piątek, 30 czerwca 2023

Tory Island - intrygująca irlandzka wyspa na Atlantyku (1)

Dystans od lądu, jaki dzielił wyspę Tory od północnych brzegów hrabstwa Donegal, wymuszał na jej mieszkańcach samowystarczalność. "Torysi" wysysali wraz z mlekiem matki uniwersalną prawdę: jeśli umiesz liczyć, to licz na siebie. W tym wypadku - na ich małą, hermetyczną społeczność.


Nikt tak jak oni nie wiedział, jak to jest być na łasce szalejących sztormów. I choć nie każdy z nich był tak samo dotkliwy, raz na jakiś czas zdarzał się taki, o którym opowiadało się później przez kolejne dziesięciolecia.

Najstarsi mieszkańcy doskonale pamiętają pewną zimę w latach 70. XX wieku, kiedy w czasie "sztormu stulecia" zostali odcięci od świata na prawie dwa miesiące. Przez te długie, zimne i ponure tygodnie mieli tylko siebie nawzajem. Nikt nie przyszedł im na ratunek - nie przypłynęła żadna łódź, nie przyleciał żaden helikopter. Nikt nie podjął się brawurowych i samobójczych prób przybicia do jej brzegów. Ratunkiem była jedynie wiara w to, że po każdej burzy, kiedyś w końcu wychodzi słońce.


Między innymi przez takie epizody wyspa stała się bardzo umuzykalniona. Kiedy prowadzisz prosty i odizolowany tryb życia, to siłą rzeczy twoimi rozrywkami stają się proste czynności. Nigdy nie było tu teatru ani kina, był za to dostęp do darmowych występów muzycznych. Taniec i muzyka były tanimi uciechami. Czego nie można było powiedzieć o alkoholu.


Mieszkańcy Tory nie przez przypadek upodobali sobie akordeon - to jeden z tych instrumentów muzycznych, które nie wymagały intensywnej troski, a co więcej, przez długie miesiące nie musiały być nastrajane.

 

Muzyka niosła im nie tylko ukojenie i ratunek, ale nade wszystko była źródłem dobrej zabawy. Nie słuchało się jej, biernie siedząc na krześle. Do muzyki się tańcowało, jakby jutra miało nie być.


Ta tradycja do dziś ma się dobrze - mieszkańcy nadal gromadzą się tu w swojej świetlicy na muzyczne sesje, a w trakcie naszego rejsu na wyspę czas umilał nam akordeonista wygrywający kolejne dźwięki na melodeonie.


Odludność Tory, ale także jej proste, surowe piękno działało jak magnes na artystów, którzy szukali tu weny i inspiracji. W drugiej połowie XX wieku niespodziewanie narodziła się tu szkółka prymitywnych malarzy. Wszystko zaczęło się od przyjazdu angielskiego portrecisty, Dereka Hilla, który pod wpływem spektakularnych widoków na Tory, postanowił dla odmiany zacząć malować lokalne pejzaże, a nie tylko ludzkie gęby.


To tu w latach 60. XX wieku na malującego Dereka natrafił James Dixon, mieszkaniec Tory: prosty człowiek, farmer i rybak, który niemal całe swoje życie spędził na wyspie. Przyglądając się malującemu artyście, bezpardonowo stwierdził, że sam namalowałby to lepiej :-)) Niezrażony Derek zaoferował mu swoje pędzle, by Irlandczyk pokazał, co potrafi. Tymczasem James znów wykazał się nietaktem, stwierdzając, że sam sobie zrobi pędzle... z ogona własnego osła.


O dziwo, to, co namalował, zrobiło wrażenie na Angliku. Derek dopatrzył się w nim sporego potencjału, a ponieważ nie był przy tym małym, złośliwym i zawistnym człowieczkiem, zachęcał wiekowego Irlandczyka (bo nie wiem, czy wiecie, ale James miał wówczas ponad 70 lat!) do szlifowania swojego talentu.


Z biegiem czasu mężczyźni zaprzyjaźnili się, a prace tego prostego farmera doczekały się uznania wśród krytyków. Chociaż on sam wyspy nie opuścił, tu zmarł i tu spoczywa, to jego obrazy wyruszyły w świat, gdzie wystawiano je m.in. w galeriach sztuki w Belfaście, Dublinie i Londynie.

 

Co ciekawe, za przykładem Dereka i Jamesa ruszyli inni. Z czasem okazało się, że wśród tej małej społeczności jest kilku innych malarzy: Anton Mehan, Patsy Dan Rodgers (król wyspy), Rory Rodgers... A to, co ukazywali na swoich obrazach, przemawiało do koneserów sztuki. Może dlatego, że ich malarstwo było w dużej mierze takie jak oni: nieokiełznane, dzikie, surowe, rządzące się swoimi prawami.



Jako że nigdy nie pobierali oficjalnych lekcji malunku, nie przestrzegali tradycyjnych norm, zasad związanych z perspektywą i proporcjami. Malowali tak, jak im serce podpowiadało, nie zaś podług sztywnych ram narzucanych przez nauczycieli. Jak pokazał przykład ponad siedemdziesięcioletniego Jamesa, nasze ograniczenia niekoniecznie są związane z wiekiem - po prostu tkwią w naszej głowie.


                                                                                                chatka Hilla

Również ta tradycja nie wymarła ze śmiercią lokalnych malarzy czy Dereka Hilla, jako że na wyspie do dziś znajduje się mała galeria sztuki z ich pracami. Z kolei na zachodnim krańcu Tory, nieopodal latarni, zachowała się miniaturowa chatka Hilla, w której malarz spędzał długie godziny malując poszarpane klify Tory.