czwartek, 20 sierpnia 2020

Like A Boss


Tuskar Rock Lighthouse
 
Jedną z cech Homo sapiens - przynajmniej w teorii - jest wyciąganie wniosków i uczenie się na własnych błędach. Żeby nie zadać temu kłamu i nie przynieść ujmy rozumnemu gatunkowi człowieka, postanowiłam lepiej przygotować się do  naszej kolejnej przeprawy promowej. 

Pomimo tego, że w czasie mojego dziewiczego rejsu do Walii włóczyłam się po pokładzie niczym zagubiona dusza w czasie dziadów, niekoniecznie akurat szukająca jadła i wódki, czuwałam przy naszym skromnym dorobku zabranym ze sobą na pokład, kiedy Połówek spał z głową opartą na stoliku, czytałam, pisałam, piłam kawę i nie spałam, to jednak nie wspominam tego źle. Rejs był bezproblemowy, łódź sprawnie sunęła po tafli morza, a ja byłam tak podekscytowana nowym doświadczeniem, że praktycznie nie odczuwałam zmęczenia, i tuż po przybiciu do brzegów Holyhead, już po szóstej rano z werwą spacerowałam po walijskich klifach, nie mogąc nadziwić się własnemu szczęściu i pięknu, które mnie otaczało. 

A mimo to doszłam do wniosku, że teraz inaczej podejdę do sprawy. Przede wszystkim uznałam, że chcę spróbować czegoś nowego i poeksplorować nieznane mi lądy, a tym właśnie było dla mnie południe Walii i to na jego rzecz porzuciłam pomysł o powrocie na północ, która tak bardzo mi się spodobała. Padło zatem na trasę Rosslare-Pembroke obsługiwaną przez prom Isle of Inishmore (flota Irish Ferries), a ja nie mogłabym prosić o więcej. Nie znałam ani statku, ani Pembroke, ale na myśl o nich energicznie zacierałam ręce i uśmiechałam się pod nosem. Tym bardziej, że ta nadchodząca podróż miała zostać odbyta w stylu. Like a boss. 

Pomimo tego, że rejs był poranny (8:45), postanowiłam iść na całość i skorzystać z wszystkich dobrodziejstw, jakimi tylko dysponowała nasza łódź (kto chciwemu zabroni?), a zatem nabyć kabinę - gdyby Połówek chciał się przespać przez te parę godzin - a także wykupić dostęp do "klasy biznesowej", Club Class Lounge, za 18 euro od osoby. Tutaj niesamowicie wpadła mi w oko przestronna kajuta "1 Double Bed Window Plus" za 59 euro: z panoramicznymi widokami, z dość dużym oknem i wyściełanym parapetem, a do tego z dwuosobowym łóżkiem zajmującym jej centralne miejsce. 

Już oczami wyobraźni widziałam siebie na tym parapecie, wpatrzoną w morską toń, szczęśliwą i uśmiechniętą, z ekscytacją wyczekującą podwodnych mieszkańców. Albo po prostu leżącą w poprzek łóżka i podziwiającą panoramę zza oknem. 

Pech jednak chciał, że była ona dostępna najwcześniej w czwartek, nie zaś w środę, która bardziej mnie interesowała. Czwartek był do wykonania, ale gdybyśmy wyjechali właśnie tego dnia, wrócilibyśmy późnym wieczorem w niedzielę, na zaledwie kilka godzin przed powrotem Połówka do pracy, co - jak łatwo się domyślić - pewnie negatywnie odbiłoby się na jego samopoczuciu i efektywności w pracy. Dlatego ostatecznie doszłam do wniosku, że lepiej dla niego będzie, jeśli wyjedziemy w środę i wrócimy w sobotę, a bez tej kabiny spokojnie się obejdziemy. W jej miejsce wykupiliśmy mniejszą ("2 Bed Window Plus", ta sama cena, choć gorszy standard), z prywatną łazienką, dwoma kojami po przeciwległych stronach pokoju, z małym oknem i stolikiem między nimi.
Lewe czy prawe? Po której stronie śpicie? 


Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że w naszej kajucie spędzę maksymalnie dziesięć minut w czasie całego czterogodzinnego rejsu, bo tak bardzo spodoba mi się pobyt w "elitarnym" Club Class, do którego wchodziło się po wystukaniu odpowiedniej kombinacji cyferek. Tu muszę przyznać, że robienie tego sprawiało mi niesamowitą frajdę, bo za każdym razem czułam się, jakbym otwierała drzwi sezamu. Za nimi czekały bowiem na wybranych pasażerów same przyjemności: wygodne krzesełka i stoliki, ogromne okna umożliwiające podziwianie widoków za nimi, a do tego darmowe Wi-Fi, 10% zniżki na zakupy w sklepiku, dostęp do najświeższej prasy, a jakby tego było mało: darmowe napoje i przekąski, w tym nawet wino, deska serów, krakersy, wytrawne tartaletki, drożdżówki, rogaliki, owoce, soki, herbata no i oczywiście kawa. Nieograniczona ilość kawy. Różnego rodzaju. A jako bonus: cisza. Błoga cisza przez caluteńki rejs, dzięki czemu bez problemów mogłam oddawać się lekturze przewodnika, czytanej powieści i studiowaniu mapy. Ach, no i ta przestrzeń! 

Pomimo tego, że najlepsze stoliki przy panoramicznych oknach zostały szybko zajęte, nadal było sporo wolnych, które oferowały niewiele mniej przyjemne warunki podróżowania. Club Class Lounge zdecydowanie zrobiła na mnie wrażenie i już wiem, że będę wykupywać dostęp do niej na każdy kolejny rejs, jeśli tylko dany prom będzie oferował taką możliwość (Epsilon nie oferuje).

Co do kabiny zaś, to prawdę powiedziawszy, była ona w tym przypadku pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, bo ostatecznie nie zrobiliśmy z niej żadnego użytku. Połówek, co prawda, poleżał chwilę na swoim łóżku, ale ja nie chciałam siedzieć zamknięta w "klatce", kiedy miałam na wyciągnięcie ręki taką przestrzeń i takie luksusy w "pierwszej klasie", dlatego też szybko i bez żalu się z niej ewakuowałam. Doceniłam ją za to w czasie nocnego rejsu powrotnego, ale to już chyba opowieść na inny raz. 

Sama Isle of Inishmore bardzo różniła się od Epsilonu, którym dwukrotnie podróżowaliśmy. Ten drugi był niesamowicie prosty i łatwy w obsłudze - w sam raz na pierwszy raz i bezstresową podróż. Trudno było się na nim zgubić. Za każdym razem parkowaliśmy na piątym pokładzie, gdzie też znajduje się recepcja, robiliśmy dosłownie kilkadziesiąt kroków i już w niej byliśmy: mogliśmy od razu udać się do sklepiku bezcłowego, kawiarenki albo restauracji, bo wszystko znajdowało się koło siebie. 

Isle of Inishmore podsumowałabym jednym słowem: schody. Wszędzie schody. Dużo schodów. Parkowanie na piątym pokładzie, gdzieś głęboko w trzewiach łodzi, potem wspinaczka po schodach na pokład dziewiąty, oczywiście z laptopem i innymi niezbędnymi/drogocennymi bagażami (w czasie rejsu nie ma możliwości powrotu do samochodu), gdzie była nasza kabina. Jak durnie udaliśmy się do niej... bez odebrania klucza z recepcji, zatem potem tup, tup schodami dwa piętra niżej do recepcji po klucz, a potem znowu pokonywanie klatek schodowych, żeby dotrzeć na pokład dziewiąty (kabina), a następnie na jedenasty (Club Class Lounge). Plus tego wszystkiego był taki, że znajdowaliśmy się na samej górze statku, dosłownie na jego "dachu", więc spacer po nim był przyjemniejszy niż po Epsilonie, gdzie chcący sobie popatrzeć na morze i pooddychać "świeżym" powietrzem, obracałam się głównie w strefie dla palaczy.


sobota, 8 sierpnia 2020

Wyjazd, którego miało nie być



O powrocie do Walii zaczęłam marzyć, zanim jeszcze z niej wyjechałam. Śmiało mogę powiedzieć, że mój pierwszy pobyt w niej zrewolucjonizował podróżniczy aspekt mojego życia - od tamtej chwili dzieliłam je na to, co było przed Walią, i na to, co było po niej. A to, co było po niej, tak bardzo mi się spodobało, że nagle straciłam zainteresowanie przemieszczaniem się samolotem i pokochałam podróże promem, a dokładniej z Irish Ferries, bo to ich flotą czterokrotnie pokonywałam Morze Irlandzkie i Kanał św. Jerzego. Co więcej, każdy z tych razów równie mocno sobie chwaliłam. 

Dopiero po swoim pierwszym razie związanym z przeprawianiem się drogą morską z jednego kraju do drugiego zauważyłam, o ile jest to mniej stresujące, a zarazem bardziej komfortowe doświadczenie w porównaniu z podróżą samolotem. Niesamowicie prosta i przyjemna odprawa1 - nawet bez konieczności wychodzenia z samochodu i pokazywania dokumentu tożsamości! - żadnych limitów na bagaż, żadnego krępującego i upokarzającego obmacywania w czasie kontroli na lotnisku, brak konieczności dzielenia swojej najbliższej przestrzeni osobistej z obcymi i słuchania rozwrzeszczanych dzieci,  toalety w normalnym rozmiarze, możliwość swobodnego poruszania się w dowolnym momencie... No i przestrzeń, co pewnie nie bez znaczenia będzie dla klaustrofobików. 
 przeprawa Isle of Inishmore

Liczyłam, bardzo liczyłam, na to, że w minionym roku znów uda nam się odwiedzić Wielką Brytanię. Choćby tylko na kilka dni. Nie miałam wielkich wymagań. Jednak mimo tego, że były one skromne, plan okazał się trudniejszy do zrealizowania, niż myślałam. Na przeszkodzie stanęła, jak to zwykle bywa, praca Połówka. Firma, która często wydobywa ze mnie to, co najgorsze, bo nasze światopoglądy znacznie od siebie odbiegają. Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że stoimy po zupełnie przeciwnych stronach tej samej barykady, a co za tym idzie, mamy diametralnie inne spojrzenie na tę samą kwestię. 



Ja, jako "westalka" i orędowniczka ogniska domowego, uważam, że czas prywatny i rodzinny pracownika to jego świętość. Że chcący mieć szczęśliwego i efektywnego pracownika, trzeba najpierw zadbać o równowagę między życiem zawodowym a osobistym. Firma Połówka wydaje się hołdować nazistowskiemu arbeit macht frei. Możesz być naprawdę sumiennym pracownikiem, możesz codziennie dawać z siebie 100%, możesz chętnie zostawać po godzinach, a nawet pracować we wszystkie weekendy, ale to i tak nie da ci pewności, że w nagrodę za swoje oddanie dostaniesz tę parę dni urlopu w lipcu. Bo przecież nieważne, że szkoła się skończyła, że rodzice chcieliby wspólnie wyjechać z dziećmi na urlop, nieważne, że to wakacje, że pogoda najładniejsza i każdy chciałby poczuć, że żyje. To nic, że w firmie jest co najmniej jedna osoba, która mogłaby cię zastąpić na ten tydzień czy dwa. Świat by się przecież nie zawalił. Jak na ironię łatwiej było Połówkowi dostać wolne latem, kiedy był prawą ręką szefa w małej irlandzkiej firmie, w której nie miał zastępcy, niż wtedy, kiedy zaprzedał duszę amerykańskiemu holdingowi. 


 
Jak można się domyślać: ziałam ogniem, plułam jadem i dokonywałam masowych mordów w swoich myślach, kiedy zrozumiałam, że ze wspólnego wakacyjnego wyjazdu do Walii raczej nic nie wyjdzie, bo nie zsynchronizujemy się urlopami. To głównie ta świadomość była dla mnie bodźcem do zrobienia sobie mini-urlopu pod koniec czerwca w hotelu Armada w hrabstwie Clare2. Skoro nie mogłam liczyć na wspólny urlop w lipcu, to postanowiłam, że chociaż przedłużymy sobie czerwcowy weekend i zrobimy coś, czego zazwyczaj nie praktykujemy - pojedziemy do fajnego hotelu zamiast B&B. Choć i tu nie obyło się bez małych potknięć, bo data, która mnie interesowała, nie podobała się Połówkowemu managerowi, więc wyjazd trzeba było opóźnić o tydzień. 


Cud zdarzył się w momencie, w którym byłam już całkowicie pogodzona z losem, kiedy to już prawie zapomniałam, że jeszcze niedawno nosiłam żałobę po wyjeździe, który został abortowany przez nieczułą korporacyjną machinę. 


Pewnego pięknego dnia Połówek wystąpił w roli archanioła Gabriela, który zwiastuje Dobrą Nowinę i oznajmił mi, że crunch time w firmie niespodziewanie się przesunął, i w związku z tym manager sobie o nim przypomniał, proponując mu zerwanie owocu z zakazanego drzewa - skoro pozostajemy w religijnej tematyce -  a mówiąc po ludzku:   wzięcie tygodnia wolnego - albo nawet dwóch! - w lipcu tak, żeby nabrał sił na okres intensywnej pracy.

 A tu już nasz powrotny Epsilon w Holyhead

Reszta już poszła jak po maśle: odkurzanie mapy południowej Walii, nad którą kiedyś tak pieczołowicie pracowałam, skrupulatnie zaznaczając wszystkie interesujące zamki, wyszukiwanie jak najlepszych biletów na rejs, rozglądanie się za noclegiem, rezerwowanie opiekunki dla naszych włochatych umilaczy życia... 

I choć przez długi czas miałam następujące dylematy3
1) czy rezerwować noclegi w Walii w ciemno (nie wiedząc, ile kilometrów pokonamy danego dnia i gdzie rzuci nas los) czy też może nie zawracać sobie nimi głowy (bo choć z reguły jestem dość poukładana, to jednak kocham spontaniczność i szalone pomysły) 


2) czy jechać do Rosslare na dzień przed naszym wczesnoporannym rejsem, przespać się w pensjonacie, by rano bez nerwów i stresu stawić się w porcie po siódmej rano, czy też może darować sobie pobyt w B&B, a zamiast tego wyjechać w środku nocy z odpowiednim zapasem czasu, by zdążyć przed zamknięciem odprawy,
po przejściu tej wyboistej drogi do otrzymania urlopu, okazały się one być prawdziwą błahostką.  
 
CDN


_________
1 Od 2019 roku, kiedy to pisałam tę relację, sporo się zmieniło (Brexit, coronavirus), teraz niestety już pewnie nie jest tak łatwo, prosto i przyjemnie. W bieżącym roku nie miałam okazji przekonać się o tym, i to już raczej się nie zmieni, bo w 2020 nie planuję zagranicznych wyjazdów
2 W pierwotnym zamierzeniu relacja z urlopu w Clare miała pojawić się przed relacją z Walii
3 Dla niecierpliwych: zdecydowaliśmy się na nocleg w Rosslare