Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy faktycznie tak jest, ale irlandzka wiosna w tym roku wydaje się być trochę opóźniona w stosunku do swojej polskiej kuzynki. Zazwyczaj bywało tak, że dość wyraźnie odczuwało się ją już z nadejściem pierwszego dnia lutego, który jest tutaj dniem świętej Brygidy, patronki wyspy. Tymczasem patrzę na te Wasze polskie ogrody, wiosenne zdjęcia, i mam wrażenie, że jesteśmy tutaj trochę do tyłu.
W zasadzie to nie powinno mnie to zbytnio dziwić. Pogoda jest średnio wiosenna, temperatury tym bardziej. Ten mijający kwartał roku był niemal cały dość szary i mokry. Trochę też zimny - mamy przecież ostatnie dni marca, a ogrzewanie nadal w użyciu.
Taką porą jak teraz, kiedy piszę te słowa (a jest już późny wieczór), termometr pokazuje zaledwie dwa stopnie. Czasami o tej porze roku już nie korzystaliśmy z ogrzewania. Zastanawiam się, czy to taki zwiastun pozostałej części roku, czy może po mało imponującym początku nastąpi nieoczekiwane, czyli długie i słoneczne lato? Pożyjemy - zobaczymy. Wygląda jednak na to, że po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło: w marcu jak w garncu.
Dziś od samego rana odbieram przesyłki - swoje, a nawet dla sąsiadki. Wszystko byłoby cacy, tylko czy kurierzy i listonosz naprawdę muszą zawsze dzwonić do drzwi w najmniej odpowiednim momencie?
Dziś jednak wszystko im wybaczam, wszak wielką radość mi uczynili, dostarczając zamówione paczki. Parę dni temu nie wytrzymałam i - z myślą o nadchodzącym urlopie - zamówiłam sobie dwie książki z księgarni Eason. Dotarły i są piękne: nowiutkie, błyszczące i pachnące. Teraz siedzę i wącham je jak głupia - zachłannie wciągam ich zapach jak narkoman kolejną działkę. To nawet nie jest takie głupie i przesadzone porównanie, jak mogłoby się wydawać. Chyba naprawdę jestem uzależniona od czytania. Koniecznie chciałam je dostać przed weekendem, i na szczęście się udało. Bowiem moją ulubioną wizją weekendu jest dobra książka do czytania.
Ubolewam tylko nad nadchodzącą zmianą czasu. Co jak co, ale zmrok, książka i koc to trio idealne. Po tym jak czas zostanie przesunięty o godzinę do przodu, już nie będzie tak fajnie - będzie się ściemniało w okolicach 20:30! Nie jestem na to psychicznie gotowa ;)
W drugiej paczce też były fajne rzeczy, ale nie tak istotne jak przesyłka z księgarni. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moja kuchnia jest niekompletna, bo brakuje w niej praski do czosnku (dawno temu się zepsuła) i szczypiec. Te ostatnie udało mi się nabyć w Dunnes Stores, w czasie zakupów spożywczych, praskę też mieli, ale nie przypadła mi do gustu, więc wyszukałam ją w Arnotts, gdzie już miałam na oku parę innych rzeczy. Pewnie już to mówiłam, ale się powtórzę - uwielbiam czosnek. Żaden wampir mi niestraszny!
A tymi innymi rzeczami były między innymi kubki Le Creuset. Nigdy nie byłam specjalną fanką tej marki, nie lubiłam imbryka, który mieliśmy w pracy, bo leżał w dłoni gorzej niż moje domowe, które były dwukrotnie tańsze, jednak z czasem zmieniłam zdanie. Stało się to mniej więcej niedługo po tym, jak nabyłam dla szefa zestaw kubków do espresso. Były urocze, każdy w innym kolorze, a co najważniejsze, dobrze się spisywały. Kiedy miałam je już przetestowane, zdecydowałam się na prywatny zakup dwóch kubków, ale o normalnej pojemności - 330 ml. Wybrałam niebieski i zielony, a parę dni temu skusiłam się na żółty i pomarańczowy.
Czy Wy też tak macie, że musicie mieć inny kubek do herbaty, inny do cappuccino, a jeszcze inny do czarnej kawy? Czy to tylko ja jestem taka stuknięta? Te z Le Creuset mają świetne kolory, a ja wierzę w koloroterapię :) Mówcie co chcecie, ale to naprawdę działa, a kawa pita z żółtego kubka podwójnie stymuluje!
Naczytawszy się złych rzeczy o plastiku, zaczęłam rozważać wymianę pojemników na lunch - krok pierwszy już poczyniony. Dziś otrzymałam pierwszy szklany pojemnik z bambusową pokrywką. Już nie będę musiała się martwić, że kurkuma (albo inne przyprawy o intensywnej barwie) zafarbuje plastik.
A tak wygląda mój plan na nadchodzące dni:
W zasadzie to już go częściowo wykonałam, bo "przed chwilą" skończyłam czytać "Cracking the Case" autorstwa emerytowanego nadinspektora (tak się chyba tłumaczy "chief superintendent"?) Christy'ego Mangana. Jakie to było rozczarowanie! Pewnie nie pamiętacie, ale kilka lat temu opisywałam tu inną książkę irlandzkiego policjanta, detektywa Pata Marry'ego, i byłam nią zachwycona. Lektura była przyjemnością, a kiedy podzieliłam się nią z moją wykładowczynią z forensic science, również przypadła jej do gustu, bo książka została wpisana przez nią na listę zalecanych lektur. Liczyłam więc na coś podobnego, ale srogo się zawiodłam.
Powiem tak. Podziwiam Christy'ego za jego nieograniczoną empatię w stosunku do winnych, za szacunek i zrozumienie, które zawsze wszystkim okazywał. Na pewno jest wspaniałym człowiekiem, w to nie wątpię. Doceniam wiele jego heroicznych wyczynów, ale książka niestety nie podobała mi się. Była mocno nierówna. Owszem, zdarzały się ciekawe rozdziały, a raczej fragmenty, ale były też te nudnawe, kiedy przewracałam oczami z nudów i nie mogłam się doczekać końca. Dałam jej naciągane trzy gwiazdki, ale tylko i wyłącznie z sympatii dla autora i jego poczynań. Niemniej, przywraca wiarę w dobrych "gliniarzy".
Za to "Ostatni taniec Chaplina" bardzo mi się spodobał. Przeczytałam kilka kartek i muszę powiedzieć, że zapowiada się super lektura!
I to chyba wszystko na dziś. Dom udekorowałam już tydzień temu, dziś umyłam okna w kuchni i posprzątałam dom, mogę więc oficjalnie się obijać!
Wesołego Alleluja!