosferę. Wnętrze wypełniały tłumy elegancko ubranych ludzi. Dobrze, że nie założyłeś jeansów - rzekłam do swojego towarzysza, rozglądając się na boki. Eleganccy panowie i wykwintnie odziane kobiety otaczały mnie ze wszystkich stron.




Wnętrze sali okazało się przestronne, utrzymane w czerwonej tonacji i przede wszystkim bardzo komfortowe. Jak tu wygodnie – rzekłam moszcząc się w fotelu i wzdrygając się na wspomnienie o The Olympia Theatre, w którym dwa razy gościłam. „Olympia” może mieć swój wiktoriański urok, ale dla mnie on całkowicie niknie już po pierwszej sekundzie konfrontacji z tamtejszymi fotelami.




Bord Gáis Energy Theatre może pomieścić ponad dwa tysiące osób. Tego wieczoru chyba każde miejsce było zajęte. I wcale mnie to nie dziwiło. Sława „Upiora w operze” obiegła chyba cały świat. The Phantom of the Opera został skomponowany w 1986 roku przez Andrew Lloyda Webbera w oparciu o dwudziestowieczną powieść Gastona Leroux, francuskiego pisarza. Musical nie jest całkowitym odzwierciedleniem dzieła pisarza, ale znacznie na nim bazuje. Jego akcja koncentruje się głównie na młodziutkiej Christine Daaé. Protagonistka ma anielski głos, urodę i dylemat, bo o jej względy zabiega tytułowy Upiór oraz Raoul, przyjaciel z dzieciństwa.



a to już w stolicy - zdjęcie z auta, bo dzieci się nudzą, kiedy trzeba czekać na zielone światło ;)


Upiór, to geniusz muzyczny okrutnie potraktowany przez świat, skrywający swą oszpeconą twarz pod tajemniczą maską. Ma głos jak dzwon i ogromny talent. Dla mnie przede wszystkim ma to coś, czego brak Raoulowi. „Phantom” ma jaja i charyzmę. Jest tajemniczy, intrygujący i pociągający. Jego mroczna osoba zdecydowanie bardziej do mnie przemawia niż postać drugiego adoratora. Raoul może jest przystojny i rycerski, ale nudny do bólu. To chyba ten typ mężczyzny, z którym żyje się dobrze, ale grzecznie i spokojnie. Bez niezapomnianych uniesień, bez polotu i fantazji. Jego miłosnym wyznaniom i czynom brak iskry. Upiór jest charyzmatyczny. Kocha całym sobą i pragnie być równie mocno kochany. Jest człowiekiem z pasją. Kiedy cierpi, widać to na jego twarzy, czuć jego ból. Jest postacią mroczną, ale intrygującą – chyba właśnie przez tę swoją ciemną stronę. Kibicowałam mu od momentu, kiedy tylko zobaczyłam film Joela Schumachera bazujący na musicalu Webbera.




Nie twierdzę, że aktor grający Raoula nie podołał powierzonej mu misji. Wprost przeciwnie – z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wszyscy aktorzy bardzo dobrze się spisali i słusznie otrzymali gorące brawa i owacje na stojąco. Obsada była bardzo dobra, choć nie ukrywam, że gdyby to ode mnie zależało, wprowadziłabym kilka zmian. I tak na przykład zamiast Walijczyka, Johna Owena-Jonesa, wcielającego się w Upiora, chętniej zobaczyłabym Ramina Karimloo, naszego ulubionego „fantoma”.




Bilety na „Upiora w operze” zamówiliśmy ponad pół roku temu i z niecierpliwością oczekiwaliśmy spektaklu. Zanim jednak dane mi było go obejrzeć, Połówek zadbał, bym najpierw zapoznała się z filmem Schumachera. I bardzo się cieszę, że tak właśnie się stało. Dla niektórych być może jest to psucie sobie zabawy: bo po co zapoznawać się z fabułą? Dla mnie było to znaczne ułatwienie, bo kiedy później patrzyłam na scenę, wiedziałam kto jest kim i jakie ma zadanie do spełnienia. I pomimo tego, że nie mogę stwierdzić, bym w 100% rozumiała śpiewane partie libretta, doskonale wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Film jest dobry i warto zapoznać się z nim - lub z londyńskim nagraniem przedstawienia z okazji 25-lecia tego musicalu – chociażby po to, by w kluczowym momencie, kiedy przepiękny żyrandol „ożywa”, wiedzieć, czego się spodziewać i patrzeć na sufit, a nie przed siebie, na scenę. Bo w ten sposób wiele stracimy. Motyw z żyrandolem jest genialny i bardzo klimatyczny.




Małym minusem wcześniejszej projekcji filmowej jest posiadanie w głowie pewnych wyobrażeń dotyczących wyglądu poszczególnych bohaterów. Wielkie zdziwienie zagościło na naszych licach, kiedy na scenie pojawiła się włoska primadonna Carlotta Giudicelli. Można się nieco zdziwić, kiedy zamiast rodowitej Włoszki pojawia się czarnoskóra big momma. Choć żartobliwie przechrzciliśmy ją na „Carlottę Balotelli”, trzeba uczciwie przyznać, że Angela M. Caesar świetnie się spisała w swojej roli.




Po obejrzeniu filmu, który swój bajkowy klimat z pewnością zawdzięczał wielu sprytnym zabiegom, nieco obawiałam się, że na deskach teatru nie uda się stworzyć takiej samej atmosfery. Że będzie skromnie i ubogo pod tym względem. Nic bardziej mylnego. Kostiumy, scenografia, choreografia – to wszystko zasługuje na duże wyróżnienie. Atmosfera scenicznego Upiora jest dużo lepsza niż tego filmowego – siedzimy w teatrze i mimowolnie bierzemy udział w tym wszystkim, co się dzieje wokół nas. Nawet jeśli jest to tylko bierny udział, nawet jeśli nie gramy ról, to patrzymy, słuchamy, wąchamy i podziwiamy. Chłoniemy całą otoczkę, a ta jest naprawdę imponująca. Mamy do czynienia z przepiękną oprawą i imponującymi efektami „pirotechnicznymi”. Gra świateł, kłębów dymu i barw mieniących się kostiumów przenosi nas w inny świat.




Andrew Lloyd Webber stwierdził kiedyś, że po tylu latach istnienia „Upiora w operze” ciągle ma gęsią skórkę, kiedy widzi, jak żyrandol „budzi się do życia”. Wcale mu się nie dziwię. Bo to w połączeniu z genialnym motywem muzycznym faktycznie sprawiło, że przez kilka sekund doświadczyłam przyjemnych dreszczy. „The Phantom of the Opera” w pełni zasłużenie zdobył sławę i rozgłos. To bardzo dobre widowisko zapewniające ponad dwie godziny relaksu i przyjemnego pobytu w mrocznym świecie Upiora. Polecam.


Musical będzie grany w dublińskim Bord Gáis Energy Theatre do 4 sierpnia 2012 roku. Najtańsze bilety można dostać od poniedziałku do czwartku (40-55 euro), w piątek i sobotę za tę samą przyjemność płaci się już więcej (45-60 euro). Warto założyć na siebie coś eleganckiego i wykupić dobre miejsce – niekoniecznie w pierwszych dziesięciu rzędach. Polecam  środek parteru.



Poniżej mała próbka tego, co można zobaczyć na żywo:


Ramin (Phantom) i Sierra (Christine) w akcji - Jeśli nie jesteś w stanie przesłuchać nagrania do końca, nie idź do teatru ;)


Christine & Raoul – All I Ask of You


***

Wybaczcie kiepskie i mało ciekawe zdjęcia – w czasie spektaklu obowiązuje kategoryczny zakaz fotografowania

sobota, 5 maja 2012

Peasant and The City, czyli wiejska baba w wielkim mieście

W życiu chyba każdej wiejskiej baby przychodzi tak zwany moment grozy – dzień, w którym trzeba zrzucić gumowce, przyodziać się nieco bardziej odświętnie, upewniając przy tym, że spod ciżemek nie wystaje nam słoma, a potem, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku swojej lepianki, wyruszyć w drogę do miasta. I to nie do byle jakiej pipidówki, a do miasta przez duże M. Do stolicy!


Wiadomo, że kobiety to zmienne bestie, które w dodatku nigdy nie mają co na siebie włożyć. Jak niesie wieść gminna (przekazywana z ust do ust już w czasach naszych przodków, kiedy homo był bardziej erectus niż sapiens): kobiety są tak stabilne emocjonalnie, jak powierzchnia szklanki wody trzymanej przez chorego na Parkinsona, któremu w dodatku palą się spodnie, gdy tańczy lambadę. Wierzcie lub nie, ale w życiu kobiet są też elementy stałe, które nigdy nie ulegają zmianom. I tak na przykład wiejska baba – nazwijmy ją Taita – przyszła na świat jako miłośniczka wolnych przestrzeni, kwiecistych, soczyście zielonych łąk, po których można biegać na bosaka z rozchwichrzonym włosem i bez obaw, że zostanie się przejechaną przez autobus, ciężarówkę, tramwaj lub inny ciężki sprzęt.


Co można powiedzieć o mnie? Z czym przyszłam na świat i co już się zapewne nie zmieni? Nie jestem ani party animal ani big city lover. Najlepiej czuję się w swoim ogródku, grzebiąc w ziemi, sadząc kwiatki, podlewając je i śmigając z kosiarką. Nie, nie, to ostatnie jednak bym skreśliła – po zeszłorocznym niefortunnym doświadczeniu, kiedy oprócz trawy skosiłam też kabel, pozostała mi trauma i przekonanie, że powinnam realizować się jako kierowca mniej niebezpiecznych pojazdów. Czasami jednak trzeba porzucić nudne wiejskie, ewentualnie małomiasteczkowe życie, by powtórzyć za jednym z bohaterów „Wesela” Wyspiańskiego: cóż tam, panie, w polityce  - tfu! -  w wielkim mieście słychać? 


Odgłosów nie mogę Wam zaprezentować – zresztą, bądźcie mi za to wdzięczni, jako że przyszłam na świat upośledzona muzycznie i wycie kojota jest przy moim śpiewie pieszczotą dla uszu – mogę Wam za to pokazać kilka obrazków, które udało się wiejskiej babie uwiecznić. Jakość przeciętna, bo niektóre zdjęcia robione były z furmanki stojącej w korkach.


  


Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani, przynajmniej w połowie tak, jak ja byłam, kiedy wreszcie dotarłam z powrotem do swojej ziemianki i opadłam na siedzisko z głośnym olaboga!


  


Złota myśl dnia: HMV rządzi! Że też u nas na wsi nie ma takich atrakcji... A oto co udało się wiejskiej babie nabyć na jarmarku w HMV – Mekkce wszystkich miłośników muzy, filmu, gier i w nieco mniejszym stopniu książek.


 


 




 


 


 


   


 


 


   


  


   

czwartek, 8 marca 2012

Dublinia: w świecie Wikingów i średniowiecznego Dublina

 


Chwilę stałam i mierzyłam wzrokiem neogotycki gmach przede mną, ważąc w myślach argumenty za i przeciw zwiedzaniu. „To co? Wchodzimy?” – zapytałam Połówka bardziej dla formalności niż z ciekawości. Mieliśmy za sobą już kilka dość intensywnie spędzonych godzin i byłam niemalże pewna, że usłyszę coś pieszczotliwego w stylu: „Ty gangreno, wracajmy już do domu”. Z naszej dwójki to ja jestem tą osobą, która jest wiecznie spragniona atrakcji. Zawsze chcę więcej, zawsze mi mało. Zawsze też maksymalnie opóźniam powrót do domu, choć uwielbiam ten moment, kiedy otwieram drzwi i wchodzę do naszej hacjendy wypełnionej najczęściej zapachem brazylijskiego mango.


  


„No jasne, chodźmy!” – rzekł Połówek z taką pewnością w głosie, że musiałam się upewnić, iż dobrze usłyszałam. Już chyba bardziej spodziewałabym się tego, że mój wybranek zaraz zacznie publicznie stepować niż udzieli pozytywnej odpowiedzi na moje pytanie.




  




Trochę mnie zmęczyło prażące słońce i nie byłam przekonana, czy aby na pewno chcę spędzać resztę tego pięknego dnia wewnątrz budynku oglądając jakieś nudne wystawy. Nie chciałam też być "miękką bułą", zatem ruszyłam żwawym krokiem w stronę wejścia, mrucząc pod nosem „niech się dzieje wola Połówka”.


  


Dublinia, wystawa przedstawiająca świat Wikingów i życie w średniowiecznym Dublinie, obejmuje swym zasięgiem kilka stuleci. Znajduje się w dość przyjemnym budynku w części Hali Synodu Church of Ireland. Dublinię łączy z Christ Church Cathedral zgrabny łukowaty mostek biegnący nad ulicą. Jeśli ktoś jest zainteresowany zwiedzeniem obydwu wspomnianych atrakcji powinien wykupić bilet łączony - tańszy niż dwie osobno nabyte wejściówki.


  


Dublinia znajduje się w rękach Medieval Trust, prywatnego stowarzyszenia charytatywnego mającego na celu przybliżanie społeczeństwu wiedzę z okresu średniowiecza. To nie jest standardowe muzeum – zresztą kierownictwo Dublinii nie lubi tego słowa. Wolą określać się mianem centrum dziedzictwa narodowego przygotowanego w taki sposób, by ekspozycje absorbowały odwiedzających i zachęcały ich do aktywnego zwiedzania. Można tu przymierzyć przeróżne szaty, powęszyć wśród towarów sprzedawanych na średniowiecznym targu, lub przeszukać aptekarskie szufladki i dowiedzieć się, jakie „lekarstwa” stosowano w ówczesnym okresie.




  
Nothing is ever easy




Wystawy są często interaktywne, przez co Dublinia dobrze się spisuje w roli edukacyjnej dla dzieci i młodzieży. Ekspozycje rozmieszczone są na trzech poziomach, a na spokojne zapoznanie się z nimi należałoby wygospodarować przynajmniej godzinę.


  


Pierwszy poziom poświęcony jest życiu i historii Wikingów, drugi – który chyba najbardziej przypadł mi do gustu - średniowiecznemu Dublinowi, ostatni zaś archeologii. Na tej kondygnacji znajduje się także przejście do katedry Kościoła Chrystusowego, coffee shop i niewielki sklepik z pamiątkami, gdzie można natrafić na ciekawe pozycje książkowe. Moja biblioteczka poszerzyła się o pięknie wydaną książkę o średniowiecznych zamkach.




  




Warto także pokonać 96 schodów, by dostać się stąd do wieżyczki wieńczącej budynek. Z okien, niestety zabezpieczonych szybą, rozciąga się przyjemna panorama na stolicę.




 


 




Opuściłam Dublinię nie mając wrażenia, że wydałam pieniądze w błoto. Choć cena jest być może nieco zawyżona, uważam, że jest to miejsce, w które spokojnie można zajrzeć. Nie zamieściłabym go, dajmy na to, na liście top 5 Dublina, ale nie jest to też nudne muzeum, po zwiedzeniu którego turysta wychodzi zmęczony, znużony i przytłoczony – jak gdyby przygniótł go ciężar historii.


 


Jedna z form pochówku. Wikingowie wierzyli w życie po śmierci - do niezbyt głębokich grobów wkładano przedmioty osobiste, które miały służyć im w pozaziemskim świecie

piątek, 17 lutego 2012

Zamek w Dublinie - od symbolu brytyjskiego ucisku do chluby irlandzkiej państwowości



Czterdzieści minut do wyznaczonej wycieczki z przewodnikiem minęło niczym z bicza strzelił. Budynki Dublin Castle zgromadzone są wokół Upper i Lower Yard – Górnego i Dolnego Dziedzińca. Pomimo tego, że bilet upoważniający do zwiedzania kupuje się często z kilkudziesięciominutowym wyprzedzeniem, czas oczekiwania mija szybko. Kompleks jest po prostu obszerny. Nagromadzenie wszystkich elementów tej eklektycznej, zróżnicowanej architektonicznie układanki, jaką jest zamek dubliński, rozprasza. W pierwszej chwili nie wiedziałam od czego zacząć i w którą stronę skierować swoje kroki: może powinnam pójść do ogrodów, a może do przylegającej do Record Tower neogotyckiej kaplicy? Ostatecznie ruszyłam w stronę obiektów stojących na dziedzińcu – imponujących rzeźb z piasku. Misternie i pięknie dopracowane dzieła ludzkich rąk wzbudzały spore zainteresowanie turystów.


 


Na kilka minut przed zwiedzaniem stałam wśród gromady turystów mając w głowie fragment tekstu piosenki Elektrycznych Gitar: „co ja robię tu?”. Zastanawiałam się, czy na pewno dobrze zrobiłam, decydując się na zwiedzanie zamku. Przewodnik, bardzo liczna grupa zwiedzających, oprowadzanie trwające blisko godzinę i w dodatku zakaz robienia fotografii – wyliczałam w myślach. "Tak, z pewnością będę zadowolona" - stwierdziłam bez przekonania.


 


Nie spodziewałam się rewelacji i nie miałam wygórowanych oczekiwań. Dublin Castle nie jest majestatycznym i czarującym zamkiem. Na dobrą sprawę praktycznie nie wygląda na zamkową twierdzę. To, co widzimy współcześnie, to głównie XVIII- i XIX-wieczne budynki. Niewiele pozostało z oryginalnej warowni wzniesionej w XIII wieku. Z czterech wież przetrwała tylko Record Tower pełniąca swego czasu rolę dobrze strzeżonego więzienia dla przestępców postrzeganych za wyjątkowo niebezpiecznych.


 


W momencie, w którym pojawił się Sean, nasz przewodnik, uświadomiłam sobie, że zwiedzanie wcale nie musi być takie złe, jak sobie wyobrażałam. Ku mojej uciesze przewodnik oświadczył, że robienie zdjęć jest możliwe (automatycznie +20 dla atrakcyjności zwiedzania) z wyjątkiem fotografowania apartamentów rządowych. Ale tę maleńką, gorzką pigułkę byłam w stanie spokojnie przełknąć. Bez popijania. Jak się okazało, nie doczytałam informacji na bilecie wstępu. W oczy rzuciła mi się tylko pierwsza część zdania „photography / filming not permitted”, a druga „in the State Apartments” pozostała niezauważona – w znacznej mierze przesłonięta naklejką z godziną zwiedzania, jaką przytwierdził mi do biletu Pan W Recepcji.


 


„Pamiętajcie więc, by nie fotografować zakazanych obiektów” – z uśmiechem na twarzy rzucił Sean, dodając po chwili, że w zamku więziono ludzi za znacznie mniejsze wykroczenia. Na moją twarz wypełzł uśmiech, którego nie zmyło nawet miniaturowe faux-pas Seana, kiedy to nasz młody przewodnik poprosił, by zgromadzona wokół niego gawiedź zdradziła, skąd pochodzi. Canada! Brazil! Australia! Z różnych stron sali padały różne nazwy. Holland! – rzekł nasz „sąsiad”. Połówek zamknął wyliczankę: Poland! „Ah, Holland again!” – podchwycił „powtórzoną” nazwę Sean. „Może być i Holland” dodałam w myślach, a potem ruszyliśmy śladem naszego irlandzkiego przewodnika.


 


Dublin Castle przez długie700 lat stanowił znienawidzony przez miejscową ludność symbol brytyjskiego panowania. Irlandzcy rebelianci chętnie brali go na cel w czasie swoich zrywów niepodległościowych, nigdy jednak nie udało im się go zburzyć. Brytyjczycy zaś dokonywali wszelkich starań, by twierdza skutecznie odstraszała potencjalnych buntowników. Chętnie zatem karano wszystkich podejrzanych o spisek przeciwko monarchii. Winnych często skazywano na gnicie w lochach albo ścinano. Ich głowy nabijano na pale, by pokazać nieposłusznym Irlandczykom, że podnoszenie ręki na szanownie panującą brytyjską władzę nie może skończyć się happy endem. A jednak w 1922 roku Irlandczycy doczekali się tutaj długo wyczekiwanej uroczystości przekazania władzy z rąk brytyjskich do irlandzkich. I to tutaj padła cięta riposta Michaela Collinsa: „We’ve been waiting over 700 years, you can have the extra 7 minutes” skierowana do brytyjskiego polityka, który zarzucił mu siedmiominutowe spóźnienie się na uroczystość.


 


Ucieczki z zamkowego więzienia nie należały do najłatwiejszych wyczynów, a mimo to udało się tego dokonać niektórym śmiałkom. Do dziś wspomina się odważny wyczyn piętnastoletniego Red Hugh O’Donnella przez 3 lata przetrzymywanego tutaj we wspomnianej wcześniej Record Tower. Hugh zbiegł z więzienia w mroźną noc wigilijną w towarzystwie kilku kolegów. Miał na sobie tylko skąpe odzienie. Przechytrzył ochronę zamku i własną śmierć – jego towarzyszom nie udało się przeżyć. Jemu tak. Co więcej, dotarł aż do gór Wicklow, co było zaiste imponującym wyczynem. To są jednak stare dzieje i dziś nie ma szansy obalenia z Hugh kufelka Guinnessa, a szkoda, bo to równy gość był. Ale o tym może innym razem.


 


Trasa zwiedzania obejmuje wiele pomieszczeń, z których do najciekawszych zaliczyć można m.in. Salę św.Patryka z imponującymi freskami na suficie, stylowy Salon Państwowy i Salę Tronową, w której znajduje się ciekawy obiekt – niemalże trzystuletni ogromny tron. Ponoć królowa Wiktoria nakazała służącym skrócić nogi tronu o kilka centymetrów, tak by jej królewskie kończyny przestały wreszcie smętnie zwisać z zacnego mebla. Zwiedzanie kończy się zaś krótką, ale interesującą wizytą w podziemiach, gdzie zobaczyć można ślady średniowiecznego zamku.


 


Będąc na górnym dziedzińcu zamkowym warto zwrócić uwagę na Bedford Tower, z której skradziono klejnoty koronne i na dwa posągi wieńczące bramy: Nadziei i Sprawiedliwości. Jak żartują sobie Irlandczycy: posąg Sprawiedliwości wypiął się na miejscową ludność [figura stoi tyłem do miasta], a jakby tego było mało – zdarzało się, że szale wagi przechylały się pod wpływem deszczu.


 


Zamek dubliński powoli przestaje się kojarzyć tylko i wyłącznie z brytyjskim panowaniem. Staje się jednym z symboli irlandzkiej państwowości – to tutaj przyjmuje się zagranicznych dygnitarzy, tutaj odbywają się ważne uroczystości państwowe i to właśnie z tych powodów zamek jest niekiedy zamknięty dla turystów.


 


Zwiedzanie Dublin Castle zdecydowanie zaliczam do udanych wycieczek. Po zakończeniu oprowadzania byłam niespodziewanie zadowolona i usatysfakcjonowana. Cena biletu – jak na stolicę – była bardzo przystępna, a ciekawe opowieści przewodnika sprawiły, że blisko godzinne oprowadzanie upłynęło w naprawdę przyjemnej atmosferze. Zdecydowanie polecam.


 

czwartek, 1 grudnia 2011

Zamek Drimnagh i garść powodów, dla których warto go zwiedzić



Czasami mam wrażenie, że Drimnagh Castle to najlepiej skrywany przed turystami zabytek położony na obrzeżach Dublina. Na próżno szukać w przewodnikach jakichkolwiek informacji o nim. Wszystkie milczą na jego temat. Tak jakby zamek Drimnagh był tematem tabu. Zupełnie niepotrzebnie. Ze 156 tutejszych zamków, które zobaczyłam i sfotografowałam, ten należy do grupy, którą wyjątkowo miło wspominam.




 




Do zamku Drimnagh, wybudowanego w średniowieczu dla zamożnej rodziny normańskiej o nazwisku Barnewall, zabrał mnie Połówek po pewnym stresującym dniu spędzonym w Dublinie. Pogoda była urocza, a wycieczka okazała się świetnym sposobem na relaks.


 


Trzynastowieczny Drimnagh Castle jest dumnym posiadaczem prestiżowego tytułu jedynego irlandzkiego zamku otoczonego oryginalną fosą wypełnioną wodą. W czasach niestabilnych politycznie fosa doskonale pełniła funkcję obronną. W obecnych jest już tylko malowniczą ozdobą. Zasila ją mały, podziemny strumyk Bluebell. W wodzie pływają ryby i kaczki. Kiedyś dodatkowo twierdza wyposażona była w most zwodzony. Niestety w 1780 roku zastąpiono go zwyczajnym mostkiem.


 


 


Na dziedziniec zamkowy wkracza się przez łukowatą bramę wejściową umiejscowioną w szesnastowiecznej wieży. Przejście zostało w ten sposób zaprojektowane, by swobodnie pomieścić konia z załadowanym wozem.




 




Wieża wyposażona w trzy piętra stanowiła doskonały punkt obserwacyjny. Jak na dłoni widać stamtąd tereny rozciągające się od pobliskich gór aż do Phoenix Parku. Ziemie te należały kiedyś do rodziny Barnewall, właścicieli zamku. Później Barnewallowie opuścili okolicę, a twierdzę wynajęli swoim sąsiadom, rodzinie Loftus.


 


Szara sylwetka zamku została całkowicie zbudowana z wapieni pochodzących prawdopodobnie z pobliskiego kamieniołomu. Zamek zamieszkiwany był aż do 1954 roku, a jego ostatnimi właścicielami była rodzina Hatch, która prowadziła tutaj gospodarstwo mleczarskie. Przez pewien czas zamieszkiwali ją również sąsiadujący z twierdzą Christian Brothers (Kongregacja Braci w Chrystusie) w oczekiwaniu na wybudowanie dla nich klasztoru i szkoły.


 


Z biegiem czasu zamek coraz bardziej zamieniał się w ruiny. Jego stan był opłakany. Postrzegano go jako zagrożenie dla bezpieczeństwa ludzi, a nawet rozważano wyburzenie murów. Drimnagh Castle, uroczą perełkę średniowiecza, ocalono w zasadzie cudem - dzięki staraniom przedsięwziętym przez Petera Pearsona.


 


W 1986 roku wcielono w życie program konserwatorski. Z pomocą wykwalifikowanych rzemieślników - nie tylko tych irlandzkich, lecz także włoskich, francuskich i niemieckich - osiągnięto wspaniały rezultat. Wnętrze zamku jest tak autentyczne, jak to możliwe. W murach zamku odtworzono solidny kawałek średniowiecznej historii.


 


Szczególnie ładnie przedstawia się Sala Bankietowa. Była ona kluczowym pomieszczeniem zamkowym. To tutaj odbywały się średniowieczne zabawy i sute bankiety ku uciesze władców. Po odrestaurowaniu prezentuje się wyjątkowo pięknie. Zawiera wiele godnych uwagi elementów: od zrekonstruowanego dębowego dachu wzorowanego na jedynym, oryginalnym średniowiecznym dachu pokrywającym Dunsoghly Castle (o którym pisałam tutaj), poprzez imponującą podłogę wyłożoną dekoracyjnymi płytkami, aż do unikatowych, drewnianych rzeźb zdobiących ściany.


 


Umocowano tu osiem pięknych figur. Każda z nich reprezentuje osobę, która w jakiś sposób dołożyła swoją cegiełkę w skomplikowanym i czasochłonnym procesie restaurowania zamku. Jest tu majster, stolarz, kamieniarz, malarz, architekt, a nawet kobieta, która wypiekała pracownikom pachnące bochenki chleba.




 




Z Sali Bankietowej dostrzec można ciekawy element - otwór w dachu. Zanim wprowadzono kominki, rozpalano ogień w palenisku na środku sali. Dym ulatywał właśnie tym otworem. Kominki z prawdziwego zdarzenia dodano najprawdopodobniej dopiero w XVII wieku. W tym samym czasie, kiedy zamek wzbogacono o okna przedzielone kamiennymi słupkami.


 


Troskę włożoną w prace konserwatorskie widać także na zewnątrz zamku. W miejscu, gdzie kiedyś rosły chwasty i krzaki dzisiaj jest mały, ale zadbany ogród. Tworzą go krzewy bukszpanu, buku i grabu, a także kwiaty. Jakieś 40 lat temu był tutaj zwyczajny ogród z jabłoniami.


 


Na terenie znajduje się także odrestaurowana stajnia. W przeszłości budynek pełnił między innymi funkcję stodoły, a w czasach, kiedy w zamku Drimnagh mieszkali Christian Brothers, odbywały się tutaj msze. Za budynkiem jest mały bałagan. Jeszcze nie wszystko wygląda tutaj tak, jak powinno, ale najważniejsze, że ciągle trwają zabiegi konserwatorskie. Zamek ma naprawdę duży potencjał. 


 


Z informacji praktycznych: chętni powinni umówić się na wizytę, bo godziny otwarcia zamku są mocno okrojone. Aby uniknąć zawodu i nie tracić niepotrzebnie czasu, radzę nie jechać "w ciemno". W zamku Drimnagh kręcono sceny dla popularnego serialu The Tudors.