Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 marca 2024

Późna wiosna i wczesna Wielkanoc

Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy faktycznie tak jest, ale irlandzka wiosna w tym roku wydaje się być trochę opóźniona w stosunku do swojej polskiej kuzynki. Zazwyczaj bywało tak, że dość wyraźnie odczuwało się ją już z nadejściem pierwszego dnia lutego, który jest tutaj dniem świętej Brygidy, patronki wyspy. Tymczasem patrzę na te Wasze polskie ogrody, wiosenne zdjęcia, i mam wrażenie, że jesteśmy tutaj trochę do tyłu. 


W zasadzie to nie powinno mnie to zbytnio dziwić. Pogoda jest średnio wiosenna, temperatury tym bardziej. Ten mijający kwartał roku był niemal cały dość szary i mokry. Trochę też zimny - mamy przecież ostatnie dni marca, a ogrzewanie nadal w użyciu.

Taką porą jak teraz, kiedy piszę te słowa (a jest już późny wieczór), termometr pokazuje zaledwie dwa stopnie. Czasami o tej porze roku już nie korzystaliśmy z ogrzewania. Zastanawiam się, czy to taki zwiastun pozostałej części roku, czy może po mało imponującym początku nastąpi nieoczekiwane, czyli długie i słoneczne lato? Pożyjemy - zobaczymy. Wygląda jednak na to, że po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło: w marcu jak w garncu.

Dziś od samego rana odbieram przesyłki - swoje, a nawet dla sąsiadki. Wszystko byłoby cacy, tylko czy kurierzy i listonosz naprawdę muszą zawsze dzwonić do drzwi w najmniej odpowiednim momencie? 

Dziś jednak wszystko im wybaczam, wszak wielką radość mi uczynili, dostarczając zamówione paczki. Parę dni temu nie wytrzymałam i - z myślą o nadchodzącym urlopie - zamówiłam sobie dwie książki z księgarni Eason. Dotarły i są piękne: nowiutkie, błyszczące i pachnące. Teraz siedzę i wącham je jak głupia - zachłannie wciągam ich zapach jak narkoman kolejną działkę. To nawet nie jest takie głupie i przesadzone porównanie, jak mogłoby się wydawać. Chyba naprawdę jestem uzależniona od czytania. Koniecznie chciałam je dostać przed weekendem, i na szczęście się udało. Bowiem moją ulubioną wizją weekendu jest dobra książka do czytania.


Ubolewam tylko nad nadchodzącą zmianą czasu. Co jak co, ale zmrok, książka i koc to trio idealne. Po tym jak czas zostanie przesunięty o godzinę do przodu, już nie będzie tak fajnie - będzie się ściemniało w okolicach 20:30! Nie jestem na to psychicznie gotowa ;)

W drugiej paczce też były fajne rzeczy, ale nie tak istotne jak przesyłka z księgarni. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moja kuchnia jest niekompletna, bo brakuje w niej praski do czosnku (dawno temu się zepsuła) i szczypiec. Te ostatnie udało mi się nabyć w Dunnes Stores, w czasie zakupów spożywczych, praskę też mieli, ale nie przypadła mi do gustu, więc wyszukałam ją w Arnotts, gdzie już miałam na oku parę innych rzeczy. Pewnie już to mówiłam, ale się powtórzę - uwielbiam czosnek. Żaden wampir mi niestraszny! 


A tymi innymi rzeczami były między innymi kubki Le Creuset. Nigdy nie byłam specjalną fanką tej marki, nie lubiłam imbryka, który mieliśmy w pracy, bo leżał w dłoni gorzej niż moje domowe, które były dwukrotnie tańsze, jednak z czasem zmieniłam zdanie. Stało się to mniej więcej niedługo po tym, jak nabyłam dla szefa zestaw kubków do espresso. Były urocze, każdy w innym kolorze, a co najważniejsze, dobrze się spisywały. Kiedy miałam je już przetestowane, zdecydowałam się na prywatny zakup dwóch kubków, ale o normalnej pojemności - 330 ml. Wybrałam niebieski i zielony, a parę dni temu skusiłam się na żółty i pomarańczowy. 


Czy Wy też tak macie, że musicie mieć inny kubek do herbaty, inny do cappuccino, a jeszcze inny do czarnej kawy? Czy to tylko ja jestem taka stuknięta? Te z Le Creuset mają świetne kolory, a ja wierzę w koloroterapię :) Mówcie co chcecie, ale to naprawdę działa, a kawa pita z żółtego kubka podwójnie stymuluje! 


Naczytawszy się złych rzeczy o plastiku, zaczęłam rozważać wymianę pojemników na lunch - krok pierwszy już poczyniony. Dziś otrzymałam pierwszy szklany pojemnik z bambusową pokrywką. Już nie będę musiała się martwić, że kurkuma (albo inne przyprawy o intensywnej barwie) zafarbuje plastik.

A tak wygląda mój plan na nadchodzące dni:


W zasadzie to już go częściowo wykonałam, bo "przed chwilą" skończyłam czytać "Cracking the Case" autorstwa emerytowanego nadinspektora (tak się chyba tłumaczy "chief superintendent"?) Christy'ego Mangana. Jakie to było rozczarowanie! Pewnie nie pamiętacie, ale kilka lat temu opisywałam tu inną książkę irlandzkiego policjanta, detektywa Pata Marry'ego, i byłam nią zachwycona. Lektura była przyjemnością, a kiedy podzieliłam się nią z moją wykładowczynią z forensic science, również przypadła jej do gustu, bo książka została wpisana przez nią na listę zalecanych lektur. Liczyłam więc na coś podobnego, ale srogo się zawiodłam.

Powiem tak. Podziwiam Christy'ego za jego nieograniczoną empatię w stosunku do winnych, za szacunek i zrozumienie, które zawsze wszystkim okazywał. Na pewno jest wspaniałym człowiekiem, w to nie wątpię. Doceniam wiele jego heroicznych wyczynów, ale książka niestety nie podobała mi się. Była mocno nierówna. Owszem, zdarzały się ciekawe rozdziały, a raczej fragmenty, ale były też te nudnawe, kiedy przewracałam oczami z nudów i nie mogłam się doczekać końca. Dałam jej naciągane trzy gwiazdki, ale tylko i wyłącznie z sympatii dla autora i jego poczynań. Niemniej, przywraca wiarę w dobrych "gliniarzy". 

Za to "Ostatni taniec Chaplina" bardzo mi się spodobał. Przeczytałam kilka kartek i muszę powiedzieć, że zapowiada się super lektura! 


I to chyba wszystko na dziś. Dom udekorowałam już tydzień temu, dziś umyłam okna w kuchni i posprzątałam dom, mogę więc oficjalnie się obijać!

Wesołego Alleluja!

środa, 26 września 2018

Okruchy dnia codziennego


Zabieram się do tego wpisu niczym przysłowiowa sójka do wyprawy za morze. Każdego dnia obiecuję sobie, że "dziś to już na pewno napiszę coś na blogu, zanim na dobre pokryją go pajęczyny", ale jak widać, mam więcej wspólnego z politykami, niż mi się dotychczas wydawało - tak jak oni składam obietnice bez pokrycia i karmię Was kiełbasą wyborczą. I nie jest to powód do dumy.
Dziś jednak jest ten wiekopomny dzień, kiedy wypada wprowadzić słowa w czyn. Ten post, o jakże poetyckim tytule, będzie na dobrą sprawę o prozie życia. Poezji w nim nie znajdziecie, jako że od lat młodzieńczych mam do niej awersję.
Przyznam szczerze, że trochę znużyła mnie ta monotematyczność bloga i stęskniłam się nieco za takimi wpisami jak ten dzisiejszy - z serii "Drogi Pamiętniku", w których to mogłabym popisać trochę o tym, co działo się w niedalekiej przeszłości i co dzieje się teraz.
A skoro o pamiętnikach mowa, to w latach mojego "późnego dzieciństwa", czyli w okresie uczęszczania do szkoły podstawowej, królowała moda na wpisy do pamiętnika. Nieco później zaś był szał na zbieranie karteczek do segregatorów. Jaraliśmy się tym jak pochodnia! Zbierali wszyscy. Duzi i mali. I nawet chłopaki!
Furorę robiły też "Złote myśli", które tak naprawdę nie miały nic wspólnego ze złotymi myślami w prawdziwym znaczeniu tych słów. W czasach, w których nikt nie słyszał o Naszej Klasie i Facebooku, było to jednak pomysłowe narzędzie do "inwigilowania" kolegów i koleżanek. Wystarczyło tylko wypełnić taki zeszyt -mniej lub bardziej wścibskimi - pytaniami, a potem podrzucić go do upatrzonych ofiar i... z wypiekami na twarzy czekać na jego zwrot. Wszyscy chętnie się wpisywali w myśl naszego współczesnego "nie ma cię na Facebooku, to nie istniejesz". I tu wypada dodać, że znalezienie się w "Złotych myślach" było wtedy czymś tak elitarnym jak dostanie się na któryś z uniwersytetów należących do Ivy League.
Jednym z pytań, które regularnie pojawiało się we wszystkich znanych mi "Złotych myślach" było to o ulubioną porę roku. I tu pewnie niektórzy z Was doskonale wiedzą, jak na nie odpowiadałam. Otóż moją ulubioną porą roku była od zawsze jesień. Z kilku prostych powodów: bo jest ona szalenie nastrojowa i romantyczna. Bo czytanie książek jesienią, nigdy nie jest tak przyjemne jak właśnie wtedy. Bo tylko jesienią suche liście tak wspaniale szeleszczą pod stopami.
Nie bez znaczenia pozostawał tutaj też fakt, że jesienią nie byłam aż tak bardzo angażowana w różne prace polowe, których szczerze nie cierpiałam. Pod tym względem byłam typowym dzieckiem - chciałam, żeby wszyscy dali mi święty spokój, żebym mogła do woli się bawić, a nie tracić czas na różne nudne czynności związane z życiem na wsi.
Według jednego z popularnych haseł "dzieci się nudzą, kiedy pada deszcz". Tymczasem dla mnie była to jedna z największych bzdur ever. Lubiłam deszcz. Co ja mówię?! Ja go wprost kochałam! Bo kiedy pada deszcz, to nikt nie pracuje w polu!
Miałam swój drogocenny worek, niczym tobołek Włóczykija, w którym przechowywałam swoje skromne skarby. Trzymałam w nim swoje pseudolalki Barbie i tonę ciuszków dla nich, z których ogrom był zaprojektowany i uszyty przeze mnie samą. W deszczowe dni zabierałam ten worek, wciskałam koc za pazuchę i szłam w ustronne miejsce, zazwyczaj na klatkę schodową, bo tam miałam ciszę i najlepszą, najpiękniejszą ścieżkę dźwiękową, jaką mogłam sobie wtedy wymarzyć - odgłosy padającego deszczu.
Zwykłam sobie żartować, że lubię deszcz, bo tylko on na mnie leci. Do dziś uwielbiam patrzeć na ulewy i wsłuchiwać się w krople miarowo uderzające o szyby i parapet. Gdy pada i inni w pośpiechu zamykają okna, ja je celowo otwieram, by mieć lepszą "akustykę" i doznania ;) Zaś jednym z moich najpiękniejszych wspomnień jest deszczowa kąpiel.
Jeśli Lord Somersby faktycznie wynalazł taniec, to Irlandczycy zdecydowanie wymyślili, że kalendarzowa jesień rozpoczyna się już w sierpniu. Może lokalsi nie do końca widzą różnicę między Europą Wschodnią a Środkową, może dla nich faktycznie "Polak i Rusek - dwa bratanki", ale jedno trzeba skurczybykom przyznać - mieli nosa do tej jesieni niczym świnia do trufli!
Po gorącym czerwcu i lipcu nastąpił chłodniejszy sierpień, kiedy to powietrze w mojej najbliższej okolicy wypełniło się charakterystycznym zapachem torfu i jesieni, a życiodajny deszcz zaczął wreszcie regularnie nas nawiedzać. Po sierpniu zaś nastąpił wrzesień i tu nastąpiła niespodzianka - przyniósł pierwszy większy huragan Ali, który nie tylko zasiał małe spustoszenie i doprowadził do anulowania drugiego dnia niesamowicie rozreklamowanego i popularnego tu wydarzenia, jakim jest National Ploughing Championships [czyli nic innego jak mistrzostwo w... oraniu pola!], ale także spowodował śmierć dwóch osób, w tym turystki ze Szwajcarii, która została zdmuchnięta z klifu wraz ze swoim kamperem, w którym akurat spała.
Co mnie zdziwiło we wrześniu? To, że zamiast zwyczajowego babiego lata mieliśmy już pierwszy przymrozek! Szczęśliwym trafem tuż przed uderzeniem huraganu schowaliśmy meble ogrodowe do szopy, aby nie fruwały w powietrzu, a parę dni temu skosiliśmy trawę, przygotowując ogródek na zimę. Tym oto sposobem oficjalnie zamknęliśmy sezon letni, nad czym jednak nie ubolewam, bo dla takiej romantyczki jak ja, jesień też ma swoje zalety. Wygrzewanie się w ogródku zamieniłam na grzanie się pod kocem, wyciągnęłam z szafy swój ulubiony sweter w kolorze pudrowego różu, uzupełniłam zapas świeczek, a nawet zrobiłam już użytek z termofora, jako że przyszło mi na starość marznąć w zimnym łóżku. Teraz poluję już tylko na fajną nową piżamę.
Tak się bowiem złożyło, że z nastaniem września Połówek rozpoczął pracę na drugą zmianę, co w praktyce oznacza, że się pięknie rozmijamy, bo nagle okazało się, że nasze harmonogramy mają tyle wspólnego co siostry Godlewskie z naturalnością, a mnie nie zawsze chce się czekać do północy na jego powrót.
Ta sytuacja ma jednak także pewne zalety - zredefiniowałam pojęcie długiego wieczoru. Jako dziecko marzyłam, by mieć święty spokój i mnóstwo czasu na czytanie.  I co? Bam! Dwadzieścia parę lat później mam to, co chciałam. I niech nikt nie mówi, że marzenia się nie spełniają!
Dziś już jestem trochę za duża na to, by bawić się lalkami, ale z książek nadal nie wyrosłam. Co mnie cieszy, to to, że w okresie wakacyjnym udało mi się przeczytać dwanaście książek, co jest bardzo dobrym wynikiem, zważywszy na fakt, że - jak pokazuje historia - mam tendencję do nieczytania w czasie wakacji.
Nie mam za to szczęścia do tematyki islandzkiej. Druga książka, po którą sięgnęłam, okazała się niewypałem. O pierwszej z nich - "Islandzkich zabawkach" Mirosława Gabrysia już pisałam na blogu, o tej ostatniej pisać nie będę, bo... nawet nie ma do czego się ustosunkować. Pokarało mnie za bycie książkową Zosią-Samosią, która nie lubi zdawać się na rekomendacje innych.
Książkę "Moja Islandia" wypatrzyłam na internetowej stronie księgarni, z której zamawiałam przewodnik. A ponieważ był on tani, to pomyślałam, że dorzucę do koszyka coś jeszcze. Coś o tematyce podróżniczej. Przez moment wahałam się między Irlandią a Islandią, ale ostatecznie padło na tę drugą krainę, jako że jest mi bardziej obca, a książka miała ładną, obiecującą okładkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu przesyłki moim oczom ukazała się maleńka książeczka - mająca więcej wspólnego z broszurą niż z powieścią! - licząca jakieś 73 strony treści o nie takiej znowu małej czcionce. Strona internetowa oczywiście dyplomatycznie przemilczała fakt, że to coś posiada tylko tyle stron. Opcje "zerknij do środka" i "przeczytaj fragment" też nie działały dziwnym zbiegiem okoliczności...
Nic to. Gorzkiego posmaku rozczarowania udało mi się pozbyć dzięki kolejnym lekturom: popularnej w ostatnim czasie "The Woman In The Window" i - starej, ale nadal jarej - "Tysiąc wspaniałych słońc" Hosseiniego. Tę pierwszą czyta się szybko i nawet wciąga, ale jeśli czytało się wcześniej "Before I Go To Sleep" i "The Girl On The Train" ma się poczucie déjà vu. Ale to już było.
Hosseini to kolejny lekarz, którego pióro przypadło mi do gustu. Zamówiłam w bibliotece kilka kolejnych pozycji jego autorstwa, niedługo trafią w moje ręce. Jesień zatem mi niestraszna. Bring it on!
A Wy jak spędzacie jesień? Rozpaczając nad odejściem lata, czy wyciskając ją niczym cytrynę?

czwartek, 10 kwietnia 2014

Z cyklu "Ostatnio przeczytane" - podsumowanie marca

Rozprawienie się z prezentami znalezionymi pod choinką poszło mi nad wyraz sprawnie. Całkiem imponujący stos szesnastu książek został w ciągu minionych miesięcy zredukowany do marnych czterech sztuk. I wszystko wskazuje na to, że na razie tak zostanie. Między innymi dlatego, że wśród niedobitków znajduje się „Nawałnica mieczy”, trzecia część sławnego cyklu George’a R.R Martina. Pierwszą z nich – „Grę o tron” - męczę bodaj od ponad roku i za nic na świecie nie mogę przez nią przebrnąć. Zawsze mam tysiąc powodów, by czytać coś innego.


Książki, o które wzbogaciłam się w grudniu, zdecydowanie były w moim guście, ale mimo wszystko nie udało im się na tyle mnie zaabsorbować, bym zaprzestała wizyt w bibliotece. Jak wiadomo: ciągnie wilka do lasu. A ponieważ wśród bibliotecznych zbiorów znalazło się wiele pozycji autorów, po których sięgam w ostatnim czasie bardzo chętnie, to tym bardziej nie potrafiłam powiedzieć sobie „nie”.


Poniżej zamieszczam parę słów o każdej z przeczytanych ostatnio książek, a nuż kogoś to zainteresuje. Prędzej łysy porośnie „futrem”, niż ja napiszę pełnowartościową recenzję każdej z nich. Nie ma takiej szansy. Nie mam na to ani weny ani czasu.



Pozycja pierwsza: „The Stranger”, znana w Polsce jako „Ofiara Losu”, to czwarta część cyklu z Eriką Falck i Patrikiem Hedströmem. Przeczytałam, a potem westchnęłam rozczarowana. Camillo, ach, Camillo! Po tym jak uwiodłaś mnie bardzo fajnym klimatem „Kaznodziei” i „Kamieniarza”, nadłamałaś mi serce tą „Ofiarą Losu”. Te dwa tomy zdecydowanie najbardziej mi się podobały i choć domyśliłam się rozwiązania w „Kamieniarzu”, i tak nie popsuło mi to przyjemności czytania. A „The Stranger” jest, hmm, strange. Dziwny. Taki sobie. Nie budzi ani większych emocji, ani specjalnie nie relaksuje. Mam nadzieję, że najseksowniejsza szwedzka pisarka nie wpadła w „niziny intelektualne” w czasie pisania tego tomu. Teraz powoli zbliżam się do końca piątej części, „The Hidden Child” [„Niemiecki bękart”] i niestety szału nie ma. Nazizm – ciężka tematyka. Trudno z takiego kalibru wyczarować „magiczną” powieść. Z pustego i Salomon nie naleje. I choć na razie jestem z Camillą na etapie małżeństwa z trzydziestoletnim stażem, w którym nie ma już takiej namiętności i takiego żaru jak na początku, to i tak nie mam zamiaru jej porzucać. Po prostu ją lubię. Z przyjemnością i z zainteresowaniem zapoznam się z pozostałymi tomami cyklu. I z wszystkim innym, co napisze.


„Girl Missing” [„Ciało”]. Po Tess Gerritsen zaczęłam sięgać bardzo często i bardzo chętnie, odkąd w zeszłym roku wyłowiłam jej pierwszą książkę w sklepiku w uroczym Howth. Wkupiła się wtedy w moje łaski mrocznym thrillerem, którego lekturę przerywałam niemal z bólem serca. Nie lubię jednak Tess z „Girl Missing”, „Under the Knife” [„Czarna Loteria”] i innych „harlequinowych” kryminałów. Wybaczam jej jednak te „nieudolne” początki i cieszę się ogromnie, że pisarka-lekarka nie została po złej stronie mocy. Wróżę jej dalszą świetlaną przyszłość. Tak długo, jak tylko nie będzie tworzyć dziwacznych tworów i łączyć kryminałów i harlequinów w jedno. Pani Gerritsen, można zdobyć żeńską część czytelników bez wplatania tandetnych wątków miłosnych. Naprawdę.


„The Accident” Linwooda Barclaya. Tego pana również wyłowiłam we wspomnianym sklepie w Howth. Trafiłam wtedy na „No Time For Goodbye” [„Bez śladu”]. Oj, jak dobrze mi wtedy było! Ciekawa fabuła, nutka tajemniczości, czyli to co tygryski lubią najbardziej. „The Accident” również przypadł mi do gustu. To ten sam Linwood, którego polubiłam. Dobrze się czytało, książka wciągała, a po jej zakończeniu nie było niesmaku. Został mały niedosyt, ale na to się zaradzi. Kolejną już zamówiłam sobie w bibliotece.


„Seconds Away” [„Kilka sekund od śmierci”] Cobena to druga część cyklu z młodziutkim Mickey’em Bolitarem. Tak prawdę powiedziawszy, to książka przeznaczona jest raczej dla młodszych czytelników, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. „Shelter” [„Schronienie”], pierwszy tom na tyle przypadł mi do gustu, że postanowiłam zapoznać się z tomem drugim. Niestety nie utrzymał on mojego zainteresowania na takim samym poziomie jak jego poprzednik, ale tragedii nie było. Niestety obawiam się, że poziom pozostałych tomów będzie spadał, ale może niepotrzebnie zrzędzę i praktykuję czarnowidztwo. Czas pokaże.


„Headhunters” [„Łowcy głów”] Jo Nesbø. Z tym norweskim pisarzem i muzykiem spiknęli mnie moi Czytelnicy. Na pierwszy ogień poszedł „Człowiek-nietoperz” - pierwszy tom cyklu z Harrym Hole. Żeby było grzecznie, po kolei i po bożemu. Całkiem dobry kryminał, aczkolwiek czytałam lepsze. Ale ponieważ był to pierwszy raz pana  Nesbø, a te jak wiadomo bywają pokraczne, to postanowiłam go nie przekreślać. Jakiś czas później z własnej nieprzymuszonej woli sięgnęłam po „Łowców głów”, po czym pogratulowałam sobie wyboru. Książka podobała mi się bardziej niż wspomniany „Człowiek-nietoperz”, a jej końcówka nawet mnie nieco zaskoczyła. Tak trzymać, Jo!



Tyle o książkach bibliotecznych. Teraz jeszcze parę słów o tych moich prywatnych, które raczej mają marne szanse zobaczyć wspomnianą bibliotekę na własne oczy. Głupio byłoby zakończyć mój książkowy przegląd nie wspominając o pozycji, którą uważam za najbardziej wartościową z tych, które przeczytałam w ostatnim czasie. Mowa tutaj o „The Boy at the Gate”, której autorem jest irlandzki muzyk Danny Ellis. Takie niespodzianki to ja lubię. Nie spieszyło mi się do jej przeczytania, odkładałam ją na później, chyba podświadomie trochę się jej obawiając. Tymczasem okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. W swojej książce Danny opisuje głównie swoje dzieciństwo, czas w dużej mierze spędzony w surowej dublińskiej szkole prowadzonej przez braci bożych zwanych Christian Brothers. To właśnie oni byli kilkadziesiąt lat temu postrachem irlandzkich dzieciaków.




Danny w świetny sposób spisał swoje przeżycia z sierocińca. Książka wciągała niczym najlepszy kryminał, nie mogłam się z nią rozstać. Chciałam więcej i więcej. Koniecznie musiałam wiedzieć, jak potoczą się jego losy, a odpowiedź na to pytanie kryła się wśród nieprzeczytanych kartek. Przewracałam je w błyskawicznym tempie, składając w duchu gratulacje Ellisowi za napisanie autobiografii, która z przyciężkawej tematyki zrobiła tak lekką lekturę. Spodobała mi się jego prawdomówność, bezpretensjonalny ton i ogólnie pojęta lekkość. Nie było w niej robienia z siebie męczennika, nie było wybielania, nie było też obciążania winą. Tylko prosta, surowa prawda. A ponieważ fabuła umiejscowiona była w Irlandii z lat 50. i 60., to tym bardziej czytałam ją z zaciekawieniem. Książka zdecydowanie zasłużenie wdarła się na szczyt irlandzkich list bestsellerów.



W porównaniu z nią dwie pozostałe pozycje: „Sezon burz” i „The Book of Souls” wypadają blado, choć tak naprawdę złe nie są. Mają jednak mocnego konkurenta. „The Book of Souls” napisana została przez Jamesa Oswalda, Szkota, który nie tylko pisze książki, ale także [a może przede wszystkim?] zajmuje się farmą odziedziczoną po niespodziewanie i tragicznie zmarłych rodzicach. Hoduje urocze, włochate bydło, wypasa owce i ma się dobrze. Przeżywa swoje pięć minut sławy, jako że jego kryminały szybko skradły serce czytelnikom. Co prawda książka jakoś szczególnie mnie nie zauroczyła, ale to też dlatego, że jestem twardym zawodnikiem, który kryminały czyta od dawien dawna i w dodatku ma swoich sprawdzonych, ulubionych pisarzy tego gatunku. Nowicjuszom czasami ciężko się u mnie wybić, jako że mam tendencję do faworyzowania „swoich” ludzi. Po trudnym początku, który nijak nie mógł mnie zainteresować, było już tylko lepiej. Miła lektura, za którą jeszcze raz dziękuję koleżance blogowej.



Podsumowanie zamyka „Sezon burz” Sapkowskiego. Fantastyka to nie jest mój ulubiony gatunek literacki, a Sapkowski nie zalicza się do moich ulubionych pisarzy. Do czytania jego książek namówił mnie jednak jego zwolennik znany Wam jako niejaki Połówek. Dobrze czytało mi się ten tom, ale rewelacji nie było. Akcja na dość nierównym poziomie. Ciekawe rozdziały przeplatane były tymi nudnawymi. Dzięki Bogu „Sezon burz” jest jednak lepszy niż „Żmija”- moim zdaniem najsłabsze ogniwo w dorobku pisarza. Czy będę czytać kolejne książki „Asa”? Raczej tak, ale tylko wtedy, gdy je dostanę albo wypożyczę. I raczej z przyzwyczajenia, a nie z zżerającej mnie ciekawości. Tym bardziej, że szczerze nie cierpię wydawnictwa Supernowa za okropnie marną jakość książek. Wszystkie części sagi o Wiedźminie, jakie ma Połówek, to obraz nędzy i rozpaczy. Bynajmniej nie dlatego, że czytał je wielokrotnie. „Sezon burz” przeczytaliśmy jak na razie tylko my, a już kiepsko się prezentuje i w ekspresowym tempie wyciera na grzbiecie.


Ups, ale się rozpisałam. Zdaje się, że po zatwardzeniu intelektualnym, które do niedawna miałam, nastąpiło jego całkowite przeciwieństwo – słowna biegunka. Mam tylko nadzieję, że zawartość tego posta nie okazała się gówniana. Tymczasem żegnam Państwa radośnie, mając w myślach nadchodzące atrakcje weekendowe. W piątkowy wieczór kino i długo oczekiwana premiera „Calvary”, a w sobotę teatr w jednym z najładniejszych irlandzkich miast. Niedziela to ciąg dalszy rozpieszczania się. Jak pogoda dopisze, to będę zwiedzać Kilkenny, a jak będzie padało, to będę okupować jakiś pub. A jakby mało było tych wszystkich przyjemności, mam jeszcze długą przerwę świąteczną w pracy.


Ostatnia wiadomość z irlandzkiego frontu: z ukryć powychodziły znienawidzone przeze mnie muchy, kot przyniósł pierwszego kleszcza, sąsiedzi masowo koszą trawniki, dzieciaki coraz częściej szaleją na podwórku, czyli mamy wiosnę pełną gębą. Z wszystkimi jej urokami.


A co ciekawego Wy ostatnio czytaliście?

środa, 8 stycznia 2014

Mikołaj się napracował, a Filomena ma już nowy dom

Jeszcze do niedawna żyłam w przekonaniu, że święty Mikołaj przychodzi tylko do dobrych dzieci. Nie mogło być inaczej, skoro taką prawdę przekazywano dziatwie z pokolenia na pokolenie. Tymczasem doświadczenia z kilku ostatnich lat dobitnie pokazują co innego. Może kiedyś, w odległej przeszłości, tak to wyglądało, ale pozmieniał się świat, pozmieniały się Mikołaje. Mówcie co chcecie, ale ja tam jestem święcie przekonana, że ten dziadyga z workiem na plecach, w czerwonym kubraku, co spuszcza się przez komin, to stary perwers jest lubujący się w niegrzecznych dziewczynkach. Daleko mi do słodkiego aniołka i niewinnej dziuni, a mimo to pod choinką znalazłam mnóstwo prezentów, mimo że w najśmielszych marzeniach widziałam tam tylko jeden. Mikołaju, skądkolwiek przybywasz, kimkolwiek jesteś, należy Ci się ukłon z przyklękiem, kufelek piwa i biuściasta kobita. Wykazałeś się niesłychanie trafnym gustem, szczodrobliwością i dobrocią serca przewyższającą tę Matki Teresy. Masz chłopie gest! A my dzięki Tobie mieliśmy - i zapewne jeszcze będziemy mieć - mnóstwo godzin dobrej zabawy, relaksu i uciechy.





Książki, filmy, płyty CD, gry planszowe, kosmetyki – umiejętnie dobrane są naprawdę świetnym prezentem. „Pan tu nie stał” i „Wsiąść do pociągu” to dwie gry planszowe, które wyjątkowo przypadły nam do gustu. Ta pierwsza nawiązuje do czasów PRL-u i stania w kolejkach za towarem. Ta druga jest z kolei o ruchu kolejowym, przemierzaniu różnych tras europejskich. Świetna zabawa zarówno dla dzieci jak i dorosłych.




Ilość naszych łupów książkowych pozwala mi przypuszczać, że przez jakieś najbliższe dwa-trzy miesiące nie będę zaglądać do biblioteki. W sobotę oddałam do niej wypożyczony w grudniu stos.



Biorę chwilowy urlop od Jamesa Pattersona. Książki, które ostatnio czytałam, trochę mnie zawiodły. Zmieniam tematykę, zmieniam autora. „Między nami” M. Tusk i „Oskar i pani Róża” E. E. Schmitta już przeczytałam. Teraz przerabiam „Cień Dextera” Jeffa Lindsaya i „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów. Recenzja powinna ukazać się za jakiś czas.



Zestaw czterech sezonów „Love/Hate”, irlandzkiego serialu kryminalnego, to był przesympatyczny i zupełnie niespodziewany upominek. Nie sądziłam, że ten serial tak bardzo mnie wciągnie. Zaczęliśmy go oglądać bodajże w pierwszy dzień świąt i kilka dni później mieliśmy za sobą wszystkie dwadzieścia dwa odcinki. Dobra gra aktorska, chwytliwa i aktualna tematyka [przestępczość narkotykowa w Dublinie], intrygująca fabuła. Lubię filmy i seriale, których akcja toczy się w znanych mi miejscach. Wtedy nabierają one dla mnie zupełnie innego wymiaru. To nie był jednak jedyny powód, dla którego tak bardzo polubiłam ten serial. Szkoda, że tak mało odcinków powstało. Pozostał niedosyt i niecierpliwe oczekiwanie na najnowszą serię.




W zimowe wieczory filiżanka kawy i kubek gorącej herbaty nabierają zupełnie innego znaczenia. Dzięki szczodrobliwości Mikołaja wzbogaciliśmy się nie tylko o ekspres ciśnieniowy Tassimo, lecz także o zapas smakowitych herbat prosto z Polski. Jako że nie jesteśmy zbyt wielkimi miłośnikami espresso, ekspres wyjątkowo przypadł nam do gustu. Dzięki niemu przygotowywanie cappuccino i latte jest bajecznie przyjemne i proste. Po ponad dwóch tygodniach użytkowania dostrzegam tylko jedną małą wadę tego ekspresu – kapsułki znikają w tempie… ekspresowym. Nie jest to najtańsze rozwiązanie dla tych, którzy dość często piją kawę. A tak na marginesie - gdybyście wiedzieli, gdzie można kupić w Irlandii eleganckie, pojemne (przynajmniej 330ml, najlepiej z uchwytem) szklanki do latte/macchiato, to będę dozgonnie wdzięczna. Te przyniesione przez Mikołaja, okazały się odrobinę za niskie. Są w sam raz do cappuccino w rozmiarze L, ale już nie do latte XL.



Do mojej kolekcji perfum dołączyła długo wyczekiwana woda toaletowa Versace, Bright Crystal. Jakoś nigdy nie mogłam na nią natrafić w miejscowych drogeriach. Ciężkie i przytłaczające zapachy, boa dusiciele z serii Chanel n°5 to nie moja bajka. Wolę zapachy lekkie, eleganckie, powabne i zmysłowe. Bright Crystal przypadł mi do gustu, ale nie zdetronizował moich ulubieńców. Zapach przyjemny, ale mam wrażenie, że u mnie trzyma się blisko skóry i że nikt - łącznie ze mną - go nie wyczuwa. Wolałabym, by bardziej mnie otulał. Trwałość również mogłaby być nieco lepsza. Mimo że jeszcze nie zebrałam za nie tak przemiłego komplementu jak wtedy, kiedy po raz pierwszy pojawiłam się w pracy "ubrana" w perfumy J'adore, i tak jestem z nich zadowolona.



Kosmetyki L’Occitane to jakość i klasa. Warte swojej ceny, warte uwagi. Zestaw, który otrzymałam, zawiera kosmetyczkę, żel pod prysznic, krem do rąk, stóp, mydełko, balsam do ciała i mini pomadkę do ust. Każdy z tych produktów zawiera masło shea, które bardzo lubię. Po otwarciu kosmetyczki wydobył się z niej obłędny zapach kosmetyków. Jeszcze nie miałam okazji wszystkich przetestować. Na nieco wysuszone usta stosowałam pomadkę, ale mam wrażenie, że dużo lepiej spisuje się u mnie ta z Nivea Hydro Care – świetnie nawilża usta. Zawsze mam ją w torebce. To zdecydowanie moja ulubiona pomadka z serii Nivea. Skuteczna a do tego tania jak barszcz.



Kokos i miód to kolejne składniki, które lubię w kosmetykach. Z żelem pod prysznic Yves Rocher z miodem i muesli jeszcze nie miałam do czynienia. Do tej pory w mojej łazience najczęściej gościły żele pod prysznic i płyny do kąpieli z Radox. Uwielbiam je za obłędne linie zapachowe, wydajność i przystępną cenę. Nie zmienia to jednak faktu, że z zainteresowaniem zapoznam się z kokosowym mydełkiem Yves Rocher i miodowym żelem pod prysznic tej samej firmy. Ogromne podziękowania dla wariackiego Mikołaja z Polski! Wiesz, że to było szaleństwo z Twojej strony, prawda?



Płyty. Niezbyt często słucham ich w domu, jednak nie wyobrażam sobie spędzania kilku godzin w aucie bez dobrej muzy. Szczęśliwym trafem upodobania muzyczne Połówka są bardzo zbliżone do moich. Są jednak małe wyjątki. Ja nie podzielam jego sympatii do Muse [podoba mi się zaledwie kilka piosenek tego zespołu], on z kolei nie przepada za cenionymi przeze mnie Kings of Leon. Bezpieczna dawka, którą może przyjąć bez skutków ubocznych, ogranicza się u niego do kilku utworów. W aucie mamy na szczęście sześciopłytowy odtwarzacz CD – zazwyczaj znajdują się w nim dwie moje płyty, dwie jego i dwie, które obydwoje możemy słuchać do woli, bez ukradkowego wciskania przycisku zmiany płyty. Krążek The Killers „Direct Hits”, zawierający największe hity tej grupy, z pewnością umili nam niejedną podróż i pozwoli uniknąć wzroku pełnego wyrzutów ze strony poszkodowanego. To akurat jeden z tych bandów, który obydwoje bardzo lubimy. "Killersi" ciągle trzymają wysoki poziom. „Mechanical Bull” – najnowsza płyta Kings of Leon szybko przypadła mi do gustu. To mój ulubiony album tej grupy. Tuż po „Only By The Night” i „Come Around Sundown”. Mam z nimi wiele wspaniałych wspomnień z trasy. Liczę, że „mechaniczny byk” również dostarczy mi mnóstwo cudnych emocji i będzie za jakiś czas nierozerwalną częścią moich irlandzkich wspomnień.



A skoro już mowa o irlandzkich klimatach muzycznych, to wzbogaciłam się także o dwa albumy skromnych lecz uzdolnionych „chłopców” z The High Kings. Zawsze świetnie spisywali się wtedy, kiedy miałam ochotę na trochę irlandzkiego folku. „Friends for Life” to ich najnowsza płyta, która ukazała się w 2013 roku. Panowie zaserwowali fanom coś nowego, coś z czym jeszcze nie do końca się oswoiłam. Nie sądzę, by ten krążek zyskał kiedyś tytuł mojego ulubionego. Do gustu bardziej przypadła mi ich starsza płyta, na które umieszczono dobrze mi znane ballady. Minusem tej płyty jest zdecydowanie jej opakowanie. Czy Was też denerwują te nietrwałe, papierowe opakowania? Nie znoszę ich. To ostatnio jakaś plaga wśród płyt kompaktowych.



Assassin’s Creed IV: Black Flag to oczywiście upominek dla Połówka. Bo jak wiadomo, mężczyźni to duże dzieci. Zabawki do Xboxa i PS3 zawsze w cenie. Choć przyznam uczciwe, że nie jestem ich zwolenniczką, a na połówkowe PS3 regularnie łypię okiem. Odgrażam mu się, że kiedyś przez przypadek się pośliznę i je zniszczę. Nowy Assassin jest jeszcze dziewiczy. Czeka na swój czas. Nic mi zatem nie wiadomo, czy jest godny polecenia.



Na koniec pozostaje mi ogłosić szczęśliwego zwycięzcę, który otrzyma książkę autorstwa Martina Sixsmitha – „Philomenę”. Do wzięcia udziału w losowaniu zgłosiły się cztery osoby. Przypisałam Wam numery zgodnie z kolejnością zgłaszania: 1. Rose, 2. Hrabina, 3. Marta, 4. Una Invitada. Najchętniej wysłałabym książkę każdej z Was, bo uważam, że jest wartościowa i godna przeczytania, jednak w moim miejscowym sklepie książka rozeszła się niczym świeże bułeczki. Mam tylko jeden egzemplarz, który powędruje do... Marty! Gratuluję i proszę o podesłanie mi maila z adresem. Najlepiej w przeciągu dwóch tygodni. Jeśli po tym czasie zwycięzca się nie zgłosi, książka może powędrować do innego szczęśliwca. A tak na marginesie – Marto, czy jesteś tą samą osobą, która kilka lat temu wygrała u mnie dvd „Córka Ryana”? Bo jeśli tak, to powinnaś grać w lotto, kobieto. Niebywałe szczęście do losowań!