czwartek, 30 lipca 2009

Meżczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus

Nie od dziś wiadomo, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus. I nie od dziś wiadomo, że mężczyźni są niezwykle prości, a kobiety skomplikowane.

 

I choć czasem ciężko jest złapać odpowiednią falę, by móc się swobodnie komunikować, życie ze swoim Marsjaninem ma swoje uroki.

 

A na potwierdzenie tezy mówiącej o znacznych różnicach wmyśleniu u kobiet i mężczyzn niech posłuży następująca historia.

 

Rzecz dzieje się wieczorem przy kuchennym stole. Obsada jest skromna, bo tylko dwuosobowa. W rolach głównych: Połówek i Taita.

 

Taita jest jeszcze w trakcie jedzenia, Połówek zaś właśnie skończył jeść obiad i zabiera się za deser. Trwa dyskusja na bliżej nieokreślony temat. Kiedy Taita produkuje się, głośno i długo wypowiadając swoje zdanie, Połówek systematycznie opróżnia zawartość małej miseczki zawierającej orzechy nerkowca. Chrupie z namaszczeniem, przeżuwa, milczy, a jego rozanielone oblicze zdradza, że słucha swojej wybranki tylko jednym uchem. Ewidentnie myślami jest Gdzieś-Daleko-Stąd.

 

W pewnym momencie bierze do rąk dwa orzeszki i unosi je z pietyzmem – zupełnie, jak gdyby miał do czynienia ze świętą hostią. Formuje z nich następujący znak,

     

zniecierpliwiony przerywa wypowiedź swojej wybranki, by sprawdzić, ile blondynki jest w Taicie i pyta:

- Co to jest?

Taita, rodowita Wenusjanka, zamyśla się na kilka sekund, by po chwili z dumą udzielić swojej odpowiedzi:

- Yin i Yang. Pierwiastek żeński i męski.

Marsjanin siedzący po przeciwnej stronie stolika podnosi na swoją wybrankę szelmowski wzrok i z całą powagą odpowiada:

- Nie. Pozycja sześćdziesiąt dziewięć!


Ach, ci faceci!

niedziela, 26 lipca 2009

Donegalska masakra piłą mechaniczną... no prawie ;)

Myli się ten, kto myśli, że pech opuścił nas tuż po przekroczeniu granicy Kliclooney.

 

Mechaniczne konie naszego pojazdu zawiozły nas do małego nadmorskiego miasteczka, gdzie postanowiliśmy wyszukać B&B i udać się na zasłużony odpoczynek. Jako że pech prześladował nas wyjątkowo tego wieczoru, nie udało nam się zlokalizować pensjonatów polecanych przez niemego towarzysza naszej wyprawy – obszerny przewodnik, bez którego nie ruszam się z domu.


  


W czasie wykonywania chyba już czwartej z rzędu rundy po mieście, doszliśmy do wniosku, że bierzemy pierwsze B&B, na które natrafimy. Drogowskaz, który nagle wyrósł przed nami nie kazał nam zbyt długo czekać na realizację naszego pomysłu. Grzecznie udaliśmy się w kierunkuwy znaczonym przez strzałkę, by po przejechaniu kilkuset metrów trafić za zasłonę drzew, która skrywała średnich rozmiarów domostwo.


  


Podchodzimy pod drzwi, stajemy na wycieraczce i naciskamy dzwonek. Czekamy…

Wreszcie drzwi otwierają się z impetem, a zza nich wynurza się ktoś, kogo ewidentnie nie oczekiwałam. Młody Irlandczyk O Śmiertelnie Poważnym i Trądzikowym Obliczu. Gdyby urodził się w plemieniu Indian, jestem pewna, że nadano by mu przydomek „Ponura Twarz”. Spodziewałam się zobaczyć wesołe i pogodne oblicze gospodarza, a zastałam kolesia, który nawet przez sekundę nie potrafił spojrzeć mi w oczy. Jego wzrok spoczywał na wszystkim, tylko nie na nas.


  


Ciężko to opisać, ale w jego wyglądzie było coś… hmm, demonicznego, coś, co sprawiło, że kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam, zdążyłam jedynie przełknąć ze strachu ślinę. Język ugrzązł mi w gardle i zdecydowanie odmówił wyrecytowania formułki: „Hi, we’re looking for a room…”, co też sprawiło, że to Połówek zabrał głos w sprawie ewentualnego noclegu. Kiedy mój Mr Right był w trakcie mini-konwersacji z Ponurakiem, ja gorączkowo powtarzałam w myślach „Boże, spraw, żeby nie było żadnych wolnych pokoi”. Niestety. Stwórca miał najwyraźniej ważniejsze rzeczy na głowie, bo z ust Ponuraka wydobyło się zdanie, którego tak bardzo nie chciałam usłyszeć.


  


Grzecznie udaliśmy się za Ponurakiem, wyglądając i czując się jak owce prowadzone na rzeź. Oferowany pokój był dość staromodnie i skromnie urządzony. Miał jednak dwa okna wychodzące na morze, na które chcąc sobie popatrzeć trzeba było zapłacić 35 euro od osoby. Zdecydowanie za dużo jak na oferowane nam warunki. Zlustrowałam pokój dość sceptycznym wzrokiem, a całą czynność powtórzyłam jeszcze raz w łazience. Kiedy radośnie się z niej wynurzałam i już otwierałam usta, by obwieścić Ponurakowi, że „my się jeszcze zastanowimy i rozglądniemy po okolicy”, co oczywiście miało być odmową, Połówek właśnie był w trakcie ustalania szczegółów z Ponurakiem. „To co, bierzemy?” rzucił w moim kierunku, stawiając mnie w zasadzie wobec już podjętej decyzji. Ciągle będąc w szoku wywołanym bliskim spotkaniem z tym oto stojącym przede mną Irlandzkim Kosmitą, mogłam zdobyć się jedynie na pozbawione entuzjazmu przytaknięcie głową.  


  


Zdolność mówienia odzyskałam wkrótce po tym, jak Ponurak opuścił nasz pokój. Nie byłam zadowolona z takiego wyboru, a tym bardziej z wizji spędzenia nocy pod tym samym dachem, co Irlandzki Kosmita. Bezsilnie opadłam na łóżko, myśląc sobie, że Ponurak wygląda jak uciekinier z trzeciorzędnego horroru. I tu moja wyobraźnia zemściła się za lata oglądania głupkowatych filmów ociekających krwią, podsuwając mi coraz to bardziej drastyczne sceny rodem z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” będące udziałem Ponuraka i nas. Mój strach osiągnął apogeum wtedy, kiedy z rozmyślań wyrwał mnie głos Połówka: „Co za gość. Pewnie wpadnie do nas w nocy z piłą motorową”, a ja w tym momencie poczułam, że zaraz zmoczę się niczym beztroski niemowlak.


  


Przed pójściem pod prysznic i położeniem się do łóżka musiałam chwilę walczyć z nieodpartą chęcią zablokowania drzwi do pokoju fotelem. A najlepiej dwoma i tym wolnym łóżkiem, które mieliśmy w pokoju.

 

Nie zdążyłam jeszcze porządnie ochłonąć po traumatycznych wrażeniach, kiedy przyszło mi się zmagać z następnymi. Bo oto z łazienki wypadła Śmiertelnie Poważna Twarz… tym razem jednak w osobie Połówka i obwieściła mi: „Mam kleszcza!” i jakby na potwierdzenie wypowiadanych słów, zobaczyłam przed oczami wstrętnego, brr, obrzydliwego, brr, okropnego kleszcza wbitego w smukłą łydkę Połówka. Na prośbę Połówka dokonałam jego szczegółowych oględzin, po czym spanikowana pobiegłam do łazienki, by dokładniej obejrzeć siebie.


  


Nie musiałam zbyt długo czekać, jako że już po chwili zlokalizowałam nie jednego, a o zgrozo, D-W-A, kleszcze. Te również upodobały sobie moje dolne kończyny, jako że jeden zahaczył się na wysokości kolana, a drugi, bardziej odważny i śmiały, zapuścił się wyżej – na sam środek mojego uda. Dalsze poszukiwania wykluczyły istnienie form kleszczowych w innych partiach ciała. Wbrew pozorom nie napełniło mnie to szczęściem, lecz paniką.


  


I tu nastąpiło kilkanaście koszmarnych minut wyjętych z mojego życiorysu, jako, że nienawidzę wszystkiego, co jest kudłate, obślizgłe, obleśne, jest pająkiem, gąsienicą lub inną poczwarą. A jeśli to coś siedzi na mnie, to już w ogóle jestem na najlepszej drodze do zejścia na zawał.


  


Kiedy ja panikowałam, że umrę na boreliozę, kleszczowe zapalenie opon mózgowych, tularemię, babezjozę, czy inne pokrewne diabelstwo, Połówek skierował swoje myśli na bardziej praktyczny tor. Po ustaleniu planu działania, rzuciłam się na poszukiwanie pęsety, którą moglibyśmy usunąć te trzy niepożądane szczękoczułkowce, które postanowiły na nasz koszt i na krzywy ryj urządzić sobie imprezkę mocno zakrapianą krwią. Przeszukałam zawartość naszego bagażu, moją torebkę i kosmetyczkę, po to, by stwierdzić, że NIE znalazłam w niej pęsety. Prawo Murphy’ego dało o sobie znać po raz kolejny. Nie wzięłam też ze sobą żadnych perfum, przez co nasza sytuacja wydawała się być naprawdę opłakana: nasza dwójka vs trójka spragnionych krwi kleszczy. Naszą jedyną bronią okazał się bezalkoholowy antyperspirant w aerozolu.


  


W obliczu takiej sytuacji Połówek został na ochotnika oddelegowany na parter domu, gdzie znajdował się Ponurak, potencjalny Bay Harbour Butcher. Wrócił z narzędziem zbrodni w postaci pęsety, butelką męskich perfum D&G i dobrą nowiną, oznajmiając mi, że dzięki Bogu nie jesteśmy w domu sami z Irlandzkim Kosmitą, lecz także z dwójką sympatycznych staruszków, jego rodziców Nie-Kosmitów.


  


A potem akcja rozegrała się szybko, lecz w wielkim napięciu. Połówek został w trybie awaryjnym mianowany przeze mnie chirurgiem, a jego sprawne ręce profesjonalnie wyeksmitowały największego kleszcza chwilowo stacjonującego na jego prawej nodze i dwa karły z lubością wbijające się w moją lewą kończynę dolną. Cała operacja zakończyła się sukcesem, kleszcze poniosły okrutną śmierć, a my zasnęliśmy. I choć rano obudziliśmy się cali i zdrowi, nie poćwiartowani, zgodnie stwierdziliśmy, że źle się nam spało, a w nocy kilkakrotnie się budziliśmy…

 

***

Mimo że staruszkowie byli mili, B&B nie polecam i nie podaję namiarów. Rzecz działa się w Dungloe i to powinno Wam wystarczyć.

 

Dla równowagi, aby traumatyczne wrażenia zostały zatarte, okraszam posta wieloma fotkami z magicznego Donegalu. Enjoy!

 

Na prośbę Verity zamieszczam "portrety pamięciowe sprawców" ;)

   

niedziela, 19 lipca 2009

Kilclooney: tajemniczy grobowiec w szczerym polu

Wyprawydo dolmenu Kilclooney nie zapomnę chyba nigdy. Bynajmniej nie zpowodu samego obiektu, lecz za sprawą przebiegu wycieczki.


Azaczęło się całkiem normalnie… Nic nie wskazywało na to, iżtym razem będzie inaczej. Kolejny dzień urlopu, kolejne przejechanekilometry i kolejne obiekty czekające, aż je odkryjemy. Wspomnianydolmen był ostatnim punktem naszej wycieczki. Punktem, któryzamykał bardzo intensywny dzień.


  


Wskazówkizamieszczone w przewodniku doprowadzają nas do centrum, nieopodalktórego ma się znajdować poszukiwany przez nasz obiekt.Zostawiamy auto na opustoszałym parkingu, rozciągamy wciśnięte wsamochodowe fotele ciała i rozglądamy się po okolicy. Za trzyminuty dziewiętnasta. Pustka wokół. Ani dolmenu, anitubylców, ani dzieci, które bawiłyby się na tutejszymplacu zabaw. Nic. Centrum owszem jest, ale zamknięte. Ruszamy zatemprzed siebie. Ścieżką wiodącą koło nagrobków i zgrabnejbryły miejscowego kościoła, docieramy do furtki broniącej wstępuna pole. Cholernie zarośnięte pole.


  


Iznów pustka. Ogromne połacie trawy rozciągające się wzasięgu naszego wzroku i On. Malutki punkt, gdzieś daleko przednami. Schowany w trawie, niepozorny, zlewający się z widnokręgiem.Megalit, który ma być jednym z największych w Irlandii, jestz tej perspektywy średniej wielkości głazem. Głazem, któregoszara sylwetka kusi nas i każe przymknąć oko na przeszkody wpostaci trawy i ogrodzenia z drutu kolczastego.


  


Atrawa jest długa i gęsta. Miejscami sięga mi do ud. Plącze się,wdziera pomiędzy podeszwę butów a moje stopy, utrudniaruchy. Brnę gdzieś kilka metrów za Połówkiem,usiłując stawiać stopy w wydeptanych miejscach. Na niewiele sięto zdaje. Ścieżka wiodąca do głazu jest tylko ledwo widocznymszlakiem, ewidentnie świadczącym, iż niewielu turystówzapuszcza się w tę swoistą dżunglę.


  


Pokilkunastu minutach zmagania się z niepokorną trawą, docieram dokońcowej przeszkody – kolczastego ogrodzenia. Dolmen jest jużprawie na wyciagnięcie ręki. Duży, wręcz ogromny, dostojny ichyba najładniejszy z wszystkich wcześniej widzianych przeze mniekamiennych zabytków. Przedzieram się przez druty, w dziwnejkałuży brudzę sandały i spodnie. Łudzę się, że nieciekawiewyglądająca i pachnąca kałuża to tylko niegroźna brązowa maź,a nie to, co myślę.


  


Odsuwamna bok problem ubrudzonego odzienia. Siadam gdzieś na pobliskimkamieniu. Chcę odsapnąć i spokojnie przyjrzeć się dolmenowi, dlaktórego wykrzesałam resztki sił z mojego dość mocnoumęczonego już organizmu. „To tak wygląda Kilclooney dolmen”,myślę sobie. Kto wzniósł te ogromne i ciężkie głazy? Jakbardzo musiał być zdeterminowany, by to zrobić? Pracowite ręcewzniosły go 5500 lat temu, a on wciąż tu jest. Praktycznienienaruszony. Obojętnie przyglądający się przemijającym wiekom.Cieszący oczy miłośników megalitycznej Irlandii.


  


Obokdolmenu jest lekko pogruchotany stos kamieni, którym nie udałosię przetrwać do naszych czasów w nienaruszonej formie. Jestteż… ścieżka. Normalna, cywilizowana ścieżka dla turystów!Kilkanaście minut przedzierania się przez zarośnięte pola, przezdruty kolczaste, potykania się w trawie, tylko po to, by dotrzeć docelu i ujrzeć NORMALNĄ, elegancką dróżkę. Suchą,równiutką, skracającą drogę do dolmenu o kilka dobrychminut. Z jednej strony jest ulga – nie trzeba wracać tą samąupierdliwą drogą, z drugiej strony swego rodzaju złość, że sięnie wiedziało o tej drugiej możliwości dotarcia. Mam ochotęzacząć walić głową w stojący obok mnie dolmen.


  


Pozakończonej sesji zdjęciowej, zwijamy się w kierunku auta. Tymrazem już inną drogą. Chwila, moment i już znajdujemy się przywyjściowej furtce, przy której stoi pewien obiekt. Co prawdanie należy on do zbioru dziedzictwa narodowego, jednakże zasługujena uwagę. Ot, motoryzacyjny relikt, na którym wozili tyłkiirlandzcy farmerzy.


  


Docieramyna parking, a stamtąd dostrzegamy… otwarte drzwi do centrum. Tak,los postanowił nas dobić. Ruszamy do środka, by uchwycić klamkęi przekonać się, że to nie swoista fatamorgana. Tak, centrum jestotwarte. A Sympatyczna Pani w środku z przerażeniem na twarzy mówi:„Nie, proszę, tylko nie mówcie, że szliście TAMTĄ drogą”i wyjaśnia wszystkie zawiłości związane z brakiem odpowiedniegodrogowskazu do dolmenu. Na koniec złośliwy chochlik wymierza namkolejny cios. Okazuje się, że Sympatyczna Pani pojawiła się wcentrum zaledwie 3 minuty po naszym odejściu. Ślina podsuwa nam najęzyk soczystego fucka, domagając się, by dać ujście złymemocjom, jednak robimy dobrą minę to złej gry, żegnamy się iruszamy dalej…


  


Alena tym nie kończy się nasza dzisiejsza przygoda. To w zasadzie jejpoczątek. Najbardziej hardcorowa część dnia dopiero przed nami.Ale my o tym jeszcze nie wiemy… Dowiemy się całkiem przypadkiem,ale o tym już w następnym poście :)


[PS.Czy są na sali jacyś prorocy, ewentualnie osoby mające ochotęwytężyć mózg i zgadnąć, co też takiego wydarzy się, cozszokuje Taitę i wywoła u niej niebezpieczne palpitacje serca? ;)Jacyś śmiałkowie?]


środa, 15 lipca 2009

Donegal na plus, Donegal na minus

Do Donegalu jechaliśmy w wyraźniewytyczonym celu: zobaczyć jak najwięcej. Naszym marzeniem było objechanie całegohrabstwa, a zaznaczyć trzeba, że należy ono do czołówki tych największych.Mieliśmy na to niewiele czasu, jednak udało się. Wczesne rozpoczynanie dnia ipóźne jego kończenie sprawiło, że w ostatnim dniu naszego urlopu z ulgąmogliśmy powiedzieć sobie, iż objechaliśmy cały Donegal.


  


Na naszej drodze spotykaliśmy oczywiściemiejsca mniej lub bardziej urocze, widoki mniej lub bardziej zapierające dech wpiersiach. Były takie zakątki, z których nie mieliśmy ochoty odjechać, jak itakie, gdzie byliśmy zaledwie kilkanaście minut, bo uznaliśmy, iż dłuższeprzebywanie w nich jest stratą czasu.


  


Wielkim rozczarowaniem był dla mnie MalinHead, najbardziej wysunięty na północ punkt Irlandii. Nie mogę powiedzieć,czego dokładnie po nim oczekiwałam, ale na pewno nie tego, co tam zastałam. Nacyplu znajduje się zrujnowana latarnia sygnałowa, niedaleko biegnie ścieżkaprowadząca do Hell’s Hole i to wszystko… Widoki rozciągające się z tego punktusą mocno przeciętne i turyście, który zwiedził już spory kawałek Zielonej Wyspy,nie oferują nic nowego. Ot, pejzaż, jakich w Donegalu i całej Irlandii wiele.


  


W zeszłym roku miałam okazję stanąć nakrańcu Mizen Head, punkcie najbardziej wysuniętym na południowy-zachód Irlandiii muszę przyznać, że zakochałam się w tamtejszej scenerii. Malin Head wypadłblado w moich oczach. Po minucie stania na cyplu miałam dość powiewania nawietrze niczym bezwiedna chorągiewka i z ulgą schowałam się do ciepłego samochodu.


  


W życiu nie miałam do czynienia z TAKgwałtownym wiatrem, jak tamtego dnia na Malin Head. Obserwując innych turystówprzybywających na ten sławny cypel jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, iżzrobił on na nich podobne wrażenie jak na mnie. Mizen Head jest piękny, stromyi majestatyczny. Malin Head jest zupełnie przeciętny. Dużo większe wrażeniewywarł na mnie chociażby Horn Head.


  


Kolejnym rozczarowaniem naszej wyprawy, chybanawet większym od tego wyżej wymienionego, był końcowy rezultat namiętnychposzukiwań dwóch grobowców megalitycznych, specjalnie dla których zahaczyliśmyo hrabstwo Tyrone. Po półtorej godzinie błądzenia i intensywnych poszukiwańtego, co miało być imponującymi i majestatycznymi megalitami, z pomocąlokalnego mieszkańca trafiliśmy do żałosnego stosu kamieni dumnie noszącychnazwę Ołtarza Druida i Jaskini Todda. Najwyraźniej w oczekiwaniu na nas zdążyłysię zawalić. Niestety.


  


Natomiast bardzo miłym zaskoczeniem okazałysię dla mnie klify Bunglass, bardziej znane jako Slieve League, drugie co dowielkości irlandzkie klify. W tym wypadku nie nastawiałam się na rewelację. Nielubię, wręcz nie znoszę Cliffs of Moher, bo to doskonały przykład na najbardziejskomercjalizowaną atrakcję Irlandii i nie oczekiwałam, iż Slieve League podbijąmoje serce. Tymczasem to, co zobaczyłam, sprawiło, że zakochałam się w nich odpierwszego wejrzenia. Są fantastyczne!


  


Trzy razy wyższe niż „Mohery”, są wedługmnie zdecydowanie bardziej urokliwe. W połączeniu z błękitną wodą stanowiąniesamowitą mozaikę barw. Prezentowały się cudownie, mimo iż nie widziałam ichzdecydowanie najładniejszego oblicza, które jest zasługą rozległych połacikwitnących wrzosowisk. Po rozkwitających wrzosach zostało już tylkowspomnienia, ale klify mimo to urzekają. Mogłabym tam spędzić cały dzień.Subtelny szum morza, nieziemskie widoki, ciepłe promyki słońca i przedewszystkim BRAK tłumów, które zawsze są na oklepanych  „Moherach”.


  


Miejsce zdecydowanie warte polecenia!

czwartek, 9 lipca 2009

Tajemnica zaginionej skarpety

Dziś z innej beczki.


„Tajemnicazaginionej skarpety” brzmi jak tytuł jednej z powieści królowej kryminału,Agathy Christie, jednak nim nie jest. Sprawa jest bardziej przyziemna i błaha.


Wspomnianaskarpeta – główna bohaterka mojego dzisiejszego posta – jest moją własnością.Nabyłam ją dawno temu drogą zakupu z katalogu i mocno się do niej przywiązałam.Bardzo. Wbrew pozorom to nie jest taka sobie zwykła skarpeta. Oczywiścienazwanie jej „magiczną” jest lekkim przegięciem, ale mimo wszystko pozwolę sobietak ją określać. Otóż, skarpeta ta wraz z połączeniem odpowiednio nawilżającegokremu do stóp działa rewelacyjnie. Przed pójściem do łóżka smaruje się stopykremem, zakłada na nie skarpety, a po przebudzeniu: tah-dah, stópki sądelikatne i gładkie, jak skóra niemowlaka.


Tak więc zawszewtedy, kiedy włączał mi się złowrogi alarm „Rough Feet”, magiczne skarpetyokazywały się moim wybawieniem. Aż do pewnego dnia… Było to wtedy, kiedy mojestopy stanowczo zażądały pedicure’u kosmetycznego, a ja rzuciłam się naposzukiwanie magicznych skarpet, co by nie skończyć jako zaniedbana ogrzyca zszorstkimi kopytami. Szukałam ich 20 minut i NIC. Przerzuciłam zawartośćwszystkich moich szuflad z bielizną, sprawdziłam szafki, łóżko, czy aby niezawieruszyły się gdzieś w środku po poprzednim użyciu i nadal NIC. Zajrzałamnawet pod łóżko i... znalazłam smętnie zwiniętą zgubę. Problem polegał tylko natym, iż zamiast dwóch sztuk była jedna! Druga zaginęła w akcji. Zniknęła niczymkamfora. Poszukiwania nadal nie przynosiły efektu, a ja ciągle opłakiwałambolesną stratę. Znalezioną skarpetę ulokowałam na parapecie w sypialni, by wwidocznym miejscu cierpliwie czekała na odnalezienie jej towarzyszki.


I dziś nadszedłten dzień. Jako że ostatnio byłam „extremely busy” i nie miałam czasu naodpoczynek, a co dopiero na sprzątanie domu, nieco go uświniłam [tak, tak,dobrze przeczytaliście: ja, Taita, fanatyczka porządku, ładu i czystościogłaszam wszem i wobec, że zamieniłam swoje cztery kąty w chlew], dziśpowiedziałam: B A S T A! Korzystając z dnia wolnego od pracy, zakasałam rękawy,uzbroiłam się we wszelkiego rodzaju szmaty, spryskiwacze, gąbki i przystąpiłamdo walki z batalionami równie bojowo nastawionych bakterii.


Po wykonaniumisji w łazienkach i toalecie wyciągnęłam na światło dzienne odkurzacz.Standardowo już otworzyłam go, by sprawdzić stan worka na śmieci, a tam… ozgrozo… „What the fuck??” - myślę sobie - co w wersji ocenzurowanej będziebrzmiało mniej więcej tak: „ooo, a co to??”. W środku worka COŚ dziwnego, cośco nie wygląda jak zwykłe skupisko farfocli wszelakich. Dotykam tego CZEGOŚ, ato moja poszukiwana i opłakiwana rzewnymi łzami skarpeta. A raczej to, co zniej zostało. No, fanta*****stycznie! Niech mi ktoś powie, powinnam się śmiaćczy płakać w tym momencie, bo ja blondynką jestem i wszystko, co jest związanez myśleniem jest mi dalekie i obce.


Na domiarzłego, jakby to nie było wystarczające nieszczęście, skarpetka nie leżała sobiezwinięta gdzieś w kącie worka [heellooł, czy worek ma kąty??], tylko tak niefortunniezawiesiła się na wężu doprowadzającym śmieci, że wszystkie farfocle, normalniebłąkające się po domu, wpadały do jej środka, co w efekcie utworzyło swegorodzaju balon. No cóż, czemu mnie to nie dziwi? W takich przypadkach przecieżZAWSZE muszą się skumulować wszystkie prawa Murphy’ego.


Na zakończeniemoja zguba [w wersji mocno oczyszczonej]:

  

A oto fotkauwieczniająca szczęśliwe połączenie moich magicznych skarpet:

  

To tyle nadzisiaj.


W gruncierzeczy to chyba był szczęśliwy dzień?


sobota, 4 lipca 2009

Lea Castle - zamek ukryty w zieleni

Ozamku Lea, a ściślej mówiąc o jego ruinach, rzadko kiedywspomina się w irlandzkich przewodnikach. Mimo że znajduje się onw sąsiednim hrabstwie, przez długi czas nie wiedziałam o jegoistnieniu. Dowiedziałam się zupełnie przypadkiem, a osobą, któramnie oświeciła była Pełnoletnia, moja blogowa znajoma. Wtedywłaśnie bliżej się nim zainteresowałam, by pewnej słonecznejniedzieli udać się w miejsce jego położenia.


  


Dotrzećdo zamku można tylko pieszo, więc zostawiamy auto w ustronnymmiejscu, licząc, że po powrocie zastaniemy je w nienaruszonymstanie. Na naszej drodze pojawia się pierwsza furtka, a za nią dośćmocno zaminowane i zryte krowimi kopytami pole. To wszystko sprawia,że droga do ruin nie należy do zbyt przyjemnych. Spalona słońcemtrawa stanowi idealne miejsce kamuflażu wizytówek, którepozostawiło pasące się tu wcześniej bydło.


  


Mimoże uważnie spoglądam pod nogi, nie udaje mi się uniknąćnajgorszego. Jeden fałszywy ruch i moja prawa noga ląduje w samymśrodku sprytnie zamaskowanego krowiego placka. Z obrzydzeniemwycieram w trawę swoje czerwone sandały i palce u poszkodowanejnogi. No, tak, zapomniałam o pierwszej regule przezornegopodróżnika: jeśli chcesz bez uszczerbku dotrzeć do małopopularnych irlandzkich zabytków, zawsze zabieraj ze sobąbuty przeciwpowodziowe i kombinezon chroniący przed materiałamiradioaktywnymi.


  


Popokonaniu zaminowanego pola, wkraczamy na mniej niebezpieczny teren.Nie ma tu już przykrych niespodzianek, jest natomiast długa i gęstatrawa, a wśród niej ledwo widoczny, misternie wydeptany śladprowadzący do ruin. Obok w leniwym rytmie płynie sobie „Coś, CoKiedyś Było Rzeką Barrow, a Teraz Jest Ściekiem”.


  


Zopowiadań Sympatycznego Irlandczyka, na którego wpadamy wdrodze powrotnej dowiadujemy się, że kiedyś można było tupływać. Kiedyś, kiedy Sympatyczny Irlandczyk był dzieckiem [a tobyło daaawno temu]. Teraz Ściek ogrodzony jest drutem kolczastym,ale i bez niego nikt dobrowolnie nie chciałby tam wskoczyć. Niktprzy zdrowych zmysłach i bez zapędów samobójczych.


  


Bryłazamku sprawia wrażenie niewielkiej, ale nic bardziej mylnego.Wystarczy dokładniej się jej przyjrzeć, by domyślić się, iż wczasach świetności zamek miał imponujące rozmiary. Do naszychczasów przetrwał jednak w szczątkowej wersji, na dodatekmocno porośniętej przez krzewy i bluszcz. Wygląda tak, jakbywszyscy o nim zapomnieli.


  


Tensam Irlandczyk opowiada nam, iż kilkanaście lat temu zamek był wdużo lepszym stanie. Jego mury były odsłonięte i przede wszystkimnie było tutaj taakieej dżungli. I faktycznie – kilka dni późniejnabywam irlandzki film, gdzie ku mojemu zaskoczeniu pojawia się LeaCastle w zdecydowanie bardziej zadbanej formie. Teraz, żebydokładnie go obejrzeć, trzeba przedzierać się przez krzaki,chwasty i inne zielska.


  


MójMr Right, który z powodu słonecznej pogody założył krótkiespodenki, ma dość spore problemy z przebrnięciem przez gęstąkępkę bujnych pokrzyw. Przechodzę przez nie pierwsza, jako że mamdługie spodnie, ale i to niewiele daje. W akcie desperacji Połówekchwyta kawałek jakiegoś konara, który ma mu posłużyć jakomaczeta. Tak zaopatrzony staje do walki z pokrzywami i zaczynaintensywnie wymachiwać kijem na wszystkie strony, co stanowi takzabawny widok, że o mało nie kładę się na glebie i nie zwijamsię ze śmiechu. Dzielny rycerz, niczym Don Kichot walczący zwiatrakami ;)


  


Wśrodku ruin znajduję kilka różnych otworów i…garstkę porzuconych śmieci. Kilka puszek po irlandzkim piwie,nakrętki po Coca-Coli, pety. Standard. Zamek jest jednak na tyleciekawy, iż można tu spokojnie spędzić godzinę. Liczne zakamarkizachęcają, by się z nimi bliżej zapoznać i na nowo przetrzećdawno nie odwiedzane szlaki. Są też zrujnowane schodki prowadząceGdzieś Na Zamkową Górę. Niewielkie wyjście na szczycietego ciemnego tunelu umożliwia podziwianie okolicy z lotu ptaka.Gdziekolwiek sięgnąć okiem – tam ZIELONO. Soczyście zielono.


  


Udającsię w kierunku auta, znów brniemy w trawie. Jednocześniecieszymy się, że nasze niedogodności kończą się na krowichplackach i bujnych zaroślach. Mogliśmy przecież w ogóle tunie dotrzeć. Z rozmowy z Sympatycznym Irlandczykiem dowiedzieliśmysię, że rok temu, kiedy lato było latem tylko z nazwy, a deszczpadał prawie każdego dnia, Ściek wystąpił ze swego koryta izalał cały teren otaczający zamek. Brnięcie w takim szambie todopiero byłby hardcore…