środa, 26 stycznia 2011

Spacer po Królewskiej Mili

Uważasię ją za najstarszą edynburską ulicę. Ciągnie się przez jednąmilę, a jej początek i koniec łączą dwa z najciekawszychzabytków Edynburga: imponującą twierdzę Edinburgh Castle idostojny pałac Holyroodhouse, oficjalną szkocką rezydencjękrólowej Elżbiety II.


  


RoyalMile, czyli Królewska Mila, bo to o niej mowa, mogłaby swoimurokiem obdzielić kilka innych ulic. Klimat jaki tu panuje jestniepowtarzalny – myślę, że niejedna stolica europejska mogłabypozazdrościć Edynburgowi Królewskiej Mili.


  zamek edynburski


RoyalMile jest doskonałą wizytówką miasta. Jest tu gwarnie,barwnie i ciekawie. Ładnie i klimatycznie. Fasady eleganckichbudynków przyciągają wzrok. Mogłoby się wydawać, żekażdy z tych budynków walczy o to, by turysta jak najdłużejzatrzymał na nim wzrok.


 Pałac Holyrood House


Edynburg– jak każde duże miasto – ma też mniej ciekawe zakątki.Jednak dzięki urodzie Royal Mile, ta brzydsza strona miasta umyka.Tak, jakby natychmiast chciało się o niej zapomnieć i skupić całąswoją uwagę na tym, co jest naprawdę ładne i godnezainteresowania.


  


KrólewskaMila jest niesamowicie nastrojowa. Po obydwu jej stronach znajdujesię całe mnóstwo sklepików obwieszonych pamiątkamitypowymi dla Szkocji. Na straganach wystawionymi przed sklepowymiwitrynami królują barwne pocztówki, magnesy, kubki,tartanowe kilty, t-shirty z nadrukiem „I love Edinburgh” i innesuweniry. Z głośników wydobywają się nastrojowe dźwiękiz narodowych instrumentów muzycznych. To wszystko sprawia, żeani na moment nie można zapomnieć, że jest się w Szkocji. Żewłaśnie jest się częścią tego interkulturalnego tłumu ludziprzemykających tą samą ulicą.


  


Opróczsklepów z pamiątkami nastawionymi głównie naprzyjezdnych nie może oczywiście zabraknąć innych przybytkówrozkoszy duchowych: pubów, restauracji, pizzerii, kawiarenek,zwykłych sklepów, jak i muzeów. Oaza dla turystów,mówię Wam.


  


Podejrzewam,że przeciętny mieszkaniec Edynburga pokonuje KrólewskąMilę co najmniej dwa razy szybciej niż ja. Mnie spacer zabrałwyjątkowo dużo czasu. Nie tylko dlatego, że poruszałam się tam znaprawdę dużą przyjemnością. Chciałam – musiałam wręcz -nader często przystawać. Chciałam przyjrzeć się zdecydowanejczęści tych klimatycznych sklepików, sfotografować je,zwiedzić to, co było do zwiedzenia. Chciałam tam być tak długo,jak to możliwe – tak, jakbym bała się, że opuszczającKrólewską Milę, spowoduję, że pryśnie cały czar tamtejchwili.


  


Poruszałamsię wolnym krokiem ciekawej nowego miasta turystki. Z uwielbieniemwpatrywałam się w dalszy etap mojej trasy. W łagodnie opadającą uliczkę i w błękit zatoki tajemniczo majaczący w oddali. Zpodziwem patrzyłam na błękitne niebo, które wydawało siębyć ranione przez ostre iglice edynburskich budowli.


  


Zastanawiamsię, czy każdy nowoprzybyły do Edynburga turysta, odczuwa to samo,co ja czułam przemieszczając się Królewską Milą –ciągle wyczuwalnego w atmosferze ducha średniowiecznego Edynburga.Ducha i klimat tej przesiąkniętej historią głównej arteriimiasta.


  


Ciężkonie myśleć o historii, kiedy spacerując Royal Mile natrafia sięna przesympatycznego „Bravehearta” uwielbiającego Sobieskiego icałkiem dobrze wymawiającego „dzień dobry”. Współczesnewcielenie tego szkockiego wojownika o wolność jest równieżbohaterskie. Obok przesympatycznego Szkota stoi żółtypojemnik na datki i znacznie większa niebieska tablica z napisem„The True Bravehearts are leukaemia victims”.


  


Mężczyznanikogo nie musi prosić o datki. Swoją obecnością wzbudza sporezainteresowanie turystów. Cały czas podchodzi ktoś, ktochciałby zrobić sobie z nim zdjęcie i potrzymać w swoich dłoniachimponujących rozmiarów miecz. „Braveheart” z ogromnąradością pozuje. Widać, że bawi się tym, co robi. Uśmiech znikamu z twarzy tylko wtedy, gdy z pasją wykrzykuje kolejne hasła.Oryginalna forma pomocy ofiarom białaczki. I chyba bardzo skuteczna.


  


ŚwiatKrólewskiej Mili jest absorbujący i pełen niespodzianek. Żalmi było, że nie mogę zajrzeć do każdego zakątka, wszystkichmuzeów i sklepików – a wierzcie mi, niektóre znich sprzedawały naprawdę cudeńka. Jak na przykład ten w CameraObscura. Natrafiłam na fantastyczne wyroby ze szkła i gdyby nie to,że musiałabym transportować te kruche cudeńka do Irlandii, zpewnością któreś z nich bym nabyła.


  


Niechciałam, aby ten tekst brzmiał jak oda do Edynburga. A chybawłaśnie taki wydźwięk ma. Nie da się ukryć, że stolica Szkocjimnie zauroczyła, a ja nic nie poradzę na to, że moje palcewystukują na klawiaturze same pochwały pod adresem Auld Reekie.Edynburg do mnie „przemówił”. Pokazał mi się znajlepszej strony, a ja ten sygnał odczytałam jako swoistezaproszenie. Takie figlarne, puszczone z uśmiechem oczko – mającetylko jedno znaczenie: wróć tutaj jeszcze.


Wrócę.Obiecuję.

piątek, 21 stycznia 2011

Edynburg Starym Kopciuchem zwany

  


Wiedziałam,że Szkocja jest piękna. Wiedziałam, że ma mnóstwo dzikichzakątków i ciekawych miast, ale jednego się niespodziewałam. Nie sądziłam, że ma tak uroczą stolicę zniesamowicie klimatyczną starówką! Nie przypuszczałam, żeEdynburg jest tak wspaniałym miastem.


  


Wielokrotnieprzeglądałam jego zdjęcia w przewodnikach i mniej więcejwiedziałam, czego się spodziewać. Nie raz bez emocji spoglądałamna fotografie edynburskich budowli. Wydawało mi się wtedy, żemiasto jest troszkę szare i nijakie. Jakże się myliłam! Po razkolejny dobitnie przekonałam się o tym, że poznać dane miasto, toznaczy pojawić się w nim, poczuć jego atmosferę, a przedewszystkim na własne oczy zobaczyć to, co się wcześniej oglądałojedynie na zdjęciach. Wierzcie mi, różnica jest. I to K O LO S A L N A!


  


Edynburgma w sobie coś, co mnie urzekło już w zasadzie od pierwszy minut.Chciałabym wiedzieć, co to jest, ale nie potrafię tego określić.Nie wiem, czy to zasługa wspaniałej architektury, malowniczegopołożenia, czy majestatycznych zabytków. Może to drzemiącyduch przeszłości? A może wszystkie te składniki razem wziętespowodowały, że kiedy spacerowałam jego ulicami, czułam sięniesłychanie dobrze. A rzadko mi się to zdarza, przebywając wwielkim miastach.


  


Poraz pierwszy od dość długiego czasu – chyba od powrotu z Paryża– byłam tak rozentuzjazmowana odbytą wycieczką do metropolii.Paryż to już klasyk. Pomimo swej ciemnej strony, jest szalenieromantycznym i widowiskowym miastem. Ale, że Edynburg jest takuroczy, tego naprawdę nie oczekiwałam. Zatem posypuję głowępopiołem i z szacunkiem powtarzam mea culpa, mea culpa, mea maximaculpa.


  


Generalnienie przepadam za aglomeracjami, bo jestem dzieckiem natury i niechciałabym na co dzień oddychać brudnym powietrzem. Małymustępstwem na jakie mogę sobie pozwolić, taką alternatywą dlażycia na wsi, jest mieszkanie w małym miasteczku, ale nie wmetropolii.


  


Rzadkoktóre duże miasto robi na mnie wrażenie wprostproporcjonalne do swej wielkości. Edynburg zrobił. Nie wiem jak,ale mu się to udało. Spacerowałam tu z niekłamaną przyjemnością.Było coś niesamowitego w tej jego atmosferze – jakiś podniosłynastrój, który sprawiał, że przechodnie na ulicywydawali się być wyjątkowo przyjaźni, a samo miasto bardzogościnne i otwarte dla turystów.


  

  


Każdykażdemu robił zdjęcia. Kilkukrotnie poproszono mnie o zrobieniefotografii, samej też zaproponowano mi to parę razy i bynajmniejnie po to, by ukraść mi aparat ;) Całą sobą byłam turystką idobrze się z tym czułam. A już wyjątkowo sympatycznie wtedy,kiedy mijający nas Szkot, wchodząc mi przez przypadek w kadr,zaproponował zrobienie nam fotografii na tle zamku, świeżo poznanaAzjatka dała parę rad, a młody turysta - Polak! - zainicjował zemną rozmowę, kiedy z podziwem wpatrywałam się w edynburskąpanoramę.


  


Tomiasto miało na mnie niesłychanie pozytywny wpływ, co doskonaleprzekładało się na mój hurraoptymistyczny nastrój.Moje wrażenia były tym intensywniejsze, iż nie oczekiwałam tego,co zobaczyłam.


  

  


StolicaSzkocji okazała się dla mnie bardzo pozytywną niespodzianką. Naulicach jakoś nie widziałam tych brzydkich i grubych „szkocic”,o których czytałam na blogu pewnego Polaka, a i samo miastonie było takie brzydkie, jak można by było tego oczekiwać,słuchając opowieści niektórych rodaków tammieszkających.


  


Oczywiściedoskonale zdaję sobie sprawę, że moje wrażenia są w dużejmierze zasługą pięknej pogody. Na tle lazurowego nieba i pięknychbiałych chmur każde miasto prezentuje się dużo korzystniej.


  


Domyślamsię jednak, że w szare i deszczowe dni, Edynburg faktycznie możesprawiać nieco pesymistyczne wrażenia. Co nie zmienia faktu, żemiasto ma naprawdę dostojną architekturę i bardzo, ale to bardzoklimatyczne centrum, w którym aż chce się przysiąść wjednej z kawiarenek, albo na jednej z ławek opatrzonych tabliczkąupamiętniającą prywatnego sponsora, często mieszkańcazauroczonego tym miastem.


  


Cotu dużo mówić, Auld Reekie, Stary Kopciuch, jak dawniejnazywano Edynburg [ze względu na brud, smog i nieczystości]naprawdę mnie zauroczył. Czasami tylko nieco smutno mi się robiło,kiedy uświadamiałam sobie, że w porównaniu z nim Dublinwypada strasznie marnie. Tak prowincjonalnie i – nie bójmysię tego słowa – brzydko. Już wiem, że jeszcze odwiedzęstolicę Szkocji, bo pozostawiła we mnie niedosyt i potrzebębliższego kontaktu z nią.


  


Jeśliwięc macie dylemat: Edynburg czy Dublin, ja Wam zdecydowanie polecamto pierwsze miasto. Stolica Irlandii nigdy nie podbiła mojego serca,choć od czasu do czasu staram się spojrzeć na nią naprawdęłaskawym okiem - niczym matka na najbardziej niesforne ze swoichdzieci.


  

sobota, 15 stycznia 2011

Donore Castle - zamek za dychę

  

Nic nie wskazywało na to, że wizyta w zamkuDonore, noszącym piękną irlandzką nazwę Fort Dumy, będzie obfitowała w tylewrażeń. Wspomniany zamek to jeszcze jeden z wielu tutejszych ufortyfikowanychwież mieszkalnych należących niegdyś do jakiegoś lokalnego, wielce wpływowegowłaściciela ziemskiego.


  


Jego początki sięgają XV wieku. Donoreokreśla się czasami dziesięciofuntowym zamkiem. Dość nietypowa nazwa, mogłobysię wydawać. Dawno, dawno temu [a konkretnie w 1429 roku], kiedy ziemie leżącew hrabstwach Meath, Louth, Dublin i Kildare nękane były przez gaelickich lordów,król Henryk VI postanowił temu zaradzić. Nie od dziś wiadomo, że pieniądz mabardzo wszechstronne zastosowanie i nieraz potrafi zdziałać cuda. Henryk VIwykoncypował zatem, że zapłaci £10 każdemu, kto w przeciągu najbliższychdziesięciu lat zdecyduje się wybudować właśni taki mały, obronny zamek. Wysokina 40 stóp,szeroki na 16 stópi długi na 20 stóp.I z tego oto pomysłu zrodził się zamek Donore.


  


Wieżyczka leży nieopodal drogi na jednym zsoczyście zielonych pastwisk, na które wchodzi się przez dziurę zrobioną wkrzakach. I tu zaczynają się atrakcje. Łąka jest do tego stopnia zaminowana, żepokonanie tych kilkudziesięciu metrów dzielących nas od zamku zakrawało nierazna Wyższą Szkołę Survivalową. Tego się nie spodziewaliśmy. Zabralibyśmy ze sobągumowce. Zamiast nich obydwoje mieliśmy białe buty, przez co musieliśmykomicznie wyglądać, drepcząc po pastwisku niczym paniusia z miasta, łudząc się,że uda nam się ominąć pamiątki pozostawione przez pasące się tu stado byków.No, właśnie, BYKÓW, nie krów.


  


Te niekoniecznie sympatyczne zwierzętapełnią rolę strażników twierdzy. Złowrogim okiem spoglądają na każdego, ktochce wkroczyć na ich terytorium. W pierwszej minucie prawie daliśmy się nabraćna to ich groźne oblicze. Mieliśmy tylko wykonać fotki z dystansu, po czymoddalić się w bezpiecznym kierunku. Doszłam jednak do wniosku, że to byłobywielką skazą na moim honorze. Ja, Taita, baba ze wsi, gdzie spędziłamkilkanaście lat mojego życia, mam zrezygnować ze zwiedzenia zamku tylkodlatego, że na pastwisku czeka na mnie ponad tuzin byków? Przecież to wstyd dlakażdej szanującej się wieśniaczki. Zapadła więc decyzja: wkraczamy do akcji.Uzbrojeni tylko w aparaty i szybkie [?] nogi.


  


Jednak, aby tak całkiem chamsko nie było,doszliśmy do wniosku, że przed wkroczeniem na teren prywatny, należałobynajpierw uzyskać zgodę właściciela domku leżącego po przeciwnej stronie drogi.Dostaliśmy zielone światło i zapewnienie, że byki JESZCZE nikogo do tej porynie ruszyły. Posłaliśmy sobie spojrzenie mówiące „aha, czyli będziemy tymipierwszymi” i w zwartym szeregu [bo w kupie siła!] ruszyliśmy na pastwisko.


  


Aby nie prowokować i nie igrać z ogniemdrzemiącym w naszych biało-czarnych przeciwnikach, obeszliśmy ich szerokimłukiem, zamiast znacznie skrócić sobie drogę, co było możliwe idąc prosto.


  


Im bliżej zamku, tym ciekawiej: z otwartej,zamkowej bramy wyszedł nikt inny tylko byk.


  


A za nim drugi.


  


A po drugim trzeci...


  


  


Byki chwilę postały nieruchomo, cały czasmierząc nas wzrokiem, po czym wolno się oddaliły. A my, nie zastanawiając siędługo, wskoczyliśmy do środka wieży i… o mało co nie straciliśmy przytomności.Uderzyła nas zabójcza mieszanka byczych odchodów, która w tak upalny dzieńmiała spotęgowaną siłę rażenia. Znajdowaliśmy się na parterze zamku, adokładniej mówiąc w byczej kuwecie [czy też latrynie, nazywajcie to jakchcecie], która z powodzeniem mogłaby być najskuteczniejszą bronią biologicznąXXI wieku. Pierwsze wrażenie: ale tu śmierdzi!! Wrażenie drugie: ciemność,widzę ciemność!! Znajdowaliśmy się w absolutnej ciemni, w zamroczeniubalansując na granicy utracenia przytomności. Ściany lśniły od moczu, a napodłodze walały się bycze kupy. Bycze w dosłownym znaczeniu. Ogromne,śmierdzące i obrzydliwe.


  


Kiedy już otrząsnęliśmy się z zamroczenia,a nasz wzrok przyzwyczaił się do ciemnego pomieszczenia, powróciła nam zdolnośćmyślenia. Błyskawicznie zabarykadowaliśmy się od wewnątrz i już chwilę potemprzekonaliśmy się, że było to mądre rozwiązanie, bo przez kratę do środka zamkuzaczął zaglądać przywódca byczego gangu – chyba jedyny osobnik uzbrojony wmałe, skierowane ku ziemi, rogi.


  


Zamek Donore ma trzy kondygnacje. Naparterze – jak już wiecie – jest bycza toaleta. Ta prawdziwa, używana przezdawnych mieszkańców twierdzy znajduje się nieco wyżej, na pierwszym piętrze.Sufit na parterze jest ładnie sklepiony, a w zakamarkach w całym zamku znajdująsię prawdopodobnie ptasie gniazda. Prawdopodobnie, bo żadnych ptaków niewidzieliśmy.


  


  


Po prawej stronie wejścia znajdują sięspiralne, mocno zrujnowane schody. Oczywiście można się po nich przedostać nawyższe kondygnacje, jednak każdy robi to na własną odpowiedzialności. To hardlevel – dla osobników lubiących adrenalinę.


  


Donore castle ciągle posiada dwie cechywskazujące na jego obronną funkcję. Na samym szczycie zamku, bezpośrednio nadwejściem do wieży, usytuowano machikuły, skąd na głowy najeźdźców zrzucanokamienie i wylewano różne gorące substancje, aby ostudzić zapał wrogów. Wśrodku zaś, nad zamkowym przedsionkiem, znajduje się kolejna atrakcja pełniącapodobną funkcję co machikuły. To otwór o wdzięcznej nazwie „murder-hole”.Mordercza dziura.


  

  po lewej stronie - "mordercza dziura", po prawej - to, co pozostało po klatce schodowej


Na zamkowej kracie wisi kłódka, bo kiedyśDonore castle był na nią zamykany i aby się do niego dostać, trzeba było udaćsię po klucz do właścicieli pastwiska. Opuszczając zamkowe mury, postanowiliśmyzamknąć za sobą bramkę. Byki wystarczająco tam nabrudziły. Na szczęście niemusieliśmy oglądać ich min, kiedy towarzystwo zwietrzyło, co zrobiliśmy.Byliśmy daleko od zamku. Bezpieczni. Poza ich zasięgiem.

sobota, 8 stycznia 2011

Warto obejrzeć: "W Imię Ojca"

Kolejnym filmem, o którym chciałabym dziśwspomnieć kilka słów, jest „In the Name of the Father” [„W Imię Ojca”] -produkcja znakomitego irlandzkiego reżysera Jima Sheridana. Film liczy sobiejuż kilkanaście lat, lecz, co mnie czasami zaskakuje, dla wielu osób ciąglejest on zupełnie nieznany. Moim zdaniem warto byłoby to zmienić.

 

Nie lubię i nie umiem pisać recenzji,postaram się jednak zachęcić Was do obejrzenia tego filmu. Nigdy nie wiem, copowinnam napisać, a czego nie zawierać w tekście, by nie popsuć komuśprzyjemności oglądania. Zatem ograniczę się do napisania, że fabuła filmuukazuje przejmującą historię Gerry’ego Conlona, młodego złodziejaszka zBelfastu, który zostaje niesłusznie oskarżony o udział w zamachu bombowym wangielskim mieście Guildford.

 

Piszę o tym filmie nie tylko w kontekścieIrlandii. „W Imię Ojca” chciałabym polecić nie tyle miłośnikom Zielonej Wyspy,lecz przede wszystkim osobom ceniącym dobre i ambitne kino. Sheridan stworzyłfilm, który ukazuje widzowi historię wprost absurdalną. Historię, która zawszeprzywodzi mi na myśl oniryzm, Franza Kafkę i jego „Proces”. Ta opowieść doskonalemogłaby posłużyć jako kanwa do nowego surrealistycznego dzieła literackiegoKafki.

 

Jest jedna ważna rzecz, o której należywspomnieć: historia ukazana w „In the Name of the Father” to historia napisanaprzez życie. To absurdalny autentyk, jeśli mogę się tak wyrazić. Coś, co nigdynie powinno było się wydarzyć, ale się wydarzyło i zniszczyło życie wieluludzi. Kiedy się słyszy o tego typu wydarzeniach, na usta najczęściej cisną sięsłowa wyrażające brak wiary. Bo takie rzeczy dzieją się zazwyczaj w świeciefilmu i książki. A tymczasem życie pokazuje, że jest zupełnie nieprzewidywalne,że absurdalne i niedorzeczne sytuacje spotykają zwykłych ludzi, których częstogłówną winą było to, że znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednimczasie. To właśnie przytrafiło się Gerry’emu. Bo choć był on w pewnym sensiebłaznem i drobnym rzezimieszkiem, nie zasłużył na to, co go spotkało. Nie byłwyzuty z ludzkich uczuć i odruchów, co doskonale widać w drugiej części filmu.Miał niezbyt fajny pomysł na swoje życie, ale miał też prawo spędzić swenajlepsze lata egzystencji w inny sposób. Zamiast tego zmarnował je wwięzieniu. Padł ofiarą chorego systemu policyjno-sądowego. Został kozłemofiarnym. Ofiarą wojny politycznej rozgrywającej się między Irlandią a Anglią.

 

„W Imię Ojca” cenię nie tylko za dobrąrobotę Sheridana i za zgrabną fabułę. Nie wiem, jak jest w Waszym przypadku,ale w moim dodatkowej przyjemności z oglądania filmu dostarcza mi moja ulubionaobsada. Aktorstwo w „In the Name of the Father” stoi na wysokim poziomie, aaktorzy słusznie dostali nominacje do Oscara. Daniel Day-Lewis wcielając się wGerry’ego po raz kolejny udowodnił swój kunszt. Emmę Thompson – grającą paniąadwokat - uwielbiam. Gdyby moje nauczycielki angielskiego miały akcent i barwęgłosu Emmy, dobrowolnie zwiększyłabym sobie liczbę lekcji. Angielka spisała siędobrze, podobnie zresztą jak Pete Postlethwaite [o którym ostatnio było głośnoz powodu jego śmierci], wcielający się w rolę poczciwego staruszka, ojcaGerry’ego – kolejnej ofiary chorego systemu. Dobrze wypadł kolejnyprzedstawiciel brytyjskiej szkoły aktorskiej, Gerard McSorley. Ten facet doskonalesprawdza się w rolach bastardów i typów spod ciemnej gwiazdy. W innychkreacjach aktorskich jest dobry, ale nie aż tak przekonujący i sugestywny. 

 

Co jeszcze rzuca się w oczy i uszy w czasieprojekcji filmu? Kilka naprawdę fajnych scen i dialogów oraz klimatycznaścieżka dźwiękowa – doskonałe uzupełnienie filmu. Piosenka „You Made Me the Thief of Your Heart" w wykonaniu Sinéad O'Connorciągle i niezmiennie powoduje u mnie gęsią skórkę. Podobnie zresztą jak „In theName of the Father” w wykonaniu Bono i Gavina Friday. Muzyka w tym filmiezdecydowanie pełni rolę wisienki  natorcie.

 

Obejrzyjcie, naprawdę warto. 

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Stary rok, nowy rok...

Nowy 2011 rok nadszedł tak szybko, jak poprzedni szybko się skończył. Znów z niedowierzaniem potrząsam głową i powtarzam ze zdziwieniem: To już? Tak, to już. Znów zastanawiam się, jak to się stało, że minęło już 12 miesięcy, a ja mam wrażenie, że zaledwie połowa roku. Ulotność czasu i kruchość życia chyba zawsze pozostaną dla mnie fenomenalnymi zjawiskami. Zjawiskami, które trudno ogarnąć swoim rozumowaniem i tak po prostu pojąć, jak to się dzieje, że jednego dnia rozmawiamy z kimś,a drugiego dowiadujemy się, że tego kogoś już nie ma.  I nigdy już nie będzie.


I to właśnie od tego smutnego, egzystencjalnego aspektu życia chciałabym zacząć moje małe podsumowanie minionego roku. To nie był dla mnie zły rok. Dla świata tak, bo za dużo katastrof miało w nim miejsce. Zakończony rok zasmucił mnie parokrotnie, w tym naprawdę głęboko chyba tylko jeden raz.  Wtedy, gdy dowiedziałam się, że mój przyszywany dziadek, osoba, którą polubiłam od pierwszego spotkania, odszedł, a ja już nigdy nie zdążę się z nim pożegnać i podziękować mu za jego dobroć - za to, że przygarnął mnie jako swoją nową wnuczkę i zawsze miał dla mnie dobre słowo. Żal, po prostu żal, że już nigdy więcej nie znajdę się w jego objęciach i że nigdy już ze sobą nie porozmawiamy. Nie tak powinno to wyglądać. Ludzie nie powinni znikać z naszego życia ot tak sobie, jakby byli tylko nic nieznaczącym pyłem zdmuchniętym przez wiatr.


To przykre wydarzenie uświadomiło mi, że muszę częściej odwiedzać moich bliskich w kraju, że nie mogę pozwolić na to, by dystans dzielący Irlandię i Polskę wpłynął na osłabienie moich relacji z tymi, na których mi zależy. Dlatego w ten nowy rok wkraczam przede wszystkim z postanowieniem częstszych wizyt w ojczyźnie. Nie pozwolę, by tym razem odeszła kolejna z bliskich mi osób nie widziawszy mnie od dobrych kilkunastu miesięcy. Dlatego właśnie zarezerwowałam lot do kraju, aby m.in. spotkać się z moją ukochaną babcią. Czas już od dawna nie działa na jej korzyść. Liczę, że los okaże się dla mnie łaskawy. Że uda nam się spędzić ze sobą choć kilka dni.


Rok temu pisałam, że chciałabym, aby ten nowy rok upłynął pod znakiem miłości, dobra i podróży. Moje życzenia się spełniły. W nowe dziesięciolecie znów wkraczam u boku tego samego mężczyzny, mocno przekonana o prawdziwości twierdzenia, iż możliwe jest, by z roku na rok kochać kogoś bardziej i bardziej. Kiedyś wydawało mi się to absurdem. Po siedmiu latach bycia w bardzo harmonijnym i szczęśliwym związku wiem, że to prawda.


Rok 2010 przyniósł mi też wiele pozytywnych, podróżniczych wrażeń. Zwiedziłam te strony Irlandii, do których wcześniej nie udało mi się dotrzeć, poznałam kilku fajnych tubylców, odwiedziłam ciekawe, zagraniczne miejsca, które tylko i wyłącznie wzbogaciły mnie kulturalnie i turystycznie. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wszystkich atrakcji, które chciałam zobaczyć, ale od czego mamy nadchodzące cieplejsze pory roku i cały 2011 rok?


Płaszczyzna zawodowa nie dostarczyła nam zbyt wielu rozczarowań. Zachowaliśmy pracę i to chyba największy sukces w tej recesyjnej, nieciekawej irlandzkiej rzeczywistości. Jesteśmy doceniani i szanowani i to cieszy. Cieszy mnie także fakt, że w tym minionym roku udało mi się nabyć nowe zdolności i kwalifikacje. Moja teczka z certyfikatami stała się grubsza, a znajomość języka angielskiego jeszcze lepsza. Smuci fakt, że odwołano seminarium i warsztaty, na których bardzo mi zależało. Bo po co komu na przykład wiedza na temat partnerstwa z rodzicami? Niestety nie każdemu zależy na rozwoju intelektualnym...


Moje życzenia na ten nowy rok nie są chyba zbytnio wygórowane. Chciałabym przede wszystkim, aby nikogo nie ubyło z grona bliskich mi osób. Chciałabym też, aby w tym 2011 roku nie zabrakło nam zdrowia i wiary, że pokonamy wszystkie przeszkody na naszej drodze. Chciałabym, aby ten rok upłynął w radości i szczęściu. Niestety żadnej z wyżej wymienionych rzeczy nie można kupić, zatem pozostaje mi nadzieja, że los przyniesie mi je w prezencie.