środa, 28 listopada 2007

Nie taki diabeł straszny, jak go malują...

Dzisiejszy post jest w zasadzie kontynuacją poprzedniego. Ten ostatni, w pierwotnej wersji, miał być poszerzony o kilka przykładów, ale kiedy zobaczyłam, jaki jest długi, to odezwało się moje dobre serce i doszłam do wniosku, że nie będę się pastwić nad Wami ;) Wobec powyższego darowałam sobie dalsze rozwijanie tematu ;) Jednakże: „co się odwlecze, to nie uciecze” i zgodnie z tym mądrym porzekadłem, zabieram się do opisywania moich przeżyć i obserwacji :)

Wydarzenia, sytuacje i osoby, które opisuję nie są czymś niezwykłym dla sporej grupy Polaków, która mieszka na Zielonej Wyspie. Są oni bowiem przyzwyczajeni do tego typu zjawisk. Opisuję je dlatego, że zauważyłam pewne, bardzo negatywne zjawisko, które już dobre kilka lat temu narodziło się w Polsce. Nie podoba mi się ono potwornie, a jedyne, co mogę zrobić, to walczyć z propagatorami owego zjawiska. Chodzi o stereotyp Irlandczyka. W mniemaniu wielu Polaków słowo „Irlandczyk” jest synonimem imbecyla, głupka, półgłówka, debila, etc. Wymieniać można długo. Mija się to z prawdą. Strasznie się mija… Taki obraz niezbyt mądrego Irlandczyka rozprzestrzenia się bardzo szybko. Przyczyniają się do tego tłumy znad Wisły, które niejednokrotnie mają o sobie bardzo wygórowane mniemanie  i myślą, że swoim przyjazdem uczynili wielki zaszczyt Zielonej Wyspie.  Uczynili więcej szkody niż pożytku, ale nie o tym miała być mowa… Piszę to dlatego, bo wiem, że wielu moich czytelników pochodzi właśnie z Polski i to oni mogą spotkać się z takim stereotypem.  Ów obraz dotarł też do mnie, gdy byłam jeszcze w ojczyźnie i przygotowywałam się do wyjazdu. Moja mama powiedziała mi kiedyś, że dowiedziała się od pewnej osoby, która ma córkę  na Zielonej Wyspie, iż Irlandki są bardzo zazdrosne o Polki, nie cierpią ich, dokuczają i tak tam bzdety. Zazdrosne są ponoć o urodę Polek. Przebywam tu już półtora roku i przyznam, że jeszcze z czymś takim się nigdy nie spotkałam. Spotkałam się za to z bardzo dobrymi kontaktami między Irlandkami, a Polkami. O czymś to chyba świadczy… Niektórzy jednak są ślepi i głusi na własne życzenie- widzą i słyszą tylko to, co im odpowiada. Niewygodna dla nich obserwacje i słowa są przez nich wymazywane z pamięci. Doczepiają się do jednego, dwóch złych Irlandczyków, których spotkali na swojej drodze i na ich przykładzie wystawiają pejoratywną ocenę całej społeczności Irlandii. A to przecież jest bardziej niż krzywdzące. Chyba każdy z nas nie znosi być wpychany do tego samego worka, co inni. A już szczególnie wtedy, kiedy w tym worku przebywają same elementy marginesu społecznego.

Moi Drodzy, nie wierzcie w tego typu negatywne słowa. Powiem Wam, że przez te kilkanaście miesięcy spędzonych tutaj, spotkało mnie tyle życzliwości ze strony Irlandczyków, że chyba przez całe życie w ojczyźnie nie zaznałam tyle dobra. Tyle chęci niesienia pomocy, tyle serdeczności, pogody ducha… To tutaj z prawdziwym zdziwieniem odkryłam, że pracodawca – szef może mieć świetne kontakty z pracownikiem, może sobie z nim gadać swobodnie i po przyjacielsku, może go nawet podwozić do domu, czy sypnąć dodatkową monetą z okazji wyjazdu do Polski, czy np. świąt Bożego Narodzenia. Zdarzyło się Wam to kiedyś w ojczyźnie? Bo mnie nie.

Nigdy też nie zdarzyło mi się, by ktoś w Polsce zaczepił mnie bezinteresownie i proponował swoją pomoc. Dawno temu, zaraz po moim przyjeździe umówiłam się w sprawie pracy z pewnym facetem- Irlandczykiem. A że on mieszkał poza miastem, a my nie mieliśmy wtedy samochodu, nie pozostało mi nic innego, jak autobus. No i w dniu spotkania, odpowiednio wcześnie wybrałam się do centrum, by tam znaleźć przystanek autobusowy. Okazało się to dużo trudniejsze, bo u mnie nie ma przystanków typowych dla Polski. Kiedy znalazłam jeden, okazało się, że autobusy do miejscowości B. nie kursują z tego miejsca. I tutaj zonk. A bo czasu już mało, z przerażeniem patrzę na zegarek, który wskazuje, że za kilka minut odjedzie mój autobus. Biegam gorączkowo po mieście, zatrzymuję się przy każdym słupku z wiszącym rozkładem jazdy i szukam tego mojego - właściwego. Moje podminowanie musiało być bardzo widoczne, bo gdy pośpiesznie czytałam rozkład jazdy na niewłaściwym słupku, zaczepił mnie pewien starszy mężczyzna. Zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. O, tak! Potrzebowałam jej i to pilnie. Kiedy mu wytłumaczyłam, gdzie chcę jechać wskazał mi odpowiednie miejsce (żaden przystanek autobusowy, nic! Nawet słupka z rozkładem jazdy nie było!). Na szczęście było ono w pobliżu, więc z językiem na brodzie, z turbodoładowaniem,  w ostatniej sekundzie dotarłam do busa. Zdążyłam. Ale gdyby nie ten człowiek, sprawa zapewne potoczyłaby się inaczej.

Bardzo podobny przykład: udałam się na pocztę, do jej głównego budynku, ponieważ musiałam odebrać przesyłkę od mamy. Skierowałam się do drzwi frontowych – normalka. A tam wiadomość, że tutaj nie ma wejścia, bo zostało ono przeniesione gdzie indziej. I ku mojej uciesze: mapka! (damn it!) Ci, którzy pamiętają posta „Lost” wiedzą, o co chodzi ;) Zanim wydedukowałam co i jak, słyszę trąbienie samochodu  (poczta znajduje się przy skrzyżowaniu i akurat był tam korek). Odwracam się, a tam jakaś osoba z auta krzyczy do mnie, że wchodzi się z od drugiej strony budynku i wskazuje drogę. Miłe prawda? W obydwu przypadkach nie prosiłam o pomoc. Udzielono mi jej tak po prostu, z dobroci serca, z serdeczności…

 

 I jak tu nie lubić tych Irlandczyków? :)

niedziela, 25 listopada 2007

Małe rzeczy, które czynią życie w Irlandii przyjemniejszym

Uwielbiam Irlandię – nigdy tego nie ukrywałam. Pokochałam ten kraj w zasadzie od pierwszego spojrzenia, od pierwszego kroku, który wykonałam po opuszczeniu samolotu.  Mimo że Zielona Wyspa przywitała mnie stosunkowo chłodno (lekka mgiełka i zimne powietrze), nie przeszkodziło mi to w podziwianiu jej. Czułam i ciągle czuję się tutaj wyjątkowo dobrze. Zupełnie tak, jakbym odnalazła swoje miejsce na ziemi. Mimo że byłam w kilku krajach, tak naprawdę tylko jeden z nich dał mi możliwość zaznania szczęścia w dogłębnym tego słowa znaczeniu. Nie napiszę, że w tym kraju czuję się, jak w domu, bo tak nie jest – tutaj czuję się lepiej niż w Polsce. Z wielu powodów… Wszystkich wymieniać nie będę. Skupię się na głównej różnicy między ojczyzną, a Zieloną Wyspą. Otóż Irlandia ma coś, czego Polska nie miała, nie ma, i chyba jeszcze długo mieć nie będzie (aczkolwiek mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień, kiedy to coś pojawi się w kraju białego orła) O czym mowa? O ogólno pojętej kulturze i szacunku dla drugiego człowieka. Tego właśnie mi brakuje w ojczyźnie i właśnie dlatego nie czuję się tam tak dobrze, jak tutaj…  Gdzie spotkamy się z kulturalnym zachowaniem? Głównie na drogach, gdzie na pierwszy rzut oka widać uprzejmość i wyrozumiałość dla innych kierowców i dla pieszych. Drogi Eire w  żadnym wypadku nie przypominają dantejskich scen, tak często spotykanych np. we Włoszech. Ruch nie jest chaotyczny, prowadzący samochody chętnie przepuszczają innych, za to niezbyt chętnie używają klaksonów. Pieszy może liczyć na wielki respekt i generalnie, to on ma większe prawa niż kierowca ;) Nie trzeba gorączkowo rozglądać się na boki, czy obawiać się, że nasz tyłek może zaraz zamienić się w garaż ;)  Grozi to tylko nielicznym :)

Kolejne miejsce, w którym zaznamy uprzejmego zachowania, to wszelkiego rodzaju sklepy. Jeśli spotkaliście się tam z nieuprzejmością, to podejrzewam, że trafiliście na rodaków ;) To właśnie tutaj usłyszymy po raz setny „sorry”, nawet wtedy, kiedy to my zawiniliśmy. I nawet jeśli  przypadkowo wpadliście na kogoś / przejechaliście go wózkiem / przewróciliście / staranowaliście / potrąciliście to i tak bądźcie pewni, że jak tylko poszkodowany biedak dojdzie do siebie, to usłyszycie od niego  pełne współczucia „I’m really sorry!” ;) Co natomiast miałoby miejsce w Polsce? Otóż, najpierw zmroziłoby Was pełne nienawiści spojrzenie, a następnie z ust poszkodowanego poleciałaby soczysta wiązanka mniej lub bardziej cenzuralnych słówek. To oczywiście wersja optymistyczna. Nie wierzycie? Proponuję zatem przekonać się na własnej skórze i przeprowadzić powyższe doświadczenie przy najbliższej wizycie w sklepie.  A potem koniecznie opiszcie mi Wasze przeżycia ;) Jeśli, rzecz jasna, wyjdziecie z tego starcia cało ;) 

Jako typowa baba, odwiedziłam już wiele irlandzkich sklepów i w zasadzie w każdym czułam się dobrze. Nie lubię tylko tych typu Lidl, Aldi, gdzie można spotkać mnóstwo rodaków. Wtedy żadna z wyżej opisanych sytuacji nie ma miejsca. Bo Lidl to taka mała Polska – z wszystkimi jej negatywnymi cechami. Tutaj jeśli ośmielisz się i powiesz coś po polsku, a ktoś to usłyszy, to od razu odwróci głowę w Twoją stronę, a Ty wtedy zobaczysz, jak wygląda bazyliszek ;) Tym właśnie zdradzają się Polacy ;) Irlandczycy z reguły nie zwracają uwagi na obcy język.  Polska sklepowa z kolei często zdradza się tym, że nie jest tak uprzejma, jak ta irlandzka (na szczęście są jednak wyjątki). Cóż, pewnych negatywnych  polskich zwyczajów nie można tak łatwo wykorzenić…

Jakiś tydzień temu robiłam zakupy w Dunnes Stores. Zatrzymałam się koło działu z owocami, oglądałam je, a kiedy się odwróciłam, spostrzegłam, że tuż obok mnie stoi wózek, a w nim cięte kwiaty  i jakieś inne produkty z naklejka „Reduced”. Przyzwyczajona do tego, że przecenione produkty znajdują się często właśnie w takich wózkach, podeszłam, by przyjrzeć się bliżej. Jak można się domyślić, na oglądaniu się nie skończyło. Jako że mam słabość do kwiatów, sięgnęłam po nie i już pakowałam do mojego wózka, kiedy  dobiegło do mnie: „Podobają Ci się? Jak chcesz to mogę Ci je dać, nie ma problemu” -  i nie był to bynajmniej głos i śmiech mojego narzeczonego ;) Wtedy właśnie dotarło do mnie, że  zabrałam rzecz z cudzego wózka. Podniosłam głowę i dostrzegłam sympatyczną parkę starszych Irlandczyków, właścicieli wózka :) Zrobiło mi się strasznie głupio i zaczęłam się tłumaczyć, jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku: „Ja… Ja naprawdę przepraszam… Ja nie wiedziałam, że to Pani wózek”  Pani skwitowała to wszystko miłym uśmiechem i obróciła wszystko w żart :) Uff, jak dobrze, że nie trafiłam na Polaków. Zapewne nie miałabym tyle szczęścia ;)

Ponadto w irlandzkich sklepach nigdy nie spotkałam się z chamskim zachowaniem, typu wyrywanie sobie z rąk rzeczy z wyprzedaży. W Polsce to normalka. Jeśli uda Ci się trafić na jakiś super tani nabytek, to pakuj to szybko do wózka, koszyka - gdziekolwiek i pędź do kasy…zanim dopadną Cię inni. Bo jeśli im się to uda, to nie gwarantuję, że wyjdziesz ze sklepu w jednym kawałku ;)

Kolejne miejsce, gdzie w Irlandii gości kultura, a  w Polsce hołota, to stadiony. W ojczyźnie bandytyzm szerzy się na ogromną skalę, coraz to częściej mrożąc krew w żyłach wybrykami chuliganów. Fakt, w Irlandii piłka nożna nie jest tak popularna, jak w Polsce, ale nie jest to moim zdaniem żadne wytłumaczenie dla tego, co dzieje się na stadionach. Tutaj na mecze rugby, futbolu gaelickiego, czy hurlingu chodzą często całe rodziny i jest to wspaniały widok. Tak przecież powinno być. Taka przecież była idea piłki nożnej. Tak przecież było zanim na stadiony wkroczyły stada troglodytów spragnionych krwi, a nie rozrywki. Tutaj kibic idąc na mecz nie martwi się tym, czy wróci z niego w jednym kawałku, lecz co najwyżej tym, czy jego drużyna wygra i czy wystarczy Guinnessa, by odpowiednio to uczcić ;)

 

piątek, 23 listopada 2007

O wszystkim i o niczym ;)

Jak super się żyje, kiedy człowiek nie jest nachodzony i nękany przez niezbyt mile widzianych gości :)  Po nieudanym początku tygodnia reszta dni upłynęła mi w znacznie milszej atmosferze. Nie było żadnych wizyt, atmosfera w pracy ciągle miła – istna sielanka! Mam nadzieję, że to nie cisza przed burzą ;) Co najważniejsze- zdążyłam podładować akumulatory, co automatycznie zaowocowało większą radością i energią. A niedługo niedziela, czyli dzień wolny  i kolejna okazja do relaksu. Być może uda się nam gdzieś wybrać, bo tak jakoś się złożyło, że od dłuższego czasu, każdą niedzielę spędzamy w domu. Brakuje mi już troszkę tego podróżowania po Irlandii, podziwiania pięknych miejsc i czerpania radości z przebywania w nich. Zima to jednak nie jest najlepszy okres do praktykowania mojej pasji, bo brzydka pogoda skutecznie uniemożliwia odwiedzenie wielu miejsc. Jest jednak alternatywne rozwiązanie: zawsze można się wybrać w miejsce, które jest zadaszone. Mam takie jedno miejsce na oku i liczę na to, że niedługo się tam wybierzemy.

A tak na marginesie, to u nas dzisiaj zima prawie w pełni ;) Kierowców zaskoczył mocny szron i mróz oraz niska temperatura. Gdyby jeszcze świat okryty był puchową pierzynką, to zapewne poczułabym się, jak w Polsce ;) Tak miło mi się spacerowało rankiem, gdy patrzyłam na polany pokryte szronem i wdychałam świeżutkie powietrze. Uwielbiam takie rześkie, chłodnawe powietrze – takie, jakim charakteryzują się tylko poranki :) Zwłaszcza na wsi, gdzie nie jest ono zmącone spalinami. Spacer był tym przyjemniejszy, gdyż cały czas towarzyszyło mi słońce, które swoimi ciepluteńkimi promieniami sprawiało, że świat nie był złowrogim, zimnym miejscem, lecz ciepłym i przyjaznym :) Niestety po godz 16 słońce udało się  na spoczynek, a tym samym rządy przejął zimny front atmosferyczny. Spacer o tej porze nie należał już do najprzyjemniejszych. Zamiast podziwiać otoczenie, trzeba było skupiać się na tym, by nie zmienić się w bryłę lodu…

 

PS. Kochani… Święta nadchodzą! :) Czuć to na każdym kroku, a sklepy robią wszystko, byśmy o tym nie zapomnieli: z głośników płyną świąteczne piosenki i kolędy, na każdym kroku wpadamy na mikołaje, choinki i bombki :) A ja nie potrafię się oprzeć tym wszystkim ozdobom! Skutek tej mojej słabości owocuje zakupami coraz to nowszych bibelotów ;) Co z tego, że mam już jakieś 120 bombek, mogę mieć przecież dziesięć więcej ;) Ostatni wyprawa do sklepu zakończyła się poszerzeniem mojej kolekcji ozdób świątecznych i… czuję, że to jeszcze nie koniec ;) Jak się tu oprzeć, kiedy dzięki tym wszystkim drobnostkom dom nabiera prawdziwie świątecznego wyglądu i czyni święta niepowtarzalnym okresem…

wtorek, 20 listopada 2007

Z notatnika frustratki...

Jestem zła! Potwornie!

Kolejny zmarnowany dzień! I nie chodzi o pracę. Przyzwyczaiłam się już, że wstaję, kiedy jest ciemno i wracam do domu po zmroku. Ale na litość boską! Kiedy wracam zmęczona, to marzę tylko o jednym: o odpoczynku w zaciszu domowego ogniska.. Tymczasem od kilku dni skutecznie mi to uniemożliwiają wszelkie wizyty rodaków, tych dobrych i mniej dobrych znajomych… Powód wizyt jest nie tyle towarzyski, co po prostu interesowny. Chodzi o załatwianie wszelkich spraw, z jakimi musi się borykać emigrant na obcej ziemi. A że tych spraw jest sporo, to mój dom od dłuższego czasu zaczyna przypominać organizację charytatywną ukierunkowaną na biednych, nie znających języka angielskiego Polaków! No ileż można? Od niedzieli mamy codziennie wizytę takich żuczków, którzy proszą o pomoc. Ok., można pomóc, rozumiem. Ale wszystko ma swoje granice! Nie mam nic przeciwko spotkaniu się raz na tydzień,  może nawet dwa razy, ale kiedy te spotkania przybierają na sile i odbywają się w każdy wieczór, to mam tego dość. Serdecznie dość! Skutek tych niezbyt mile widzianych wizyt jest łatwy do przewidzenia: totalny brak czasu dla siebie i kolejny zmarnowany wieczór. Z moich planów na dzisiejszy wieczór oczywiście NIC nie wyszło…

Dziś ledwo wróciliśmy do domu, zasiedliśmy do obiadu, a tutaj już pierwsza petentka ze swoim rozwrzeszczanym dzieciakiem, który przez całą wizytę skutecznie pracował nad tym, byśmy nie zapomnieli, że nie jesteśmy sami… Kiedy wreszcie narzeczony uporał się ze sprawą wyżej wspomnianej pani, i wydawałoby się, że możemy wreszcie odpocząć: pojawił się kolejny osobnik. I tym oto sposobem straciliśmy jakieś 3 godziny…

Nie, nie chodzi o to, że jestem niekoleżeńska. Lubię pomóc, uszczęśliwiać innych, ale wszystko ma swoje granice. Dlaczego ja mam płacić za to, że ktoś nie umie angielskiego? A płacę wysoką cenę! Śpię ostatnio po pięć godzin, pracuję jakieś 10, a skutek jest taki, że w pracy wymyślam różne sposoby, by po prostu nie paść i nie zasnąć. Jestem tym zmęczona. Potwornie zmęczona. Mam wiele planów, rzeczy do zrobienia, ale nie jestem w stanie ich wykonać, bo mój harmonogram jest ostatnio namiętnie burzony przez znajomych…Czuję, że życie ucieka mi przez palce i nie mogę nic na to poradzić. Z przerażeniem patrzę na kartki kalendarza, które zmieniają się z prędkością światła. Nie cierpię uczucia bezsilności wobec upływu czasu! Mam ochotę walnąć zegarem o ścianę.. Sprawić, by choć na chwilę zatrzymał swoje bezlitośnie przesuwające się wskazówki…

Jest też jeszcze jedna rzecz, która mnie potwornie denerwuje: głupie, prostackie zachowanie naszych rodaków wobec możliwości nauki języka obcego. Otóż zdecydowana część tych nie znających angielskiego, nie ma zamiaru się go uczyć! Chcecie poznać ich argumenty? Proszę bardzo: „to oni powinni się uczyć polskiego, bo tylu nas tu jest!”. Jasne! I co jeszcze? To nie oni do nas przyjechaliśmy, ale my do nich. To my tu jesteśmy gośćmi, nie gospodarzami. A to ZNACZNA różnica. Nie będę się rozwodzić nad bezmyślnością tych osób. Nie rozumiem ich. Przyjechali tutaj, nie zamierzają wracać do Polski, ale też nie zamierzają zrobić czegoś, co by poprawiło ich kontakty z Irlandczykami. Typowa postawa roszczeniowa: żądam wszystkiego, ale  nic od siebie nie daję! Znam osoby, które są tu od wielu lat i nie potrafią zbudować jednego poprawnego gramatycznie zdania w języku angielskim. Nie, nie jest to brak talentu do języków obcych. To typowy objaw lenistwa i wygodnictwa. Po co mam się męczyć? Niech inni się męczą i załatwiają moje sprawy! Wielu z nich miało okazję pójść na kurs (za symboliczną opłatę), ale wybrali siedzenie w domu. Nie widzą sensu poszerzania swoich horyzontów myślowych. Nie widzą sensu ślęczenia nad książkami. Po co to komu?

Nic w życiu nie jest za darmo. Nie wszyscy to jednak rozumieją. Ci, którzy mówią w obcym języku też musieli się go nauczyć. Niejednokrotnie kosztowało ich to wiele wyrzeczeń, ale trwali w postanowieniu. Ja również ciężko pracowałam, by w wieku 22 lat posługiwać się trzema językami obcymi. Ale ja widziałam sens tej nauki. Widziałam i miałam jasno określony cel. Wiedziałam, że mój trud nie pójdzie na marne, że ułatwi mi życie. Nie wiedziałam tylko, że w pewnym sensie również mi je utrudni, bo zawsze znajdą się ci nie znający umiaru w proszeniu o pomoc…

 

A jutro najprawdopodobniej 12 godzin pracy. O niczym innym nie marzę…

 

 

 

PS. Jedyne plusy dnia dzisiejszego:

  1. Mam wreszcie włoskie i francuskie kanały :) Żebym tylko jeszcze miała wystarczająco dużo czasu, by móc je oglądać…
  2. Wygląda na to, że załapałam o co chodzi w kierowaniu autem! :) Cudownie mi się prowadziło :) Za krótko jednak…
  3. Rozmawiałam z ukochanym bratem, który umiejętnie mnie pocieszył i dodał otuchy do dalszych zmagań za kierownicą :)

piątek, 16 listopada 2007

Wyznania Taity ;)

Dziś z innej beczki ;) Czas przenieść się w szkolne czasy, kiedy to namiętnie wypełniało się wszelakie zeszyty z mniej lub bardziej głupkowatymi pytaniami ;) Zostałam wytypowana przez kochaną Nikę, wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak spowiedź ;) Dla tych, których to interesuje... Taita w pigułce ;)

 

1. Info:

Imię – mam trzy, ale żadnego nie mogę zdradzić ;)

Nazwisko – do wiadomości autorki i kilku blogowych przyjaciół :)

Kolor włosów – blond

Kolor oczu- niebieski

Wzrost – średni

Okulary – jeśli już, to tylko przeciwsłoneczne :)

Znak zodiaku – to chyba jakaś pomyłka ;) Mimo że moim środowiskiem jest woda, to nie potrafię pływać ;) Boję się wody ;) Zwłaszcza tej mętnej i brudnej. Tylko lazur mnie nie odpycha :)

Wiek –  optymalny :) 

Rodzeństwo – na szczęście jest :) I brat i siostra – niestety pozostawieni w Polsce…

Miejsce zamieszkania-  Irlandia

Tatuaże – nie jestem ich zwolenniczką, zatem brak

Piercing – nie podoba mi się - brak

Przyjaciele – na szczęście mam na kogo liczyć :)

Partner – od dawna niezmienny :) Wszystko wskazuje na to, że dożywotni :)

Hobby – sporo tego : na pewno literatura, dobra muzyka, zwierzaki, podróże, języki obce, starożytny Egipt…

Jesteś w centrum zainteresowania, czy podpierasz ściany? – nie lubię być w centrum zainteresowania, ale podpierania ścian też nie lubię.

Marka samochodu – piękne samochody, to moja słabość :)  Na pewno piekny, zgrabny i opływowy Ford Focus, także Audi A4, A5, A6,  VW Passat, Toyota Avensis, (młodsze generacje) i wiele innych :)  Nie przepadam za samochodami typu combi, van..  Zdecydowanie preferuję nadwozie typu sedan, liftback, oraz niektóre auta typu coupé czy hatchback. Choć na coupé raczej bym się nie zdecydowała ;)

Czy lubisz być wśród ludzi? – tak – jeśli chodzi o grono osób, które lubię. Generalnie nie znoszę tłumów.

Czy kiedykolwiek zakochałaś się w kimś, kto cię nie chciał? – w młodości zdarzały mi się zauroczenia starszymi kolegami, ale nigdy nie zdecydowałam się wyznać im „miłości” ;) Wobec tego nie wiem, czy uchciwiliby się na mnie ;) Najważniejsze, że zakochałam się (ze wzajemnością) w tym właściwym :)

Czy kiedykolwiek płakałaś przez kogoś płci przeciwnej? – niestety tak…

Czy jesteś samotna? – nie, nie jestem

Czy bałaś się kiedykolwiek, że nie weźmiesz ślubu? – nie

Czy chcesz wziąć ślub? – w przyszłości ;) póki co, nie spieszy mi się do niego ;)

Czy chcesz mieć dzieci ? – jak wyżej :) z tym, że w dalekiej przyszłości ;)

 

2. Ulubione:

Rodzaj muzyki – nie mam jednego ulubionego rodzaju, to taka mieszanka: pop, alternatywny rock, country, metal (nie za ciężki), muzyka filmowa… Muzyka włoska, francuska, irlandzka… Czasami lubię posłuchać muzyki klasycznej.  Nie znoszę techno i hip-hopu, za jazzem też nie przepadam ;)

Wspomnienia – jest ich kilka

Dzień tygodnia – zdecydowanie niedziela

Kolor – turkus, niebieski, lazur

Perfumy – uzależnione od nastroju ;) Mam kilka flakoników różnych rodzajów ;) Nie lubię tych ciężkich.

Kwiat – to mój przyjaciel  :) Uwielbiam wszystkie i te doniczkowe i te cięte :)

Gazeta – typowo kobiece:  Love it!, Pick Me Up, Chat :) Z mniej kobiecych Forza Milan!, Piłka Nożna. Z lokalnych: Offaly Independent, Daily Irish Mail...

Jedzenie – uwielbiam dobre żarcie :) Pierogi to moja słabość (szczególnie ruskie i mięsne), bigos, gulasz,  ciasto: Makowiec, karpatka, kremówka…. Oprócz tego kuchnia włoska i francuska: lasagne, ratatouille, ravioli, tortellini,  piemonteuse, cordon-bleu…

Zespół – naprawdę mam wymienić wszystkich wykonawców? ;) Nie będę się nad Wami aż tak pastwić i wymienię kilka(naście) ;) U2, Queen, The Killers, R.E.M, Scissor Sisters, Razorlight, Snow Patrol, Fray, Bryan Adams, i wiele, wiele innych :) Wystarczy? Czy dalej wymieniać? ;)

Film – tego też sporo ;) Generalnie rzecz ujmując, lubię filmy, które dają mi do myślenia: W Imię Ojca, Ostatni Mohikanin, Moja Lewa Stopa, Pearl Harbor, Alive: dramat w Andach, Braveheart.... 

Napoje – soki owocowe, kawa :) Z mocniejszych trunków Smithwicks, Guinness, Irish Mist Liqueur, francuskie i włoskie  wina…

Nauczyciel – nauczycielka francuskiego :)

Radio – Today FM, RTE1

Książka – Mnóstwo tego: Germinal (E.Zola), cykl Klaudyn (S-G. Colette), La vie devant soi (E. Ajar), Ojciec Goriot (Balzac), Kobieta trzydziestoletnia (Balzac), Dżuma (A. Camus), Spalona żywcem, książki P.Coelho…

Święto - Boże Narodzenie

Sport – tenis, siatkówka, piłka nożna

Fast-food – lubię, aczkolwiek rzadko jadam

Liczba – brak ulubionej ;)

Smak lodów – wszystkie? ;)

3. Co robiłaś w ciągu ostatnich 48 godzin:

Płakałaś? - nie

Kupiłaś? – o tak! Przed chwilą wróciłam z zakupów: (kwiaty, 3 płyty, proszek, odplamiacz, napój, ozdoby świąteczne, worki na śmieci  ;)

Źle się czułaś? -nie

Powiedziałaś Kocham Cię? - tak

Poznałaś kogoś nowego? - nie

Ruszyłaś się ? – tak!

Miałaś poważną rozmowę? – nie!

Paliłaś/Piłaś? – nie palę, nie piję (może inaczej: nie upijam się ;)

Przytulałaś kogoś? - tak

Pocałowałaś kogoś? - tak

Kłóciłaś się z rodzicami? – nie! Nie kłócę się z mamą, wyrosłam z tego ;)

Marzyłaś o kimś z kim nie możesz być? – nie!

4. W przyszłości :

Co będziesz robić jak dorośniesz? – tak jakby już dorosłam ;)

Gdzie będziesz mieszkać? – nie wiem ;) w najbliższej przyszłości w ukochanej Eire :)

Czy będziesz mieć dzieci? – nie teraz, nie teraz ;)

Jakbyś je nazwała? – hmm, hmm... Emilka? Chłopiec- no idea!

5. To, czy to?

Cola/Pepsi? – Red Bull? ;) Już nie pamiętam jak smakuje Pepsi ;) Wobec tego Cola :)

Ołówek/Długopis? – Zdecydowanie długopis ;)

Wanilia/Czekolada? – hmm, a pod jaką postacią? Chyba czekolada

Róża/ Lilia ?-  róża

Sandały/Buty? – sandały to też buty :)

Światło / Ciemność? – zdecydowanie światłość!

Kaseta/ Cd ? – CD!

Biedny szczęśliwy / bogaty nieszczęśliwy? – szczęśliwy i bogaty :)

6. Czy kiedykolwiek...:

Farbowałaś włosy? – zdarzyło mi się

Wdałaś się w bójkę? – z rodzeństwem kiedyś namiętnie uprawiałam wrestling ;)

Zostałaś sama w domu w sobotę? -  jasne

Miałaś problemy z policją? - nie

Okradłaś kogoś? - nie

Zasnęłaś na lekcji? – nie

Miałaś/ masz samochód? - tak

Pragnęłaś być starsza/młodsza? – hmm, kiedyś pewno starsza, teraz młodsza ;)

Paliłaś/ piłaś? – w całym życiu wypaliłam może ze 2 fajki ;) Nigdy się nie upiłam ;)

Uważasz się za atrakcyjną? – znam atrakcyjniejsze ;)

Uważasz, że jesteś fajna? – chciałabym być jeszcze fajniejsza ;)

Co robiłaś wczoraj? – praca, praca, praca, uczelnia, sen…

Co robisz dziś? – praca, praca, zakupy, blog

Co będziesz robić jutro? – pracować od rana do wieczora :(

Co robiłaś w zeszłym tygodniu? – pracowałam głównie

7. Rzeczy, które robiłam :

Jadłam – ostatnio chyba delicje ;)

Piłam – breakfast drink: apple-muesli ;)

Ostatnio słyszana piosenka – właśnie jej słucham : Gypsy Lady (Demis Roussos)

Ostatnio oglądany serial? – Hmm… Californication?

Osoba, którą ostatnio widziałam - narzeczony

Osoba, która ostatnio do mnie dzwoniła - narzeczony

Osoba do której Ty ostatnio dzwoniłaś – jak wyżej

Osoba, którą ostatnio przytuliłaś ? – jak wyżej

___________________________________________________________________

Uff! Podziwiam tych, którzy dotrwali do końca i nie zasnęli ;) Jak widzicie zadanie potraktowałam bardzo poważnie ;) Może aż za bardzo ;)

Oczywiście pałeczkę przekazuję dalej i serdecznie zapraszam do spowiedzi:

1.      Słoneczko

2.      Promyczka

3.      Miledkę

4.      Agunię

5.      Kamilkę


środa, 14 listopada 2007

Dalszy ciąg perypetii kierowcy :)

Dziś znów będzie o jeździe samochodem. Jeśli więc ktoś ma już dość tego tematu, to nie będę mieć nic przeciwko, jeśli odpuścicie sobie tę notkę ;) Wiem, że ostatnio staję się monotematyczna, więc jak przesadzę, to powiedzcie stop ;) Ostatnio nauka jazdy stała się moją obsesją i o niczym innym nie myślę, tylko o tym, jak by się tu wkraść do naszego wozu i zasiąść za jego kierownicą ;) Nie wiem, może sama sobie wjechałam na ambicje i wmówiłam, że skoro wszyscy potrafią, to czemu ja mam być gorsza? A może  właśnie to pragnienie posiadania mojego wymarzonego cuda na czterech kółkach tak mnie pcha i mobilizuje do nauki? W końcu po co mi samochód, jeśli nie będę umieć go prowadzić? ;) Mojemu narzeczonemu w zupełności odpowiada nasze auto i nie zamierza go sprzedawać, ale ja marzę o innym ;) Owszem, bardzo lubię nasze obecne, dobrze się spisuje,  jest zgrabne, ale jak widzę na ulicy obiekt westchnień  moich  i mojego brata, to nie mogę się powstrzymać od rozpływania się w zachwycie nad nim. Ten kształt, perfekcyjna forma… Mmm!  Piękna limuzyna :) Tak więc pilnie się uczę, by kiedyś zasiąść za jego kierownicą.

Wczoraj udało mi się wymusić kolejną lekcję jazdy. Po zmroku, bo po zmroku, ale innej opcji nie było. Przez cały dzień towarzyszyło mi dziwne uczucie, że już wiem, jak się to robi,  i że kolejny raz na pewno będzie łatwiejszy ;)  Zasiadłam więc za kierownicą z wielką ekscytacją i mimo że tym razem nie rozładowałam akumulatora, to jednak rozczarowałam się, bo nie poszło mi tak, jak bym chciała ;) Wiem, nie od razu Rzym zbudowano. Jednak to uczucie mnie zmyliło, bo wydawało mi się, że ochłonęłam już po pierwszej jeździe i że już sobie w głowie poukładałam te wszystkie biegi. Lekcja była króciutka, i byłaby całkiem udana, gdyby nie jej zakończenie, kiedy to rozwinęłam za dużą prędkość i zamiast pięknie zaparkować (jak zrobiłam to w niedzielę) to po prostu wjechałam na chodnik przed domem. Jeszcze nie opanowałam hamulca ;) Wystraszyłam się konkretnie i uznałam, że jak na moje biedne serce, to wystarczy mi już tyle tych emocji ;) Mój mały sukces, to piękne przejechanie kilkuset metrów  po linii prostej ;) Bez szarpania wozem ;) Tylko to parkowanie.. ;)

Wiem jednak jedno: jeśli zobaczę, że pomimo wielu lekcji, jestem totalne dno jako kierowca, to na pewno nigdy nie wyjadę na ulicę. Nie będę ryzykować życia innych i mojego. Funkcja kierowcy niesie ze sobą zbyt duże ryzyko i odpowiedzialność. Osoby nietrzeźwe, nie mające pojęcia o jeździe po prostu nie powinny nigdy kierować autem. Takie jest moje zdanie na ten temat. Jestem zwolenniczką zaostrzenia kar dla pijanych  i nieodpowiedzialnych kierowców, bo wiem, że zbyt dużo cierpienia oni już spowodowali. Tak łatwo przecież zniszczyć cudze życie… Byłam niestety świadkiem takich tragedii i  było to bardzo przykre przeżycie.  Polskie drogi zbyt gęsto usiane są krzyżykami upamiętniającymi ofiary wypadków samochodowych…Nie chciałabym nigdy, przenigdy stać się jedną z tych, którzy swoja nieumiejętną jazdą doprowadzili do śmierci pasażerów. Nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że zabiłam kogoś i zrujnowałam życie rodziny tej zabitej osoby… Zbyt wrażliwą naturę mam. Mnie szkoda zabitego zwierzaka, a co dopiero człowieka…Kiedy widzę jakieś zwłoki, to od razu przed oczami staje mi rodzina tej osoby…

Ostatnio, prawie tydzień temu zabiliśmy kota. Przez przypadek oczywiście… Wracaliśmy z mojej uczelni, było ciemno, jechaliśmy przepisowo. Nagle zobaczyłam biegnącego kota. Był zbyt blisko, może jakieś dwa metry od naszego samochodu. Biegł po trawie i niebezpiecznie zbliżał się do jezdni. Nie zatrzymał się, wbiegł wprost pod koła… Było za późno na jakiekolwiek manewry, bo wszystko działo się w ułamku sekundy. Mimo że narzeczony odbił w prawo, on i tak wbiegł pod koła. Poczułam, jak przejechaliśmy po nim i powiem, że zrobiło mi  się niedobrze. Do dziś przed oczami mam obraz kota beztrosko wbiegającego pod nadjeżdżający samochód…  Nie wiem, dlaczego się nie zatrzymał, dlaczego nie przystopował, kiedy zobaczył zbliżające się światła. Biegł na wprost siebie, nie rozglądał się i to go zgubiło. Mimo że narzeczonemu solidnie oberwało się za to, to i tak w głębi duszy wiedziałam, że w tej sytuacji nie było wyjścia. Że to musiało się tak skończyć…

wtorek, 13 listopada 2007

Różności :)

Żyję i mam się dobrze – to wiadomość dla tych, których to interesuje :) Nie spowodowałam żadnego wypadku, nikogo nie okaleczyłam, tak więc jest dobrze :) Jedyny problem polega na tym, że ukochany nie pozwala mi dobrać się do autka. Nie to, żeby mi bronił, ale kiedy wracamy z pracy, są już egipskie ciemności i biedak boi się, że to zbyt niebezpieczna pora na naukę jazdy. Ja oczywiście tak łatwo się nie poddaję, i jak to ja, zawsze muszę pomarudzić trochę, powiercić mu dziurę w brzuchu, wykrzywić ustka w podkówkę, zupełnie jak małe dziecko ;) Niech sobie nie myśli, że tak łatwo ze mną wygra. Dopiero zima się zbliża, a co za tym idzie – ciemność będzie się utrzymywać jeszcze bardzo długo! Nie będę czekać do wiosny z nauką jazdy. Nie no, litości!  A niestety nie mamy tego szczęścia, by wracać z pracy przez zachodem słońca. W związku z powyższym, jedyny dzień na wprowadzanie mnie w tajniki kierowania samochodem to niedziela, bo wtedy nie pracujemy. Ale przecież ja nie wytrzymam tyle dni! To mi wygląda na jakiś szlaban ze strony  mojej połówki – pewno chce się odegrać za ten strach w oczach w czasie naszej pierwszej jazdy ;) Jeśli chciał mnie ukarać, to mu się to skutecznie udało! ;) Strasznie mnie ciągnie do tego auta, mimo że w niedzielę kilka razy byłam bliska zejścia na zawał (m.in. wtedy, kiedy przy ruszaniu wcisnęłam gaz do dechy ;) Nie mogę tego odłożyć do wiosny. Przecież dobry kierowca powinien umieć jeździć także po zmroku!  ;) I tak sobie myślę, dumam, kombinuję, główkuję, jak tu przekupić tego cwanego i bezlitosnego mężczyznę, jak zachęcić, by mi pozwolił znów usiąść za kierownicą. Nie no… jak pomyślę o czekaniu do niedzieli, to już zaczynam dostawać białej gorączki ;)

A tak poza tym, to dziś wypadł mi dzień wolny, jutro też będę mieć więcej luzu, tak więc cieszę się ogromnie :) Wstyd przyznać, ale spałam aż do 10:00, co oczywiście zaowocowało bólem głowy (jak zawsze zresztą, kiedy śpię za długo) I moim małym, dzisiejszym sukcesem jest zmuszenie się do wysprzątania domu. Nie chciało mi się przeokrutnie, ale w końcu ruszyłam zad i zrobiłam coś pożytecznego :) Ostatnie moje sprzątanie zaowocowało nie tylko błyskiem w domku, ale pięknym uczuleniem na prawej dłoni. Oczywiście, sama zawiniłam, bo zazwyczaj do sprzątania nie zakładam rękawiczek ochronnych, no i się doigrałam. Swędzi okropnie i chyba nie ma zamiaru zniknąć. Skóra przypomina skorupę, jest chropowata i brzydko wygląda. Muszę się skontaktować z mamą, niech mi powie, co z tym dziadostwem zrobić, bo moja cierpliwość do niego właśnie się skończyła. Dziś już założyłam rękawiczki :) Tak sobie myślę, że już stara jestem i się sypię, bo uczulenie, to nie jedyna moja obecna zmora. Nie wiem, co zrobiłam, ale nie było to nic dobrego, bo skutkiem tego jest ból mojej lewej ręki. Kiedy ją unoszę do góry, to przeszywa mnie ból. Może naciągnęłam jakiś mięsień… Niech to szybko mija, bo upierdliwe jest… Co, jak co, ale ręka potrzebna jest! :)

 

PS. Ach… byłabym zapomniała… Czy któraś z Was zna skuteczny sposób na usunięcie plamy po kawie? Ostatnio rozchlapałam kawę na moją białą, nową bluzkę i teraz została wstrętna żółta plama! Prałam ją już dwukrotnie i nic! Myślałam, że mój proszek poradzi sobie z nią, ale niestety się myliłam…

niedziela, 11 listopada 2007

Trudne początki

Oh my God!

Co za dzień! Nie wiedziałam, że jestem aż tak tępa sztuka, czy ciemna masa,  jak kto woli ;) Wybierzcie jedno z nich, a i tak będzie ono określało mnie! Dziś po raz pierwszy zasiadłam za kierownicą naszego wozu. Ze strachem, bo ze strachem (a nuż rozwalę nasze cudo, albo nie daj Boże przejadę kogoś…), ale zasiadłam – w końcu kiedyś trzeba się przełamać. Moim osobistym instruktorem został szanowny pan narzeczony :) No i się zaczęło: pedał gazu, hamulca, sprzęgło i ta cholerna skrzynia biegów (po co to komu w ogóle?!). Istna czarna magia! Te wszystkie informacje o prędkościach, kiedy wrzucać dwójkę, trójkę, a kiedy piątkę, to naprawdę nie na moją blond głowę! Ja najwyraźniej do większych rzeczy stworzona zostałam! ;) Nie wiem, gdzie ja byłam, kiedy Bozia rozdawała talent do kierowania wszelkimi pojazdami. Mam jakieś dziwne przeczucie, że kierowcy ze mnie nie będzie! Ja nawet wózkiem na zakupy nie potrafię umiejętnie kierować: a tu coś strącę, a tam kogoś potrącę, a gdzie indziej znów walnę w regał… Moja dzielna druga połówka od dawna podkreśla, że jestem cholernie  niebezpiecznym kierowcą wózka sklepowego i że dla własnego (chociażby) bezpieczeństwa nie powinnam zasiadać na fotelu kierowcy. Ale ja wymyśliłam, że super byłoby mieć prawko: nie byłabym uziemiona, mogłabym sama dojeżdżać do pracy, robić zakupy, itd… Krótko mówiąc: być osobą niezależną. Ciężko jednak widzę to bycie niezależną, bo póki co, paraliżuje mnie strach i nie mam wyczucia z gazem. Kicaliśmy sobie po osiedlu, jak te zajączki na łączce. Szarpało niemiłosiernie tym samochodem! Narzeczony jednak pocieszał, że większość osób przez to przechodzi, mam więc nadzieję, że z biegiem czasu się wyrobię! W dodatku, jak tylko wykrywałam inny samochód na horyzoncie, to wpadałam w panikę, żeby go czasem nie walnąć. Ech, ciężkie życie początkującego kierowcy!

Jak ja zazdroszczę tym, którzy mają jazdę autem we krwi! Czemu ja do nich nie należę? Moim wzorem jest mój brat, wielki pasjonat motoryzacji. Wiele bym dała, żeby jeździć tak, jak on: umieć zachować zimną krew, być opanowanym, mieć wszystko w jednym palcu.. To on  zaraził mnie miłością do samochodów. Ale co z tego, że bezbłędnie potrafię zidentyfikować bardzo wiele modeli aut, że potrafię rozróżnić części pod maską, skoro nie umiem jeździć! Pocieszam się myślą, że praktyka czyni mistrza i że im więcej będę ćwiczyć, tym lepiej będzie mi to wychodzić. Musi się udać, w końcu planuję spełnić jedno z moich marzeń i kupić kiedyś mój wymarzony samochodzik :)

A tak na marginesie, to muszę się przyznać, że te moje nieudolne próby jazdy wykończyły akumulator. Padł, a wraz z nim padło auto. Zatrzymało się  i po zabawie! Można zabrać klocki, łopatkę, wiaderko i iść do domu! Zabawa dobiegła końca! W nagrodę musiałam jeszcze pchać auto! Dobrze, że sąsiadka Irlandka mnie zobaczyła i postanowiła pomóc :) Co dwie baby, to nie jedna :) Zadziałało i auto odpaliło :)

Mniej szczęścia mieliśmy później, kiedy późnym wieczorem postanowiliśmy się wybrać na zakupy. Tym razem nic nie drgnęło. Ponownie więc stanęłam przed zadaniem pchania samochodu. Skoro poprzednim razem się udało, to może i tym też się uda… I tym razem mieliśmy szczęście: biedną, zasapaną  babę wypatrzył kolejny miły sąsiad i zaoferował pomoc. Pchaliśmy, pchaliśmy i nic. Zdechło. Pan zaoferował więc, że nas poholuje. Ale ten manewr też nie zadziałał… Odholował nas więc do domu, a my mu podziękowaliśmy serdecznie za pomoc… Nie wiem więc, czy wybierzemy się dziś na te zakupy. Narzeczony zadzwonił po przyjaciela - mechanika i teraz biedacy męczą się, aby naprawić zniszczenia, jakie zasiała pewna tępa sztuka ;) Coś mi się wydaje, że stereotypy dotyczące bab za kierownicą nie powstały bezpodstawnie ;) Coś w tym musi być ;) A jak już i baba i blondynka…

Bilans dzisiejszego dnia:

Zabitych: 0

Potrąconych: 0

Uszkodzenia: odnotowano jedno

Skutki jazdy: ból głowy i strach w oczach narzeczonego ;)

 

Reasumując: bilans ujemny!

Jest tylko jeden plus: poznaliśmy naszych sąsiadów – bardzo sympatycznych w dodatku :) A ten Irlandczyk, to nawet bardzo przystojny był :)

A nie mówiłam, że Irlandczycy to bardzo fajni i przyjaźni ludzie? :)

 

A jak to było/jest z Wami, Moje Drogie? (Panów nie pytam, bo wiem, że sobie świetni poradzili już od początku) Czy też przechodziłyście przez podobne katusze? Jestem ciekawa Waszych doświadczeń :)

sobota, 10 listopada 2007

Irlandzkie cztery kąty

Lubię irlandzkie domy. Są takie różne od polskich.  

Przyzwyczajona jestem do potężnych domów, jakich wiele w mojej ojczyźnie. Taki właśnie jest mój rodzinny, polski dom. Jego styl zupełnie odbiega od stylu irlandzkiego. Polska kojarzy mi się głównie z dużymi domami, często z kilkoma balkonami, czasem  z tarasem. Te nowsze domy budowane obecnie w Polsce prezentują już lekko odmienny styl. Styl zachodni. Nie ukrywam, że bardziej mi się one podobają. Są niższe, dłuższe, bardziej praktyczne, często parterowe. Są urocze, szczególnie wtedy, kiedy są pomalowane na jakiś ładny pastelowy kolorek :).  

To, co najbardziej rzuciło mi się w oczy na Zielonej Wyspie, to duże okna w domach :) Tak przynajmniej jest u mnie, w Offaly. Tak sobie myślę, że ktoś to bardzo sprytnie wykombinował. Jaka pogoda jest w  Irlandii – wszyscy wiemy. Takie duże okna zwiększają zatem ilość promieni  słonecznych, które docierają do wnętrza domu. Nie ma chyba nic gorszego, niż szary, ciemny pokój pozbawiony światła. Nie potrafiłabym żyć w takiej norze ;) Żeby nie było idealnie, to jest jeden minus takich okien: otwierają się na zewnątrz! I tu właśnie rodzi się problem związany z myciem okien. Pół biedy, kiedy jest to dom parterowy, spokojnie można sięgnąć, gdzie trzeba. Gorzej, gdy ma się dom piętrowy i nie jest się szczęśliwym posiadaczem drabiny. Zresztą w przypadku mojego irlandzkiego domku, zwykła drabina na nic by się nie przydała. Potrzebna by była taka strażacka ;) Owszem jest kilka rozwiązań w takiej sytuacji:

  1. Można nie myć okien w ogóle.
  2. Można sprawdzić, czy ma się zadatki na akrobatę i samemu spróbować umyć je z zewnątrz.
  3. Można skorzystać z usług pani/a, którzy trudnią się myciem okien i są specjalnie do tego przygotowani.  Czasem pukają do drzwi i oferują swoje usługi. (Nie wiem jednak, ile to kosztuje, nigdy się nie skusiłam)

W moim przypadku rozwiązanie numer 1 zdecydowanie odpada. Lubię porządek, więc uświnione okna by u mnie nie przeszły. Rozwiązanie numer 2 też nie jest dla mnie. Raz, że życie mi jeszcze nie zbrzydło (nie chce skończyć na betonie/glebie, jako pozbawiony życia placek), a dwa, że mam lęk wysokości. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak skorzystanie z rozwiązania numer 3. Czekam więc z niecierpliwością na wizytę wyżej wspomnianego cleanera :)   

Co więcej, dużo irlandzkich domów posiada tak zwane sun roomy. Polega to na tym, że takie pomieszczenie tworzą w 90% same okna. Nawet dach jest oszklony. Nie powiem, też ciekawe rozwiązanie :) Mniej ciekawie bywa, kiedy jest upał (wbrew pozorom zdarza się w Irlandii ;) – wtedy bowiem taki pokoik przeistacza się w solarium, saunę i piecyk  w jednym. Czyli coś zupełnie nie dla mnie ;)

Zdecydowana większość chatek Irlandczyków zaopatrzona jest w kominki - coś, co tutaj jest na porządku dziennym, a w Polsce często poza zasięgiem dla wielu osób. I za ten wynalazek przyznaję irlandzkim domom wielki plusik. Taki kominek potrafi stworzyć świetną atmosferę w długie, chłodne jesienne wieczory. Miło usiąść koło niego z kubkiem cieplutkiej kawki, czy herbatki i poczytać książkę, bądź pooglądać telewizję. A już najbardziej sprawdza się w tworzeniu atmosfery do romantycznej kolacji przy świecach  :) Krótko mówiąc: świetna rzecz!

Coś co bardzo mi się podoba w Irlandii, to brak blokowisk. Nie wiem, może w wielkich miastach one istnieją, ale na pewno nie w moim hrabstwie i jemu sąsiednich. Zresztą zwiedziłam już kawałek Zielonej Wyspy i nigdzie nie natrafiłam na nie. Blokowiska zastąpione są przez urocze osiedla domków, często tzw bliźniaków. Niekiedy takie osiedla to prawdziwe cudeńka: dopieszczone, zadbane, udekorowane ozdobnymi sadzonkami, czyściutkie. A tak na marginesie, to miasto w którym mieszkam już po raz kolejny dostało nagrodę za czystość :) Naprawdę ważna rzecz dla mnie.

To może tyle, jeśli chodzi o zalety irlandzkich domów. Dla równowagi muszę wymienić jeszcze jakieś minusy. Dla mnie największymi z nich są wspomniane już okna, oraz cudowne oddzielne kraniki na zimną i ciepłą wodę! Podejrzewam, że niejeden przybysz z polskiej ziemi doznał mniejszych, bądź większych poparzeń rąk. A wszystko to za sprawą owych kranów. Niestety, mam taki kran w jednej z łazienek, więc wiem, co to znaczy. Skoro już jestem w temacie łazienek, to muszę wspomnieć inne przekleństwo, tak często tu spotykane. Chodzi o zbiorniki na wodę (czy to się jakoś fachowo nazywa, bo ja niedouczona jestem ;) przymocowane do muszli klozetowej. Jak już się spuści wodę i chce się to zrobić po raz kolejny, to niestety trzeba czekać całą wieczność, żeby ten zbiornik się napełnił! Na moje szczęście, nie mam takiego badziewia w domu :)

I to by było chyba na tyle :) Jak widzicie, jest troszkę tych wad. Jedne są mniej upierdliwe, inne bardziej, ale z wszystkimi da się żyć :)

 

PS. Zapraszam do galerii poświęconej irlandzkim domkom :)

czwartek, 8 listopada 2007

Nie jestem zdrajcą.

W ostatnim czasie wiele piszę się i mówi o polskich emigrantach. Wiadomo dlaczego: ojczysty kraj opuściło mnóstwo Polaków. Nie ciężko tego nie zauważyć.  Już nie dziwi polska mowa słyszana poza granicami naszej ojczyzny. Nie dziwi polski personel, który można spotkać niemalże w każdym sklepie, czy instytucji. Kiedyś może było to zaskakujące, ale nie teraz. Teraz człowiek bardziej się dziwi, kiedy idąc ulicami jakiegoś irlandzkiego miasteczka, nie słyszy języka polskiego.

Zauważyłam, iż o polskich emigrantach nie mówi się bardzo dobrze. A już szczególnie nie robią tego nasi rodacy, którzy zostali w Polsce. To właśnie z ich ust najczęściej słyszy się stek wyzwisk i przeróżnych epitetów, negatywnych, rzecz jasna, rzucanych w kierunku tych, którzy opuścili kraj. Zdrajcy, nieudacznicy, niewdzięcznicy, ofiary losu, ludzie przegrani życiowo… To jest właśnie najczęściej obraz polskich emigrantów namalowany przez naszych krajanów. Praktycznie na każdym forum internetowym można natknąć się na „wielkich patriotów”, bezceremonialnie wygłaszających  kazania na temat ich wyższości nad tymi egoistycznymi Polakami – zdrajcami, którzy jak wyrodne dzieci, opuścili swoją matkę w potrzebie – ojczyznę. Znajomi w Polsce czasem również pozwolą sobie na uszczypliwe komentarze typu: „Co z Ciebie za Polak?! Powinieneś żyć i pracować tutaj! Tu jest Twoje miejsce!”. Myślę, że wielu z nas spotkało się z takimi zachowaniem.

Fala ataków słownych na emigrantów wciąż rośnie. Mało kto stara się zrozumieć decyzję o wyjeździe do innego kraju, a jeszcze mniej osób autentycznie się cieszy, kiedy takiej osobie wiedzie się bardzo dobrze poza granicami Polski. Dlaczego? Coraz częściej odnoszę wrażenie, iż jest to spowodowane pewnym, niezbyt chlubnym uczuciem – zazdrością. Oczywiście wyżej wspomniane osoby nie przyznają się do tego, zasłaniają się miłością i wiernością ojczyźnie. Ja jednak tego nie kupuję. Nie o to tutaj chodzi moim zdaniem. Przyczyna takiego, a nie innego zachowania jest bardziej prozaiczna…

Nie jestem zdrajcą. Nikt mi tego nie wmówi. Nie podpisywałam żadnego paktu, w którym zobowiązałabym się do dożywotniego przebywania w ojczyźnie. Wyjechałam z kraju w poszukiwaniu lepszego życia. Kto z nas nie dąży do poprawy swojej sytuacji życiowej? Odpowiedzmy szczerze. Nie czarujmy się. Ludzie mają w sobie wiele z postawy hedonistycznej, chcą żyć godnie, mieć jak najmniej problemów, chcą cieszyć się życiem, a nie borykać z niezliczonymi problemami. Chcą mieć pewną przyszłość, stabilizację materialna, by nie musieć się martwić, czy jutro będzie co wrzucić do garnka. Czy coś w tym złego? Ojczyzna niestety mało komu zapewnia dostatnie życie. Stąd taka fala wyjazdów.

Nie jestem przesadną altruistką. Nie będę tkwić w ojczyźnie do końca mojego życia i klepać biedę. W imię czego? Patriotyzmu? Nie tak pojmuję to pojęcie. Dla mnie patriotyzm to coś zupełnie innego. Jestem patriotką – nawet jeśli ktoś mnie za nią nie uważa. Kocham swoją ojczyznę, zależy mi na jej sytuacji. Nigdy nie wypierałam się swoich korzeni, nie udawałam Francuzki, Włoszki, czy Irlandki. Jestem Polką. Zawsze to podkreślam i nie wstydzę się tego. Nie zamierzam zrzec się polskiego obywatelstwa. Polska zawsze będzie moją ojczyzną. Miejscem, gdzie się urodziłam, gdzie dorastałam, gdzie przeżyłam wiele chwil radości, a także i smutku. Do tego miejsca zawsze będę wracać z sentymentem. Tam są moi bliscy, moja ukochana rodzina, znajomi… Tam zostawiłam cząstkę siebie. Moja pamięć dotycząca dwudziestu lat, to właśnie Polska. Nie żaden inny kraj. Nie mam zamiaru niszczyć tych wspomnień, ani moich korzeni.

Nie wyjechałam do Irlandii, bo przestałam kochać Polskę. Wbrew powszechnej i taak popularnej obecnie opinii- NIE wyjechałam przez Kaczyńskich i PiS. Nie wyjechałam dlatego, że rzekomo jestem nieudacznicą życiową. Nie wyjechałam, bo byłam ścigana przez US czy policję. Mam czystą kartotekę. Nie mam się czego wstydzić, ani też przed nikim ukrywać. Wyjechałam, bo uznałam, że w mojej rodzinnej miejscowości nie ma dla mnie perspektyw. Bo jest bieda, ubóstwo, interesowanie się życiem innych, plotkarstwo i wścibstwo. Bo chciałam pomóc sobie i mojej rodzinie. Dlatego wyjechałam.

Żeby być patriotą, nie trzeba koniecznie żyć w ojczyźnie. To tyle.

 

PS. Wybaczcie kochani, że tak Was ostatnio zaniedbuję, że nie odpisuję na komentarze i że nie odwiedzam Was,  ale najzwyczajniej na świecie nie wyrabiam na zakrętach. Wczoraj opuściłam dom przed 8:00, a wróciłam mocno po  21:00…  

poniedziałek, 5 listopada 2007

Nadmiar wrażeń

Ostatnio moje życie obfituje w nadmiar wrażeń: i tych  pozytywnych - zabawnych i tych negatywnych – przerażających. W niedzielę znów mieliśmy nieproszonego gościa. Nasza zmora, z którą ostatnio borykaliśmy się półtorej godziny, powróciła ;) Mam na myśli małego, przebiegłego, szarego intruza! Już zaczynam sobie żartować, że znalazłam przyczynę lgnięcia myszek do naszego domu ;) – Bo to nora ;) Tak kiedyś wyraził się o naszym domu pewien złośliwy człowiek. Oczywiście, stwierdzenie to mija się z prawdą, ale jak wiemy, ludzie zawistni i złośliwi mają to do siebie, że lubią opowiadać bajki wyssane z palca. Z komentarzy moich znajomych wynika, że dużo by dali za taką „norę”. Ale nie o tym chciałam pisać. Głupimi komentarzami po prostu nie trzeba się przejmować – i tak właśnie w tym przypadku zrobiliśmy :)

Intruz nawiedził nas znienacka. Ale muszę zaznaczyć, że nauczeni doświadczeniem, byliśmy już świetnie przygotowani fizycznie do tego wyzwania ;) Tym razem akcja rozegrała się na dolnej kondygnacji domu i zajęła…. 2 minuty ;) Hehe, jak sobie przypomnę całe to zajście, to od razu wybucham śmiechem. Tak mnie to rozbawiło ;) I wyobrażam sobie, jak zabawnie musiało to wyglądać: dorosły facet biegający z mopem za maleńką myszką i dorosła baba krzycząca wniebogłosy i uciekająca w popłochu po schodach, by czym prędzej wydostać się z parteru i dostać się na piętro, skąd bezpiecznie można było obserwować całe zajście ;) Tym razem szczęście nam sprzyjało, bo intruz dostał się na korytarz. Jak tylko go zauważyliśmy, rzuciliśmy się do drzwi: każde pobiegło do tych, które miało najbliżej: ja do drzwi do kuchni, a pan narzeczony do drzwi od salonu :) Dzięki temu odcięliśmy myszce drogę ucieczki. Po czym ja pobiegłam na schody, a szczurołap chwycił mopa i zaczął nim walić po podłodze. No to ja słysząc (a nie widząc) to głośne walenie mopem, zaczęłam się drzeć: „Tylko jej nie zabijaj!” (jeszcze trupa mi w domu brakuje i kolejnego sprzątania ;) Jak się później okazało, narzeczony tylko ją straszył, by wyleciała spod półek na buty :) Otworzyliśmy drzwi wyjściowe i tym oto sposobem, wystraszona na śmierć mysz uciekła na podwórko ;) Żebyście widzieli jak przerabiała łapkami ;) Hihi. Do dziś mam ten obraz przed oczami :) Mam nadzieję, że więcej nie będzie się pchać na krzywy ryj ;) Pewnie piękne szarlotkowe zapaszki ją tu przywiodły :)

Kontynuacja wrażeń nastąpiła w czasie niedzielnej nocy, kiedy to, o 5:30 obudził nas alarm przeciwpożarowy. Ukochany w ułamku sekundy wyskoczył z łóżka niczym z katapulty, co z kolei porządnie wystraszyło mnie.  Ciężko kapująca,  wpółprzytomna wydukałam: „Co się stało?!” Na to ukochany: „Alarm się włączył!” i szybko pobiegł na dół, by sprawdzić, skąd wydobywa się dym. Po dokładnych oględzinach okazało się, że był to fałszywy alarm, nigdzie nie było dymu, ognia… Niczego… Całe szczęście. Ale strachu się najadłam porządnie. Wierzcie mi, że wyrwanie z łóżka, w środku nocy przez tak potworny hałas alarmu nie należy do niczego przyjemnego… Dziwnie się poczułam i bałam się zasnąć... Ale na szczęście udało mi się pospać jeszcze półtorej godziny, bo potem to już trzeba było wstać do pracy :( Ale to już inna historia…

Nie wiem, czemu ten alarm się uruchomił. Mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy,  a już szczególnie nie w nocy.  Mam dość takich atrakcji…

niedziela, 4 listopada 2007

Niedziela o smaku szarlotki :)

Znów niedziela umknęła mi w zastraszająco szybkim tempie. Nim się obejrzałam było już ciemno. Owszem, przyznaję, że dużo w tym mojej  winy, bo tak dobrze mi się spało, że wstałam dopiero o godzinie 10:00 :)  Żal było się zwlec  z tak wygodnego i ciepluteńkiego łóżeczka :) W końcu jednak udało się :) Nie był to jednak dla mnie dzień błogiego lenistwa – a tak w sumie powinno być.  Upłynął pod znakiem sprzątania, prania, pichcenia i innych męczących czynności ;)

Miniony tydzień był dla mnie dość pracowitym tygodniem, co sprawiło, że wracałam późno. Nie dość że późno, to w dodatku zmęczona. To wszystko sprawiło, że zaniedbałam troszkę dom. Dziś zatem koniecznie musiałam doprowadzić go do błysku – do stanu, który uwielbiam :) Jak już namachałam się tymi wszystkimi szmatami za wszystkie czasy, odkurzyłam i wypolerowałam, co się dało, postanowiłam, że upiekę szarlotkę. Jabłek ci u nas dostatek ;) Ostatnio dostałam ich bardzo dużo od moich znajomych Irlandczyków, nie chciałam więc, by się zmarnowały. Stąd też pomysł zrobienia ciasta :) Tak na marginesie, to muszę Wam się przyznać ze wstydem, że to była moja pierwsza szarlotka w życiu :) Kiedy byłam mała, zawsze pomagałam mamie w jej przygotowaniu, ale nigdy nie przygotowałam jej samodzielnie. Tak od a do z.  Dziś więc stanęłam przed tym wyzwaniem i mimo ze nie było łatwo, bo ciasto okazało się strasznie oporne, to jednak ostatecznie udało mi się zakończyć proces przygotowania :) Piękna szarlotka powędrowała do piekarnika, a ja z niecierpliwością oczekiwałam na efekty. To nic, że mąka okazała się przeterminowana ;) Dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkiem, w czasie pochłaniającej czynności, jaką jest wałkowanie ciasta ;) Wałkuję, wałkuję… Rozciągam, to ciasto, zlepiam… Robię 1628 manewrów, by je jakoś cudem prznieść do tortownicy (nie chciało się trzymać kupy, że tak brzydko powiem) i każda próba podniesienia go, kończyła się rozpadem  ciasta na kilkanaście kawałków.  „Głupia tescowa mąka!” – powiedziałam głośno z oburzeniem ;) I spojrzałam nienawistnie na sprawcę całego mojego nieszczęścia - a tam: „Best before: 05/10/07”. – „A-h-a. To tak jakby cały miesiąc po terminie. No już trudno. Nie wyrzucę teraz tego, zobaczymy co z tego wyjdzie”- pomyślałam.  

No i okazało się, że dobrze zrobiłam. Przed chwilką skosztowaliśmy po kawałku mojego dzieła i muszę nieskromnie przyznać, że jest pyszna :) Nawet ciasto :) A jednak ma się trochę tych talentów ;)  W związku z tym udanym wypiekiem odkryłam w sobie nową pasję, jaką jest pichcenie :) Szkoda tylko, że tak mało czasu mam na to. I pomyśleć, że taka mała rzecz potrafi dać człowiekowi tyle radości :) Panie domu, które przygotowują mnóstwo pysznych potraw dla domowników, na pewno doskonale wiedzą, co mam na myśli :) Nie ma to, jak usłyszeć komplementy pod swoim adresem :) Któż z nas tego nie lubi?

A tak poza tym:

Jacyś chętni na szarlotkę? :) Mniam, mniam!

 

(Wiem, wiem… narobiłam Wam ochoty :)

sobota, 3 listopada 2007

Pewna historia...

Jak tak obserwuję zachowanie niektórych ludzi, to czasem wprost nie mogę się oprzeć wrażeniu, że głupota ludzka nie zna granic. Czasem w głowie mi się nie mieści postępowanie, które ewidentnie wskazuje na to, że u danego osobnika nie ma czegoś takiego jak procesy myślowe. A jeśli już są, to są z pewnością zaburzone. Przykładem może być tutaj pewna pani P. Irlandka (tak dla wyjaśnienia) Ale od początku… Zaczęłam dla niej pracować jakieś 2 miesiące po moim przyjeździe na Zieloną Wyspę. Nie była to łatwa praca, ale postanowiłam ją wziąć. Potrzebowałam kasy, dobijało mnie siedzenie w domu. Uznałam, że lepsze to niż nic. Nieraz było ciężko i bywały momenty, że miałam wielką ochotę powiedzieć jej, że nie jestem już zainteresowana nasza współpracą.  Nigdy jednak do tego nie doszło. Trzymały mnie pieniądze, które były całkiem przyzwoite, a nie ukrywam, że to było właśnie to, czego pilnie potrzebowałam. Muszę też dodać, że oprócz ciężkich chwil, były też momenty bardzo miłe. Kobieta nie należała do super przyjaznych, ale nie była też oschła, czy nieprzyjemna w obyciu. Byłam w zasadzie na każde jej zawołanie, i wszystko wskazywało na to, że docenia moją sumienną pracę. Były komplementy, nagrody za dobrze wykonaną pracę. To wszystko rekompensowało mi trudne momenty. Więc pracowałam. I pewnie pracowałabym dalej, gdyby nie pewien incydent. Otóż, przed świętami Bożego Narodzenia, pani P. powiedziała, że docenia moją pracę i w związku z tym dostanę bonus od niej. Dostałam czek (moja wypłata) i kilkanaście euro więcej - wyżej wspomniany bonus bożonarodzeniowy. I tutaj zaczynają się schody. Bo okazało się, że to czek bez pokrycia. Kiedy się o tym dowiedziałam, myślałam, że to chwilowy brak środków na koncie mojej przełożonej. Szybko się jednak okazało, że myliłam się, bo pani P. nie wykazywała najmniejszego zainteresowania moją osobą. Próby wyjaśnienia sytuacji skończyły się stratą pracy. Kiedy dzwoniłam do niej, udawała, że połączenie jest słabe, że nie słyszy, co do niej mówię, po czym, po paru sekundach rozłączała się i już nie odbierała telefonu. Kiedy zaś dzwoniłam z innego, nieznanego jej numeru, odbierała i na moje prośby uregulowania należnej mi kwoty, zawsze mówiła to samo: a że to wina banku, że ona nie wie, co się stało, że wkrótce to się wyjaśni, itd… Nie wyjaśniło się – tak jak przypuszczałam. Wobec takiego faktu, powiedziałam sobie, że nie zostawię sprawy w ten sposób. Może gdyby chodziło o 20, czy nawet 50 euro, to bym sobie podarowała. Ale chodziło o znacznie więcej.

Wkurzyłam się na maksa. Baba najwyżej pomyślała sobie, że ma do czynienia z jakąś tępą sztuką z Polski. Nie wiem, na co ona liczyła. Że można ludzi wykorzystywać tak bezkarnie? Tak podle? Myślała, że skoro przyjechałam do obcego kraju, to  nie wiem, jakie mam prawa? Nie wiem… Pomyliła się jednak. I to bardzo. Postanowiłam, że pokażę jej, iż nie ze mną te numery (doszły mnie słuchy, że jedną Polkę już tak załatwiła). Za namową moich irlandzkich znajomych, skierowałam sprawę na drogę sądową. Boże, ile to się ciągnęło, praktycznie rok… Już w pewnych momentach traciłam wiarę, że sprawa zakończy się pomyślnie dla mnie. Pani P. dalej miała mnie głęboko w tyle. Nie tylko mnie: sąd zresztą też. Olewała każdy nakaz wstawienia się i wyjaśnienia sprawy. M.in. z tego powodu sprawa strasznie się przeciągała i w momencie, kiedy już zaczęłam wątpić w moją wygraną, przyszedł list od mojego prawnika. Poczułam ogromną ulgę, kiedy wyczytałam, że sędzia – w terminie dziesięciu dni -  nakazał jej zwrócić mi te sześćset euro. Jeśli w tym czasie tego nie zrobi, skierujemy sprawę do komornika, a wtedy sama zadziała na swoją szkodę. Jeśli będzie dalej próbować uchylić się od zapłaceniami tej kwoty – pójdzie do więzienia :) Czekam więc z niecierpliwością na jej decyzję :)

I tak czytając ten list poczułam wielką ulgę. I pomyślałam sobie: „I po co ci to było głupia babo? Na co liczyłaś?”. Najwidoczniej liczyła na to, że ja pozostawię tę sprawę i nie będę próbowała z nią walczyć.  Nie wiem, jak można tak postąpić. Przecież w tym przypadku sama siebie wkopała. Miałam niepodważalne  dowody przeciwko niej: czek, na którym czarno na białym widniała należna mi kwota. Oprócz tego miałam też smsy od niej, w których zobowiązuje się zapłacić mi za pracę. Naraziła się na publiczne ośmieszenie, na stratę szacunku (irlandzkie gazety opisują wykroczenia podając adres, pełne imię i nazwisko przestępcy).

Wiem, że głupota ludzka nie zna granic. Wiem, że jest jak morze bez dna, że zawsze znajdzie się ktoś, kto swoją głupotą przebije głupotę innego. Głupich nie sieją – sami się rodzą. I najgorsze jest to, że wyrastają jak grzyby po deszczu. Liczni, pewni siebie, przekonani, że są najmądrzejsi na świecie.

Nie rozumiem tylko, dlaczego tak postąpiła. Nigdy już chyba się nie dowiem. Po co mówiła, że jest ze mnie zadowolona, że wynagrodzi mnie niespodzianką? Teraz już wiem, że tą niespodzianką był czek bez pokrycia. No doprawdy, udało jej się mnie zaskoczyć! Na  pomysł takiego prezentu NIGDY bym nie wpadła.

 

Niektórzy ludzie są nieprzewidywalni. Nieobliczalni. Bezmyślni. Dwulicowi. Głupi.

 

Cieszę się, że została ukarana.Zasłużyła sobie. Sprawiedliwość musi zwyciężyć.

 

I jeszcze jedno: nigdy nie traćcie nadziei. Nawet jeśli sytuacja wydaje się beznadziejna. 

czwartek, 1 listopada 2007

Dzień smutku i refleksji

Dzień Wszystkich Świętych, to zdecydowanie dzień smutku i żałoby. To czas refleksji nad naszą egzystencją, nad śmiercią, nad tymi, których kochaliśmy, a których już niestety nie ma z nami.  Dzień zupełnie odmienny od irlandzkiego Halloween, które tak poważny temat, jakim jest życie po śmierci i sama śmierć, obraca w żart i w zabawę. Nie trudno jest zauważyć, że mieszkańcy Zielonej Wyspy nie przeżywają tego dnia tak głęboko jak zwykli to  czynić nasi rodacy. Dla nas, Polaków, ten dzień ma zazwyczaj głęboki wymiar duchowy. Polega on głównie na intensywnych modlitwach, na godzinach spędzonych na cmentarzach, gdzie spoczywają nasi bliscy. W ten dzień przemierzamy nieraz dziesiątki, a nawet setki kilometrów, by dotrzeć na „rodzinny” cmentarz. Nie zrażamy się odległością, korkami drogowymi, złą pogodą, czy samopoczuciem. Jedziemy tam, bo czujemy, że mamy misję do wypełnienia. Bo czujemy, że nasi bliscy liczą na nas i z niecierpliwością oczekują naszej wizyty. I wreszcie: jedziemy, bo chcemy pokazać, że nasza pamięć i miłość jest ciągle żywa. Że nie umarła wraz z bliską osobą. Piękne świadectwo naszego uczucia.

W Irlandii dzień ten ma zdecydowanie bardziej spłycony wymiar duchowy. Większą wagę przywiązuje się do wcześniej wspomnianego Halloween. To ono obchodzone jest z pompą. Dzień Wszystkich Świętych- nie. Rozmawiałam dziś na ten temat z moją znajomą Irlandką. Powiedziała mi, że rok temu miała okazję przebywać w tym czasie w Polsce (jej mąż pracuje dla polskiej firmy komputerowej w Warszawie i często gości w naszym kraju). Sarah, bo takie jest jej imię, była pod wrażeniem polskich cmentarzy i ogólnie naszej tradycji związanej z tym dniem. Wyznała, że nie sądziła, iż cmentarze mogą być tak piękne i tak zadbane. A jednak mogą. To prawda, że nocne spojrzenie na nasze polskie cmentarze, udekorowane  setkami mieniących się światełek, robi wrażenie. Takich widoków się nie zapomina. One są namacalnym dowodem naszej pamięci, troski, i poświecenia.

A jak ten dzień wygląda na tej pięknej irlandzkiej wyspie? Powiedziałabym, że zwyczajnie. Z opowiadań mojej znajomej wynika, iż jest to dzień niezbyt różniący się od pozostałych. Nie jest na pewno dniem wolnym od pracy. Ci, którzy chcą mogą się udać na mszę i na cmentarz. I to w zasadzie wszystko. I o ile w Polsce frekwencja na cmentarzach jest naprawdę imponująca, o tyle Irlandczycy nie mają w tej kwestii powodów do dumy. Trzeba zaznaczyć, że nie każdy poczuwa się do moralnego, czy duchowego obowiązku udania się w miejsce pochówku jego bliskich. Stąd też na irlandzkich cmentarzach nie ma takich tłumów, jak na polskich.

Wiem, że wielu ludzi nie lubi tego dnia, bo uważa iż to lekka przesada, że ono jest zbyt skomercjalizowane, itd... Owszem, to dzień niezbyt radosny, ale w moim mniemaniu  potrzebny. Raz do roku możemy się poświęcić i udać na cmentarz, by tam wspólnie z rodziną pomodlić się za tych, którzy odeszli.  Na co dzień jesteśmy zbyt zagonieni, zajęci pracą, i obowiązkami, dlatego też nie zawsze pamiętamy, by zrobić coś pożytecznego dla naszych bliskich, którzy zmarli. Pierwszy listopada jest doskonałą okazją ku temu.  

A jak wyglądał mój plan dnia dzisiaj? Nie był taki, jak to miało miejsce w Polsce. Od rana do wieczora byłam pochłonięta pracą.   Nie udałam się na cmentarz, ale z pewnością poświęcę wieczorem chwilę, by pomodlić się za zmarłych. Przyznaję, że od samego momentu pobudki, moje myśli oscylują wokół tematów: Polska, rodzina, cmentarz. Wspominam, tęsknię, wyobrażam sobie dzień moich bliskich w Polsce… Łączę się duchowo z nimi. Moje myśli są dziś zdecydowanie zdominowane przez temat Wszystkich Świętych…