piątek, 25 kwietnia 2014

Leniwa niedziela w Kilkenny





Kilkenny, zwane też marmurowym miastem, uchodzi za jedno z najpiękniejszych miast irlandzkich. Po weekendzie w nim spędzonym zdecydowanie przychylam się do takiej opinii. Jeszcze do niedawna pewnie kręciłabym nosem usłyszawszy takie słowa, ale ten krótki wypad sprawił, że doznałam swoistego uzdrowienia. Przejrzałam na oczy. Zobaczyłam to, czego nie dostrzegłam parę lat temu, kiedy wybraliśmy się tam na naszą pierwszą samochodową wycieczkę po Irlandii. Nie mówię, że było źle. Nie mówią też tego nasze roześmiane twarze, kiedy przeglądam zdjęcia zrobione tamtego dnia. Prawie siedem lat temu. Spod parasolki ociekającej deszczem widać zadowolone miny. A co najważniejsze – uśmiechom odpowiadają radosne spojrzenia. Znaczy się, fajnie było, deszcz nie przeszkadzał. Jednak Kilkenny wtedy mnie nie rozkochało. Ani tamtego sierpniowego dnia, ani później, przy okazji kolejnych wizyt.



Nasz niedzielny spacer rozpoczęliśmy od parkingu John’s Quay, gdzie z ulgą pozostawiliśmy nasze auto, by spokojnie sobie stygło, podczas gdy my będziemy się grzać, spacerując i spalając kalorie. Połówek, który wcześniej wydostał się z auta, rzekł: „Chodź, coś zobaczysz”. No i chwilę później zobaczyłam „dzieło” niespełnionego artysty, który na tyłach szarego budynku dał upust swojej miłości do Górnika Wałbrzych. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto rządzi w polskiej lidze, autor dorysował jeszcze koślawą koronę.


Kilkenny, dumnie noszące tytuł city, szybko udowodniło nam, że nie śpi nawet w niedzielne poranki. Po przecinającej miasto rzece Nore gładko sunęli kajakarze różnego wieku: od dzieci do dorosłych. Przyglądałam się chwilę temu zjawisku, a także najnowszemu nabytkowi miasta – mostowi Lady Desart Bridge, otwartemu na początku tego roku.



Most nazwano na cześć filantropki udzielającej się także w polityce - Lady Desart – uchodzącej za najważniejszą Żydówkę w irlandzkiej historii. Za zasługi dla miasta postanowiono uhonorować jej pamięć nowoczesnym mostem, który w duchu współczesnej mody zakochani już zaczęli dekorować swoimi miłosnymi kłódkami.



Mężczyzna przycupnięty nad brzegiem Nore gorącymi okrzykami zagrzewał kajakarzy do walki. Nieświadomie wywoływał tym samym mój uśmiech. Jego: „One more push, lads! One more push!” kojarzyło mi się bardziej z zachętami położnej do parcia niż z trenerskimi okrzykami. Jego nawoływania najwyraźniej działały – kajakarze wydawali się ostoją skupienia, ale znaleźli się też tacy, którzy zdołali posłać uśmiech do obiektywu. Sport i zabawa – o to właśnie powinno w tym chodzić.




Uśmiech z twarzy nieco zmyły mi zamknięte drzwi Blaa Blaa Blaa Sandwiches, miniaturowego lokalu znajdującego się tuż u stóp zamku. Kafejkę, bo słowo restauracja to chyba za dużo powiedziane, okrzyknięto na Trip Advisor numerem jeden w Kilkenny. Idealnym miejscem do nabycia śniadania i lunchu. Rano w czasie śniadania w naszym B&B celowo zostawiłam sobie miejsce na jakiś sandwicz z tego lokalu, niestety spotkało mnie małe rozczarowanie. W niedziele jadłodajnia jest zamknięta.



Wobec takiego obrotu spraw postanowiliśmy wstąpić na zamkowe włości. Bo nie wiem, czy wiecie, ale w sercu Kilkenny znajduje się imponująca szara twierdza – zamek, który przez blisko sześćset lat zamieszkiwał ród Butlerów. Po wyprowadzce ostatniej przedstawicielki rodu, a miało to miejsce w drugiej połowie XX wieku, zamek trafił w ręce państwa. Został pięknie odrestaurowany i dziś ku uciesze turystów nadaje się do zwiedzania.



To jednak spore zamczysko jest, a ponieważ kilka lat temu zwiedziliśmy je i kilka innych tutejszych zabytków, to tym razem postanowiliśmy skupić się tylko i wyłącznie na szwendaniu się po przyzamkowym terenie. Nie bardzo mieliśmy ochotę spędzić ponad godzinę na zwiedzaniu zamkowych komnat, choć zapewniam Was, że Kilkenny Castle godny jest uwagi. Wstęp kosztuje tylko sześć euro, co nie jest wygórowaną ceną, biorąc pod uwagę jego urodę i rozmiary. Wnętrza można zwiedzać tylko z przewodnikiem i niestety nie można fotografować tego, co się widzi. No chyba, że przewodnik nie widzi.



Było znacznie za wcześnie na podziwianie całkiem ładnego latem - przylegającego do zamku - ogrodu różanego. Na próżno szukać tu choć jednego płatku róży. Przyroda nie do końca wybudziła się ze snu zimowego. Tylko fontanna wydała się obojętna na pory roku. Woda może z niej tryskać przez cały rok.



Przeszłam zatem koło pomnika okaleczonego Hermesa skromnie zakrywającego swoją męskość i natrafiłam na pierwszego czworonoga. Zastanawiałam się przez chwilę, czy wesoło biegnący basset pokaże, jaki ma olewający stosunek do tego boga pasterzy i patrona złodziei, ale pies tylko powęszył w trawie i pobiegł dalej. Może znajdująca się nieopodal bogini Diana załapała się na „podlanie”, ale tego już się nie dowiedziałam, bo zniknęłam za rogiem.



Z oczu zniknął mi basset, ale chwilę później mogłam zobaczyć szeroki wachlarz psiej rasy. Zamkowe – notabene rozległe - włości doskonale spisują się jako miejsce do spacerów i joggingu. Widać, że miejscowi upodobali je sobie choćby do wyprowadzania swoich czworonogów. Wkrótce poczułam się jak na jakiejś wystawie psów: tutaj beagle, tam labrador, a trochę dalej pełna siły i energii para młodych alaskan malamutów, którą  właściciele najwyraźniej z trudem utrzymywali na smyczy. Znalazł się nawet berneński pies pasterski, zapewne stały spacerowicz. Widać było, że na pamięć zna drogę do „wodopoju”, w którym właśnie chciał ugasić pragnienie.



My też postanowiliśmy ugasić pragnienie. Bynajmniej nie w tym samym miejscu co psy. Jako że nieopodal znajdowała się Café la Coco, dość wysoko uplasowana we wspomnianym rankingu kawiarń i restauracji w Kilkenny, postanowiliśmy ją odwiedzić. Miejsce jest miniaturowe, w środku nie ma chyba nawet dziesięciu stolików, ale urządzono je z pomysłem i smakiem. Załapaliśmy się na przedostatni stolik, a kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, w kafejce było niczym w ulu. W porze lunchu to miejsce zdecydowanie nie świeci pustkami. I wcale mnie to nie dziwi: zamówiona przeze mnie kawa była smaczna, a i Połówek chwalił trafność swojego zamówienia. Banoffee crêpe zdecydowanie osłodził mu i tak słodki pobyt w Kilkenny.



Wiem już, dlaczego turyści tak chętnie tu przyjeżdżają. Dostrzegłam to, czego wcześniej nie widziałam. Kilkenny jest nie tylko uroczym średniowiecznym miastem z dużą liczbą ciekawych zabytków. To także baza wypadowa do wielu ciekawych atrakcji leżących poza obrębem miasta: monastycznych ruin Kells, Kilree i Jerpoint Abbey, jednej z najciekawszych irlandzkich jaskiń – Dunmore Cave… To mekka kulturalna dla miłośników sztuki, teatrów, festiwali i oryginalnych wyrobów rękodzielniczych.



I tego obrazu nie da rady zmącić zwiększona w ostatnim czasie popularność imprez typu wieczory panieńskie i kawalerskie. Jakby na potwierdzenie „problemu”, z jakim zmagają się lokalne władze, w sobotni wieczór natrafiliśmy na wesołą grupkę wypacykowanych kobiet niosących ogromnego nadmuchanego penisa i mało ponętnego dmuchanego faceta-lalkę [naprawdę są jakieś desperatki, które korzystają z tego czegoś?!]. Nawet po gorączce sobotniej nocy, w niedzielę rano Kilkenny wygląda świeżo i czysto. Naprawdę polecam. To miasto zdecydowanie może przypaść do gustu – trzeba tylko pozwolić mu dać się odkryć. I nie patrzeć przed siebie, lecz rozglądać się na boki. Kolorowe elewacje budynków są tego warte.



piątek, 18 kwietnia 2014

Uczta kinowa dla wymagających - pseudorecenzja "Calvary"

Piątkowa wizyta w kinie na „Calvary” była dla mnie niczym wyborne spotkanie w przyjacielskim gronie. Na wielkim ekranie pojawili się doskonale znani mi irlandzcy aktorzy – ludzie, których naprawdę cenię i lubię oglądać. Część z nich już dawno zakwalifikowałam do grona moich filmowych ulubieńców. Wspomniany seans tylko potwierdził słuszność mojej decyzji. Aktorstwo było na wysokim poziomie, a główny bohater „Calvary” – Brendan Gleeson – którego sylwetka już wcześniej gościła na moim blogu, spisał się na medal. Niektórzy twierdzą, że rola poczciwego księdza Jamesa Lavelle była rolą jego życia.


„Calvary” to najnowsze dziecko reżysera i scenarzysty Johna Michaela McDonagh, brata nieco bardziej popularnego Martina McDonagh, który ma na swoim koncie takie filmy jak „In Bruges” i „Seven Psychopaths”. Twórczość braci McDonagh jest zdecydowanie specyficzna i okraszona czarnym humorem. Nie dla idiotów mówiąc ostro, lub nieco łagodniej: nie dla wszystkich. Albo się ją lubi, albo nie.

Film rozpoczyna się z grubej rury. Siedzący w konfesjonale, zapewne niczego nie przeczuwając, ojciec Lavelle dowiaduje się, że zostanie zabity. Nie za chwilę, nie dziś i nie jutro. Za tydzień. Jaka łaskawość ze strony mężczyzny klęczącego po drugiej stronie konfesjonału, jaki przejaw dobrej woli! Jaka szlachetność! Powód drastycznej decyzji nieznajomego poznajemy chwilę później. „Spowiadający się” został potwornie wykorzystany seksualnie jako dziecko. Zawinił ksiądz. A ponieważ sprawca nie żyje, za jego grzechy ma zapłacić ojciec Lavelle. I nieważne, że jest on dobrym pasterzem, który nigdy nie wyrządził krzywdy swoim owieczkom. To nawet lepiej. Zbrodnia będzie bardziej szokująca. Co w takiej sytuacji zrobi wspomniany ksiądz? Czy ze skruchą wejdzie w rolę Chrystusa chcącego odkupić winę ludzkości? Czy podejmie się jakże trudnej drogi na swoją osobistą Golgotę?

W „Calvary” McDonagh przedstawił szeroki wachlarz ludzkich charakterów. Być może jest to nieco przerysowany obraz, bo w niewielkiej społeczności, w której żyje nasz bohater, znajdują się przeróżne (nie)ciekawe indywidua. Mamy m.in. czarnoskórego, nieco złowrogiego mechanika, mamy wiekowego pisarza, młodego homoseksualistę, cynicznego lekarza ateistę [szyderczy uśmieszek to już specjalność i znak firmowy Aidana Gillena], obrzydliwie bogatego bankiera [Dylan Moran], któremu doskwiera samotność, a także nieobliczalnego rzeźnika [Chris O’Dowd], a jednocześnie damskiego boksera. Jest także morderca-kanibal [w tej roli syn Gleesona, Domhnall]. Mam wrażenie, że obecność w filmie każdej z tych osób jest solidnie przemyślana. Każda z nich reprezentuje dany problem, każda z nich coś wnosi swoją rolą. Żadna nie jest przypadkowa. Razem tworzą mikrokosmos współczesnej Irlandii.

Film zapada w pamięć, zmusza do refleksji, porusza ważne kwestie, ale mimo wszystko nie przytłacza. Mam wrażenie, że tworząc „Calvary” reżyser szukał równowagi pomiędzy dobrem i złem, ciężkością i lekkością. W poważną tematykę wprowadził elementy humoru, wplótł kojące irlandzkie pejzaże, a całość ozdobił nastrojową muzyką. A do widzów, którzy oglądali „The Guard”, puścił frywolne oko umieszczając w obsadzie „Calvary” kilku takich samych aktorów. I chociażby z tego powodu oglądało mi się go przyjemnie. Miło było popatrzeć na Irlandię widzianą z lotu ptaka, zobaczyć na szerokim ekranie Split Rock, zamek w Easky, Strandhill, majestatycznego Ben Bulbena, plażę Streedagh – miejsca, które kiedyś sama mogłam podziwiać na żywo. Ujęto tu wszystko co najlepsze w hrabstwie Sligo.

Prawda, że najnowsze dzieło McDonagh to gorzka czekolada, ale czekolada naprawdę dobrej jakości. Ci, którzy osobiście chcieliby zmierzyć się z „Calvary”, jeszcze przez jakiś czas będą mieć okazję to zrobić. Film wszedł do kin w piątek 11 kwietnia i pewnie jeszcze przez co najmniej tydzień będzie emitowany.



wtorek, 15 kwietnia 2014

Michael Collins: a musical drama - reaktywacja

Takiego weekendu to ja już dawno nie miałam! Ja, prosta baba ze wsi, zaznałam takiego hajlajfu, że muszę teraz czym prędzej spisać swoje wrażenia, abym nie daj Boże nie eksplodowała z nadmiaru emocji i wrażeń.


A wszystko zaczęło się jakieś trzy tygodnie temu od niewinnego pytania zadanego mi przez Połówka, a mówiąc dokładniej – rzuconego w kierunku moich pleców, bo kiedy ja naparzałam w klawiaturę, pytający znajdował się za mną.


- Chciałabyś pojechać na Michaela Collinsa? – usłyszałam.


Mistrzyni dobrego wychowania i udzielania ścisłych odpowiedzi na zadany temat [jak nauczyciele dawali sobie ze mną radę?!] odrzekła beznamiętnym tonem: „Nie ma Michaela Collinsa” i nawet nie raczyła odwrócić się od komputera. Nie wiedziałam, że spektakl powrócił na deski teatru. Niezrażony głupią odpowiedzią, Połówek ponownie zadał mi to samo pytanie. Tym razem wolno i wyraźnie, mając zapewne w pamięci wnioski wyciągnięte w przeszłości: życie z blondynką przypomina posiadanie w domu upośledzonego dziecka. Jedno i drugie wymaga dużo, dużo miłości i cierpliwości. O tym drugim szybko dałam mu przypomnieć, udzielając nieco opryskliwej odpowiedzi. No bo po co zadaje głupie pytania, skoro to rozumie się samo przez się: Jasne, że chciałabym pojechać na Michaela Collinsa! Przecież doskonale wie, jak wielkie wrażenie zrobił na nas ten musical, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy go w dublińskim teatrze.


Pięć długich lat. Tyle przyszło nam czekać na reaktywację Michaela Collinsa, musicalu poświęconego pamięci Collinsa, założyciela Irlandzkiej Armii Republikańskiej [IRA] i człowieka, który w znaczącej mierze przyczynił się do utworzenia Wolnego Państwa Irlandzkiego. Składając podpis w 1921 roku na traktacie angielsko-irlandzkim, który kończył irlandzką wojnę o niepodległość i dawał Irlandczykom WPI, Collins podpisał swój wyrok śmierci. Mimo że miał wtedy tego świadomość.



Michael Collins: a musical drama na krótko powrócił na scenę. Od 6 do 12 kwietnia wystawiano go w Watergate Theatre, małym teatrze w uroczym mieście Kilkenny, całkiem słusznie zwanym najładniejszym irlandzkim city. O samym Kilkenny jeszcze będzie, dziś natomiast chciałabym się skupić na spektaklu, na którym mieliśmy przyjemność się pojawić.



Tak jak pięć lat temu w dublińskim The Olympia Theatre, tak i teraz spektakl zgromadził niezwykle zróżnicowaną publikę. Oczywiście dominowały osoby w co najmniej średnim wieku, aczkolwiek był też kwiat irlandzkiego narodu. Tym razem jednak nie mieliśmy możliwości wybrania sobie miejsc na sali. Być może istniała taka możliwość dla tych, którzy kupowali bilety osobiście, my jednak zamawialiśmy je online. Co prawda nie mogę narzekać na losowo przypisane miejsca, jako że siedzieliśmy na samym przedzie, jednak gdybym miała możliwość, chętnie bardziej bym się wypośrodkowała, a nie siedziała na skraju.



urocza uliczka naprzeciwko teatru


Show rozpoczął się z tradycyjnym irlandzkim opóźnieniem. O 20:00 jeszcze świeciły się światła, publika jeszcze mościła się na niebieskich fotelach, a odgłosy na sali przypominały te z ula. Chwilę później jednak spowiła mnie ciemność, bynajmniej nie dlatego, że straciłam przytomność, i rozpoczęła się część pierwsza przedstawienia, trwająca chyba nieco ponad godzinę.



W przerwie wykoncypowałam sobie, że powinniśmy koniecznie nabyć bilety loteryjne, które sprzedawały hostessy zgrabnie manewrujące między poszczególnymi rzędami foteli. Rozochocona byłam niezwykle udanym debiutem loteryjnym sprzed dwóch lat, który to przyniósł nam wygraną w postaci słodkości i butli wina. Wyniki losowania miały zostać umieszczone na drzwiach wyjściowych po zakończeniu spektaklu.



wyprzedano wszystkie bilety


Z teatru wydostaliśmy się dopiero kwadrans przed 23:00, uprzednio zapłaciwszy cenę za siedzenie na samym początku. Prawdę głosi biblijne „pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi”. Posuwając się ku wyjściu w tempie ślimaka odurzonego środkami nasennymi udało nam się za to podsłuchać rozmowę wzruszonej Irlandki, która sama będąc aktorką, dysponowała nad wyraz rozwiniętą wrażliwością artystyczną. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że tematyka show rzeczywiście mogła wzruszać i zapewne wzruszała. W końcu w musicalu przedstawiano wydarzenia, które nie są historią antyczną.



I choć Połówek twierdzi, że dubliński show stał na nieco wyższym poziomie muzycznym, aktorzy z Kilkenny Musical Society również się nie oszczędzali, dając z siebie 100% swoich możliwości. Ja osobiście przyznałabym wyróżnienie Matce Irlandii [Delia Larkin], która choć miała niezbyt rozbudowaną rolę, to jednak robiła piorunujące wrażenie – bardzo dobra mimika, super charakteryzacja. Kobieta wyglądała na wyjętą z jakiegoś horroru. Podobał mi się też odtwórca roli Harry’ego Bollanda, Eoghan, który śpiewał z taką zawziętością, że aż czerwieniał na twarzy. Na oklaski zasłużył również sam Michael Collins [w tej roli jego imiennik – M. Hayes]. I choć nie przypominał z wyglądu rosłego Collinsa, którego słusznie zwano Big Fella, spisał się świetnie. Ma bardzo dobre zdolności aktorskie, nie tylko talent muzyczny. Ten ogień w oczach i ta żarliwość mówiły same za siebie. Michael śpiewał z taką pasją, werwą i determinacją, że pluł przy tym niesamowicie, zraszając obficie wszystko i wszystkich w promieniu metra.



Podobało mi się przedstawienie, choć tym razem w końcowej scenie nie poryczałam się niczym bóbr, ale i tak najlepiej miała Kitty [ukochana Michaela], którą na scenie całowało aż dwóch mężczyzn.



Czy zadziwię Was, jeśli napiszę, że tym razem nic nie wygrałam w loterii? Wszystko wskazuje na to, że za pierwszym razem towarzyszyło mi szczęście początkującego. Nic to. I tak było przyjemnie.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Z cyklu "Ostatnio przeczytane" - podsumowanie marca

Rozprawienie się z prezentami znalezionymi pod choinką poszło mi nad wyraz sprawnie. Całkiem imponujący stos szesnastu książek został w ciągu minionych miesięcy zredukowany do marnych czterech sztuk. I wszystko wskazuje na to, że na razie tak zostanie. Między innymi dlatego, że wśród niedobitków znajduje się „Nawałnica mieczy”, trzecia część sławnego cyklu George’a R.R Martina. Pierwszą z nich – „Grę o tron” - męczę bodaj od ponad roku i za nic na świecie nie mogę przez nią przebrnąć. Zawsze mam tysiąc powodów, by czytać coś innego.


Książki, o które wzbogaciłam się w grudniu, zdecydowanie były w moim guście, ale mimo wszystko nie udało im się na tyle mnie zaabsorbować, bym zaprzestała wizyt w bibliotece. Jak wiadomo: ciągnie wilka do lasu. A ponieważ wśród bibliotecznych zbiorów znalazło się wiele pozycji autorów, po których sięgam w ostatnim czasie bardzo chętnie, to tym bardziej nie potrafiłam powiedzieć sobie „nie”.


Poniżej zamieszczam parę słów o każdej z przeczytanych ostatnio książek, a nuż kogoś to zainteresuje. Prędzej łysy porośnie „futrem”, niż ja napiszę pełnowartościową recenzję każdej z nich. Nie ma takiej szansy. Nie mam na to ani weny ani czasu.



Pozycja pierwsza: „The Stranger”, znana w Polsce jako „Ofiara Losu”, to czwarta część cyklu z Eriką Falck i Patrikiem Hedströmem. Przeczytałam, a potem westchnęłam rozczarowana. Camillo, ach, Camillo! Po tym jak uwiodłaś mnie bardzo fajnym klimatem „Kaznodziei” i „Kamieniarza”, nadłamałaś mi serce tą „Ofiarą Losu”. Te dwa tomy zdecydowanie najbardziej mi się podobały i choć domyśliłam się rozwiązania w „Kamieniarzu”, i tak nie popsuło mi to przyjemności czytania. A „The Stranger” jest, hmm, strange. Dziwny. Taki sobie. Nie budzi ani większych emocji, ani specjalnie nie relaksuje. Mam nadzieję, że najseksowniejsza szwedzka pisarka nie wpadła w „niziny intelektualne” w czasie pisania tego tomu. Teraz powoli zbliżam się do końca piątej części, „The Hidden Child” [„Niemiecki bękart”] i niestety szału nie ma. Nazizm – ciężka tematyka. Trudno z takiego kalibru wyczarować „magiczną” powieść. Z pustego i Salomon nie naleje. I choć na razie jestem z Camillą na etapie małżeństwa z trzydziestoletnim stażem, w którym nie ma już takiej namiętności i takiego żaru jak na początku, to i tak nie mam zamiaru jej porzucać. Po prostu ją lubię. Z przyjemnością i z zainteresowaniem zapoznam się z pozostałymi tomami cyklu. I z wszystkim innym, co napisze.


„Girl Missing” [„Ciało”]. Po Tess Gerritsen zaczęłam sięgać bardzo często i bardzo chętnie, odkąd w zeszłym roku wyłowiłam jej pierwszą książkę w sklepiku w uroczym Howth. Wkupiła się wtedy w moje łaski mrocznym thrillerem, którego lekturę przerywałam niemal z bólem serca. Nie lubię jednak Tess z „Girl Missing”, „Under the Knife” [„Czarna Loteria”] i innych „harlequinowych” kryminałów. Wybaczam jej jednak te „nieudolne” początki i cieszę się ogromnie, że pisarka-lekarka nie została po złej stronie mocy. Wróżę jej dalszą świetlaną przyszłość. Tak długo, jak tylko nie będzie tworzyć dziwacznych tworów i łączyć kryminałów i harlequinów w jedno. Pani Gerritsen, można zdobyć żeńską część czytelników bez wplatania tandetnych wątków miłosnych. Naprawdę.


„The Accident” Linwooda Barclaya. Tego pana również wyłowiłam we wspomnianym sklepie w Howth. Trafiłam wtedy na „No Time For Goodbye” [„Bez śladu”]. Oj, jak dobrze mi wtedy było! Ciekawa fabuła, nutka tajemniczości, czyli to co tygryski lubią najbardziej. „The Accident” również przypadł mi do gustu. To ten sam Linwood, którego polubiłam. Dobrze się czytało, książka wciągała, a po jej zakończeniu nie było niesmaku. Został mały niedosyt, ale na to się zaradzi. Kolejną już zamówiłam sobie w bibliotece.


„Seconds Away” [„Kilka sekund od śmierci”] Cobena to druga część cyklu z młodziutkim Mickey’em Bolitarem. Tak prawdę powiedziawszy, to książka przeznaczona jest raczej dla młodszych czytelników, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. „Shelter” [„Schronienie”], pierwszy tom na tyle przypadł mi do gustu, że postanowiłam zapoznać się z tomem drugim. Niestety nie utrzymał on mojego zainteresowania na takim samym poziomie jak jego poprzednik, ale tragedii nie było. Niestety obawiam się, że poziom pozostałych tomów będzie spadał, ale może niepotrzebnie zrzędzę i praktykuję czarnowidztwo. Czas pokaże.


„Headhunters” [„Łowcy głów”] Jo Nesbø. Z tym norweskim pisarzem i muzykiem spiknęli mnie moi Czytelnicy. Na pierwszy ogień poszedł „Człowiek-nietoperz” - pierwszy tom cyklu z Harrym Hole. Żeby było grzecznie, po kolei i po bożemu. Całkiem dobry kryminał, aczkolwiek czytałam lepsze. Ale ponieważ był to pierwszy raz pana  Nesbø, a te jak wiadomo bywają pokraczne, to postanowiłam go nie przekreślać. Jakiś czas później z własnej nieprzymuszonej woli sięgnęłam po „Łowców głów”, po czym pogratulowałam sobie wyboru. Książka podobała mi się bardziej niż wspomniany „Człowiek-nietoperz”, a jej końcówka nawet mnie nieco zaskoczyła. Tak trzymać, Jo!



Tyle o książkach bibliotecznych. Teraz jeszcze parę słów o tych moich prywatnych, które raczej mają marne szanse zobaczyć wspomnianą bibliotekę na własne oczy. Głupio byłoby zakończyć mój książkowy przegląd nie wspominając o pozycji, którą uważam za najbardziej wartościową z tych, które przeczytałam w ostatnim czasie. Mowa tutaj o „The Boy at the Gate”, której autorem jest irlandzki muzyk Danny Ellis. Takie niespodzianki to ja lubię. Nie spieszyło mi się do jej przeczytania, odkładałam ją na później, chyba podświadomie trochę się jej obawiając. Tymczasem okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. W swojej książce Danny opisuje głównie swoje dzieciństwo, czas w dużej mierze spędzony w surowej dublińskiej szkole prowadzonej przez braci bożych zwanych Christian Brothers. To właśnie oni byli kilkadziesiąt lat temu postrachem irlandzkich dzieciaków.




Danny w świetny sposób spisał swoje przeżycia z sierocińca. Książka wciągała niczym najlepszy kryminał, nie mogłam się z nią rozstać. Chciałam więcej i więcej. Koniecznie musiałam wiedzieć, jak potoczą się jego losy, a odpowiedź na to pytanie kryła się wśród nieprzeczytanych kartek. Przewracałam je w błyskawicznym tempie, składając w duchu gratulacje Ellisowi za napisanie autobiografii, która z przyciężkawej tematyki zrobiła tak lekką lekturę. Spodobała mi się jego prawdomówność, bezpretensjonalny ton i ogólnie pojęta lekkość. Nie było w niej robienia z siebie męczennika, nie było wybielania, nie było też obciążania winą. Tylko prosta, surowa prawda. A ponieważ fabuła umiejscowiona była w Irlandii z lat 50. i 60., to tym bardziej czytałam ją z zaciekawieniem. Książka zdecydowanie zasłużenie wdarła się na szczyt irlandzkich list bestsellerów.



W porównaniu z nią dwie pozostałe pozycje: „Sezon burz” i „The Book of Souls” wypadają blado, choć tak naprawdę złe nie są. Mają jednak mocnego konkurenta. „The Book of Souls” napisana została przez Jamesa Oswalda, Szkota, który nie tylko pisze książki, ale także [a może przede wszystkim?] zajmuje się farmą odziedziczoną po niespodziewanie i tragicznie zmarłych rodzicach. Hoduje urocze, włochate bydło, wypasa owce i ma się dobrze. Przeżywa swoje pięć minut sławy, jako że jego kryminały szybko skradły serce czytelnikom. Co prawda książka jakoś szczególnie mnie nie zauroczyła, ale to też dlatego, że jestem twardym zawodnikiem, który kryminały czyta od dawien dawna i w dodatku ma swoich sprawdzonych, ulubionych pisarzy tego gatunku. Nowicjuszom czasami ciężko się u mnie wybić, jako że mam tendencję do faworyzowania „swoich” ludzi. Po trudnym początku, który nijak nie mógł mnie zainteresować, było już tylko lepiej. Miła lektura, za którą jeszcze raz dziękuję koleżance blogowej.



Podsumowanie zamyka „Sezon burz” Sapkowskiego. Fantastyka to nie jest mój ulubiony gatunek literacki, a Sapkowski nie zalicza się do moich ulubionych pisarzy. Do czytania jego książek namówił mnie jednak jego zwolennik znany Wam jako niejaki Połówek. Dobrze czytało mi się ten tom, ale rewelacji nie było. Akcja na dość nierównym poziomie. Ciekawe rozdziały przeplatane były tymi nudnawymi. Dzięki Bogu „Sezon burz” jest jednak lepszy niż „Żmija”- moim zdaniem najsłabsze ogniwo w dorobku pisarza. Czy będę czytać kolejne książki „Asa”? Raczej tak, ale tylko wtedy, gdy je dostanę albo wypożyczę. I raczej z przyzwyczajenia, a nie z zżerającej mnie ciekawości. Tym bardziej, że szczerze nie cierpię wydawnictwa Supernowa za okropnie marną jakość książek. Wszystkie części sagi o Wiedźminie, jakie ma Połówek, to obraz nędzy i rozpaczy. Bynajmniej nie dlatego, że czytał je wielokrotnie. „Sezon burz” przeczytaliśmy jak na razie tylko my, a już kiepsko się prezentuje i w ekspresowym tempie wyciera na grzbiecie.


Ups, ale się rozpisałam. Zdaje się, że po zatwardzeniu intelektualnym, które do niedawna miałam, nastąpiło jego całkowite przeciwieństwo – słowna biegunka. Mam tylko nadzieję, że zawartość tego posta nie okazała się gówniana. Tymczasem żegnam Państwa radośnie, mając w myślach nadchodzące atrakcje weekendowe. W piątkowy wieczór kino i długo oczekiwana premiera „Calvary”, a w sobotę teatr w jednym z najładniejszych irlandzkich miast. Niedziela to ciąg dalszy rozpieszczania się. Jak pogoda dopisze, to będę zwiedzać Kilkenny, a jak będzie padało, to będę okupować jakiś pub. A jakby mało było tych wszystkich przyjemności, mam jeszcze długą przerwę świąteczną w pracy.


Ostatnia wiadomość z irlandzkiego frontu: z ukryć powychodziły znienawidzone przeze mnie muchy, kot przyniósł pierwszego kleszcza, sąsiedzi masowo koszą trawniki, dzieciaki coraz częściej szaleją na podwórku, czyli mamy wiosnę pełną gębą. Z wszystkimi jej urokami.


A co ciekawego Wy ostatnio czytaliście?