Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa Tory. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa Tory. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 października 2023

Pobyt w najbardziej odosobnionym hotelu Irlandii - mieszczuchy dostają lekcję życia na wyspie Tory



Ostatnie chwile w latarni Fanad były rozprawianiem się z zawartością lodówki. Jako że przez minione dni nie zużyliśmy całego przywiezionego prowiantu, nasze śniadanie polegało na dojadaniu resztek, których nie chcieliśmy wieźć ze sobą na wyspę Tory, będącą naszym następnym punktem urlopowego programu.


Jako że w latarni nie było żadnego kociego ani psiego rezydenta, chcąc nie chcąc, w plecaku wylądował niezbędnik każdego Polaka-cebulaka, czyli zapas kiełbasy, z którą Połówek nie zdążył jeszcze się rozprawić. Ewidentnie przeliczył swoje możliwości - ja byłam wówczas świeżo upieczoną i dumną wegetarianką, zatem na moją pomoc nie mógł liczyć. 


Dlaczego o tym wspominam? Bo ta kiełbasa będzie mieć kluczowe znaczenie, o czym niedługo przeczytacie. 


Na Tory, najbardziej odległą wyspę Irlandii, leżącą kilkanaście kilometrów od brzegu Donegalu, można dostać się promem z miejscowości Magheroarty. Jeśli jesteś dorosłym mieszkańcem wyspy zapłacisz 10€, jeśli obcym - "jedynie" 28€ za bilet w dwie strony. 


Tu warto dodać, że port w Magheroarty jest portem pływowym, co oznacza, że czasami rejsy mogą zostać niespodziewanie odwołane. Warto tego pilnować, ale nawet jeśli się zagapicie i zapomnicie, a łódź nie wypłynie, możecie miło spędzić czas na tamtejszej plaży, podziwiając Tory z daleka. 


To zdecydowanie jedna z najładniejszych irlandzkich plaż - tony i kilometry złocistego piasku, choć i tu trzeba mieć się na baczności w czasie pływania ze względu na prądy strugowe. Ratownika nie ma, więc każdy pływa na własną odpowiedzialność. 




Statek jest promem przeznaczonym wyłącznie dla pieszych pasażerów, nie można zabrać na jego pokład samochodu. Zresztą, Tory jest tak kompaktową wyspą, że nie jest on do niczego potrzebny. Cały jej urok polega na tym, że można ją obejść w ciągu jednego dnia, a w te najbardziej malownicze zakątki i tak byście nie dotarli żadnym autem. 


Szczęście dopisywało nam podwójnie, bo choć dno zatoki było w dużej mierze odsłonięte, to jednak było wystarczająco dużo wody, by łódź mogła płynąć. A jakby tego było mało, od samego rana towarzyszyło nam intensywne słońce. 


Pasażerów było całkiem sporo, zdecydowanie więcej niż miejsc siedzących, więc jeśli komuś szczególnie zależy na tym, by siedzieć w czasie rejsu, który w naszym przypadku trwał godzinę bez trzech minut, to powinien zjawić się odpowiednio wcześnie.


Mnie akurat to nie przeszkadzało, bo ja na każdej łodzi zawsze zachowuję się jak nawiedzona - jakbym widziała morze po raz pierwszy w życiu. Nie wiedział tego jednak siedzący za mną dżentelmen, który zaproponował mi, abym sobie usiadła (na jego miejscu, nie na jego kolanach), co było oczywiście bardzo miłe, ale odmówiłam mu, argumentując, że wolę jednak stać niż siedzieć (że nie wspomnę, o ile łatwiej robi się wtedy zdjęcia). Ostatecznie sam uznał wyższość stania nad siedzeniem, bo chwilę później dołączył do mnie i innych stojących, stwierdzając, że już się wystarczająco wysiedział w samochodzie. I w ten oto sposób, opierając się o reling, spędziliśmy resztę tej przyjemnej przeprawy. 


Godzinę później, o 12;30, już byliśmy na wyspie i zmierzaliśmy do hotelu, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. I tu po raz pierwszy spotkało nas małe rozczarowanie - pokój, który według Bookingu miał być gotowy już od 12:00, nie był. Dowiedzieliśmy się za to, że za jakieś pół godziny może być do naszej dyspozycji. Dzielnie przyjęliśmy to na klatę, to w końcu tylko 30 minut, i udaliśmy się do zachęcająco wyglądających "separatorów covidowych" umieszczonych przed hotelem, gdzie zamówiliśmy kawę i ciacho, aby umilić sobie to półgodzinne oczekiwanie na pokój. 



Powiadam Wam, że był to świetny pomysł, bo zarówno kawa jak i ciasto były wyborne, przez co jeszcze bardziej pozytywnie wpłynęły na nasze samopoczucie. Po posiłku, z którym wcale się nie spieszyliśmy, ponownie usłyszeliśmy te same słowa: pokój jeszcze niegotowy, a do tego zapewnienie, że pokojówka zajmie się nim w pierwszej kolejności - mimo że nie robiliśmy problemu z tego powodu. Nawet gdybyśmy chcieli, to i tak byliśmy zbyt rozleniwieni tą anielską przekąską. 


Dłuższe siedzenie przed hotelem nie miało jednak większego sensu, zaczęliśmy więc kierować się do pobliskiego sklepiku, aby uzupełnić zapas wody. Mieliśmy bowiem ambitny i intensywny plan zwiedzania na ten dzień - kilkanaście kilometrów w prażącym słońcu, w zasadzie bez większych szans na schowanie się przed nim. Tory jest praktycznie bezdrzewna. 


Jako że dopiero co zjedliśmy po kawałku ciasta, nie czuliśmy potrzeby kupowania czegokolwiek do jedzenia na nasz dalszy pobyt - wzięliśmy jedynie trzy butelki wody, co łącznie dało nam trzy litry, a po jakieś inne zachcianki mieliśmy wrócić do sklepu później. W swojej genialności nie przyszło nam, rozpuszczonym mieszczuchom, do głowy, że to jest wyspa "na środku" Atlantyku - że tu życie płynie inaczej, wolniej, w swoim tempie.


Pokój, do którego ostatecznie dostaliśmy się o drugiej, okazał się mocno rozczarowujący. Poczułam się jak ofiara PhotoShopa. Na zdjęciach pokoje wyglądały skromnie, ale czysto i ładnie. Tymczasem nasz miał brudny i poplamiony dywan, stare biurko z wieloma śladami po gorących kubkach, okropnie niewygodny i umorusany fotel. A do tego wystrój bardzo... włoski. Gdzie rzucisz okiem, tam... włoski! Na boku wanny - długie włosy. W kubku (!) koło czajnika dwa krótkie włosy. 


Dobrze chociaż, że pościel była świeża i czysta. Mimo wszystko łóżka jednak pozostawiały trochę do życzenia. Kiedy wieczorem leżałam w swoim (jednoosobowym) i patrzyłam na to dwuosobowe Połówka, naprzeciwko mnie, dostrzegłam coś, czego wolałabym nie widzieć: plamy na jego lambrekinie łóżkowym. Ta część pościeli na pewno nie była zmieniana po każdym gościu, ani nawet drugim. Myślę, że z powodzeniem można by było wyizolować z niej kilka profili DNA: dziwne plamy i krótkie włoski (nawet nie chcę wiedzieć jakiego pochodzenia), a spod materaca, który nieco się przesunął, wystawały kawałki chipsów. Smacznych snów ;) 


W łazience zepsuty kurek z zimną wodą, kręcił się wokół własnej osi, ale woda z niego nie leciała, z kolei z zaworu z gorącą płynęła jedynie chłodnawa woda. I to się już nie zmieniło przez cały nasz pobyt. Ponieważ jednak gorącą wodę mieliśmy jedynie po zagotowaniu w czajniku, to nie było też potrzeby korzystania z zepsutego pokrętła z zimną. 


W hotelu jest kilkanaście pokoi z łazienką, w tym niektóre na piętrze. Nad nami mieszkały słonie. Tak ich nazwaliśmy na prywatny użytek. Rodzina z dziećmi, która wydawała takie dźwięki i tak tupała, że z powodzeniem można ich było wziąć za stado ryczących słoni, i doprawdy nikt nie mógłby mieć o to pretensji. 


Tak się szczęśliwie złożyło, że pokojowy sufit wytrzymał te wstrząsy na poziomie 2-3 w skali Richtera, za to w drodze powrotnej z klifów z hukiem runął nasz światopogląd ;) Kiedy styrani tą wędrówką jak sandały Włóczykija, z gardłem wysuszonym jak piasek Sahary, stanęliśmy późnym popołudniem u progu wyspiarskiego sklepiku, zastaliśmy złowrogą pustkę. Taką samą, jaką mieliśmy w swoich brzuchach. 


Przy wymownej ciszy, a w zasadzie to melodii kiszek odgrywających nam marsza pogrzebowego, dotarliśmy ostatkiem sił do hotelu. Po zapasach wody nic już nam nie pozostało. Spacerując po rozgrzanej Tory, wypiliśmy wszystko, co do ostatniej kropli. Pragnienia i apetytu mógłby nam pozazdrościć sam smok wawelski. 


Ratunku szukaliśmy w hotelu u recepcjonistki, licząc na to, że uda nam się coś przekąsić - okazało się jednak, że hotelowa restauracja nie dość, że jeszcze nie jest otwarta, to do tego jest już całkowicie zarezerwowana. Padł na nas blady strach, bo to oznaczało przymusową głodówkę przez co najmniej 15 godzin, aż do śniadania na drugi dzień. Piętnaście godzin z wysuszonym gardłem, z burczącym brzuchem - jak żyć, panie premierze? 


Kiedy staliśmy tak jak dwa słupy soli i  układaliśmy w głowie testament, podeszła do nas starsza pani (jak się później okazało, Mary, właścicielka hotelu) i spytała, czy może w czymś pomóc. Błyskawicznie wyłuszczyłam jej całą sytuację, że głodni, że spragnieni, że sklepik zamknięty, że restauracja już zarezerwowana, że nie ma już dla nas ratunku i że może być ostatnią osobą, z którą rozmawiamy. 


Mary, dwukrotnie ode mnie starsza, zapytała jedynie, czy jesteśmy gośćmi hotelowymi, i w uspokajającym geście położyła mi dłoń na przedramieniu. Byłam niemal przekonana, że zaraz śpiewnym tonem popłyną z jej ust słowa piosenki Swedish House Mafia: "Don't You Worry, don't you worry, child, see heaven's got a plan for you..." 


I niczym anioł zesłany prosto z niebios powiedziała, że restauracja co prawda jest zarezerwowana, ale jeśli teraz wybierzemy coś z menu, to kucharz nam to ugotuje jeszcze przed otwarciem restauracji - będziemy musieli tylko zjeść i zwolnić stolik, zanim przyjdą goście (ale to akurat był najmniejszy problem - w tamtym momencie zjadłabym konia z kopytami, a jednocześnie pobiła rekord Guinnessa w prędkości. I pewnie poprosiła jeszcze o źrebaka na deser). 


To, co się z kolei działo w hotelowym pokoju, zaraz po otrzymaniu tej informacji, stanowi jeden z najbardziej wstydliwych momentów mojego życia. Zaraz po przekroczeniu drzwi naszego pokoju rzuciliśmy się jak dwa wygłodniałe psy na tę kiełbasę, którą przywieźliśmy ze sobą z latarni. Szlag trafił mój prawie trzymiesięczny detoks od mięsa. Z wielkim apetytem opędzlowałam kiełbasę Połówka. Ten zaś, zrywając boki ze śmiechu ("to co, wegetarianizm kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwy głód?"), wyjął telefon i zaczął robić mi zdjęcia jak największa hiena cmentarna. Gdybym była celebrytką, a on śledzącym mnie papparazzo, oglądalibyście je teraz na Pudelku prawdopodobnie pod jakimś clickbaitowym tytułem. 


Może nie był to największy kawałek kiełbasy, ale swoją rolę spełnił - uciszył grające kiszki. Z depresyjnego marsza pogrzebowego przerzuciły się bowiem na żwawego marsza Mendelsona. To z kolei pozwoliło nam we względnym komforcie doczekać na wybrane potrawy. 


Całe, dość stresujące doświadczenie, wyszło nam ostatecznie na plus - mieliśmy bowiem całą zamkniętą restaurację tylko dla siebie i dedykowaną obsługę pani kelnerki, która ewidentnie stawała na rzęsach, abyśmy czuli się dobrze zaopiekowani. Było klimatycznie, nastrojowo i na wysokim poziomie: z zapalonymi świecami, z bukietem świeżych lilii, z błyszczącą zastawą... Potrawy zaś to było prawdziwe niebo w gębie. Ja zamówiłam zupę i makaron, Połówek: chowder, purée ziemniaczane z kurczakiem i krążkami cebulowymi. Skusiliśmy się też na kawałek ciasta. Wszystko było W Y B O R N E. Na koniec serdecznie podziękowaliśmy za tę jakże miłą przysługę, zostawiliśmy 11 euro napiwku za posiłek, który kosztował nas niecałe 60 euro, i pochwaliliśmy kucharza. Pani kelnerka odpowiedziała, że zaraz mu to przekaże, bo to jego drugi dzień w nowej pracy i z pewnością przyda mu się taki pozytywny komentarz. 


Podsumowując tę opowieść: wyspa Tory zdyscyplinowała nas niczym bezmyślne dzieci. W miejscach takich jak to, życie toczy się inaczej, o czym ludzie tacy jak my, mieszczuchy świeżo wyciągnięci z wyścigu szczurów, wydają się zapominać. 


Ci, którzy wychowali się tu od maleńkości, nie znają innego życia. Nikt codziennie nie przypomina małym dzieciom, by nie rozmawiały z nieznajomymi. Tu małe dzieci wychowuje cała wioska w myśl piosenki Majki Jeżowskiej - "Wszystkie dzieci nasze są". 


Kiedy pierwszego dnia szliśmy na klify, na środku drogi zatrzymał się mały chłopiec na rowerku (w zasadzie to się przewrócił), by spytać, czy może widzieliśmy jego tatę, bo właśnie go szuka. W istocie, mijał nas tajemniczy brunet na quadzie popołudniową porą, mały potwierdził, że to jego tata, więc wskazałam mu drogę do centrum wyspy, gdzie znajduje się hotel. 


Jako zdeklarowana mizantropka sama nie byłam pewna, czy zazdrościć mu, czy też współczuć. Najwyraźniej nikt go jeszcze nie uświadomił, że ludzie są źli, a świat nie jest bajkowy. 


 

 

***

Więcej wpisów o fascynującej wyspie Tory znajdziecie poniżej:

1. Wstęp - tu

2. Muzyka i malarstwo w życiu jej mieszkańców - tutaj

3. Król Tory, wierzenia, zabobony i przesądy - tu 

4. Niesamowita historia o tym, jak powstał jedyny na wyspie hotel - tu

niedziela, 27 sierpnia 2023

Wszystko za widok

Opowiem Ci, Czytelniku, bajkę, ale nie będzie to bajka o tym, jak kot palił fajkę, a kocica papierosa - upaliła kawał nosa. Będzie to jednak opowieść o bezwzględnym człowieku, który igrał z ogniem, za nic mając sobie panujące konwenanse, w efekcie czego doprowadził swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem do ludzkiej tragedii.

Miłość od pierwszego wejrzenia

Początek był niczym wyjęty z romantycznego filmu. Neville Presho wypatrzył ją z łódki w czasie połowu ryb. Zamajaczyła mu na horyzoncie w czasie wschodu słońca. Była taką "rozkoszną, pomarańczowo-różową wyspą". Od razu zapragnął na nią dotrzeć. Zafascynowała go. 


Powiedzieli mu, że ta skała na środku oceanu to właśnie Tory Island. Pachniała gnijącymi wodorostami, ale to mu nie przeszkadzało.

Od tamtego momentu już zawsze będą kojarzyć mu się właśnie z nią. 

Jako inżynier budownictwa, a jednocześnie filmowiec, zwiedził kawał świata. Był między innymi w Anglii, Norwegii, USA, Kanadzie, Nepalu. Fascynowała go tematyka zanikającego stylu życia. Był wniebowzięty, kiedy okazało się, że na wyspie znalazł właśnie to - nietuzinkową społeczność, która wiodła wymierający styl życia. Postanowił to uwiecznić tworząc kolejny dokument. Miał ich już kilka na swoim koncie. Był wielokrotnie nagradzanym dokumentalistą. 


W ten oto sposób powstał dokument "Oileán" ("Wyspa") poświęcony właśnie Tory i jej mieszkańcom. Oko kamery wychwyciło w jednej ze scen Patricka - nastolatka pracującego w porcie przy pułapkach na homary.

Neville nie wiedział wtedy, że kilkanaście lat później ten nastolatek wbije mu nóż w plecy.

W tamtym czasie, a były to lata 70. XX wieku, Neville mieszkał w Dublinie, jednak uwielbienie do Tory sprowadzało go na wyspę 2-3 razy w roku. Nie mógł jej wyprzeć z pamięci. Ta fascynująca wyspa, ci sympatyczni mieszkańcy, ten inny świat. Było mu tam tak dobrze.  


Myślał, że chwycił Pana Boga za nogi, kiedy w 1982 roku odkupił za swoje życiowe oszczędności dom od pary staruszków, która postanowiła resztę życia spędzić na stałym lądzie.

Dom nie byle jaki. Urodziwą sześciopokojową, irlandzką chatkę w przepięknej, centralnej lokalizacji. Dom usytuowany przy samym porcie. Panorama, jaka się z niego rozciągała, była spektakularna. Niektórzy "zabiliby" dla takiego widoku. Inni posunęliby się do niewiele mniejszych świństw.

Idylla nie trwała jednak wiecznie. Jego wagabundzki styl życia zaprowadził go jakiś czas później do Australii i Nowej Zelandii. Zanim jednak wyjechał z Tory, zabił okna dębowymi deskami i wręczył klucze swojej dobrej znajomej, Mary. Tak na wszelki wypadek, aby miała na niego oko. Wandalizmem nie musiał się martwić.

Tak mu się przynajmniej wydawało.

Kiedy Neville żył po drugiej stronie kuli ziemskiej, na wyspę Tory wrócił Patrick Doohan, jej rodowity mieszkaniec. Wyjechał do Londynu jako rybak, wrócił w 1992 roku jako biznesman. Dość już miał parania się pracą na budowie i dorabianiem jako klubowy ochroniarz.

I on poczuł zew Tory, tak jak niegdyś miało to miejsce z Nevillem Presho.


Piłat umywa ręce

Realia, jakie Patrick zastał na wyspie, były nieciekawe. Jeden sklepik z ubogim asortymentem, kilka traktorów, jeden samochód. Wyjałowiona ziemia, brak torfu na opał, bo mocno eksploatowane źródła po prostu się zużyły. A na dokładkę: drastycznie malejąca liczba ryb. Trałowanie denne, które jest zwykłym skurwysyństwem, zdewastowało dno morskie i mocno zaburzyło ekosystem. Komercyjne supertrawlery, które - wbrew swojej nazwie - nie mają w sobie nic a nic z bycia super, już dawno odpłynęły, pozostawiając tubylców sam na sam ze szkodliwymi skutkami ich barbarzyńskiej działalności.

Wiejski wizjoner

Patrick pochodzi z małej i zapyziałej wyspy, ale umysł ma światowy. Nie jest tępym mięśniakiem dobrym tylko w sztukach walki. Jest przedsiębiorczy i zaradny. Ma umysł wizjonera. Wie, że ratunku należy szukać w przemyśle turystycznym. Aby jednak sprowadzić turystów na Tory trzeba najpierw mieć odpowiednie zaplecze. Hotel, restaurację, pub. Przecież nie samymi widokami turyści żyją. 

po prawej stronie: wymarzony dom Neville'a Presho, za nim jest stary hotel (autor zdjęcia nieznany)

Uzyskuje potrzebne zgody i w samym centrum wyspy buduje nowy hotel w miejscu tego starego (patrz: zdjęcie). Jest tylko jeden szkopuł. Dom Neville'a Presho. Stoi ta opuszczona kolubryna bezpośrednio przed hotelem. Zasłania najlepszy widok. A tak byłoby pięknie, gdyby jej tu nie było!

Prawowity właściciel "kolubryny" mieszka od kilku lat w Nowej Zelandii i do Irlandii na razie nie zamierza wracać. Może nawet rozważyłby sprzedaż swojego ukochanego, białego domku na wyspie, gdyby dostał sensowną ofertę kupna, ale taka nie nadchodzi. Patrick, jak na bezlitosnego finansistę przystało, oferuje Neville'owi maksymalnie 1000£. I ani "grosza" więcej. Neville chce 7 x więcej.

Oferta jest uwłaczająca, toteż do sprzedaży nigdy nie dochodzi. Neville zapłacił za ten dom prawie cztery razy tyle - 3810£. To stara, ale solidna chata o grubych ścianach. Jeszcze przez długi, długi czas może dobrze służyć. No i widok, który się z niej rozciąga - jest bezcenny.

Na wyspie Tory zaczynają się dziać dziwne rzeczy. W miarę jak powstaje hotel Patricka, dom Neville'a systematycznie niszczeje.

Zaczyna się niewinnie, od uszkodzonego fragmentu dachu. Kiedy budowniczy hotelu próbuje tę dziurę załatać jedyną na wyspie azbestową płytą, bo w domu Neville'a  - bez wiedzy właściciela - nocuje jego budowlana ekipa, Patrick, który ochoczo deklaruje swoją pomóc, całkiem "przypadkowo" ją niszczy.

Jakiś czas później zaś proponuje mężczyźnie zapłatę za wyburzenie domu. Ten, świadom, że Patrick nie jest prawowitym właścicielem, odmawia.

Alea iacta est

Kości zostały rzucone, teraz już nie ma odwrotu. Ta wyrwa w dachu wystarcza szkodliwym siłom natury. Woda ma już do niego dostęp. A niedługo później nawet ogień. Pewnego styczniowego poranka dom Neville'a częściowo trawi tajemniczy pożar.

Czas mija. Hotel Patricka robi się coraz bardziej okazały. Z domu Neville'a już prawie nic nie zostaje. 


Do Nowej Zelandii do rąk filmowca niespodziewanie trafia urzędowy list z Irlandii, z którego dowiaduje się, że jego dom na Tory uległ poważnemu zniszczeniu w skutek sztormu, i stanowi zagrożenie dla innych.

Niedługo później Neville, wraz z żoną Fioną i dwójką malutkich dzieci, leci do Irlandii, a następnie wsiada na statek na wyspę Tory. Chce na własne oczy zobaczyć, o co w tym wszystkim wchodzi.

Na chwilę obecną nic z tego nie rozumie.

Where is my mind?

Myśli, że coś z nim nie tak, kiedy jeszcze będąc na łodzi, nie dostrzega swojego domu.

Jak to w ogóle możliwe? Postradał zmysły?

Przecież stał tu jak byk: duży, biały, mocny! To nie była rachityczna chatka z "Trzech małych świnek", którą można z łatwością zdmuchnąć!

Do jasnej cholery! Gdzie jest jego dom?!

Niegdyś było tu jego El Dorado. Jego "San Francisco". Teraz pozostało jedynie "ściernisko". Z niedowierzaniem na nie patrzy. Z ziemi sterczy piętnaście centymetrów plastikowej rury jego instalacji wodno-kanalizacyjnej. Na plaży obok leży do góry nogami jego wanna.

Wszystko przepadło. Marzenia, dom wakacyjny, jego chluba - łódź, którą skonstruował własnymi rękami w wieku 17 lat. Boli jak cholera. 

 Tu kiedyś stał dom Neville'a, obecnie jest to przyhotelowy parking

Omerta

Zszokowany wypytuje kolejnych mieszkańców. Słyszy rozbieżne wersje. Coś tam bełkoczą o jakimś tornado, o pożarze, ale nic z tego, co mówią, nie ma sensu. Zresztą, nic więcej mówić nie chcą. Nabierają wody w usta.

Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. W wiosce panuje zmowa milczenia.

Neville zderza się ze ścianą niezrozumienia.

Prawdziwy król jest tylko jeden

Patsy Dan Rodgers, król wyspy Tory, którego Neville uważa za swojego przyjaciela, mówi mu, że najlepiej by było, gdyby przestał drążyć i zadawać niewygodne pytania.

To utwierdza zdruzgotanego mężczyznę w przekonaniu, że Patsy jest tylko królem na papierze. Że prawdziwe rządy sprawuje tu Patrick Doohan. Najbardziej wpływowy człowiek na wyspie. Człowiek, którego mieszkańcy muszą codziennie oglądać. Człowiek, który najwyraźniej myśli, że stoi ponad prawem.

Patrick ma czarny pas w sztukach walki. Nikt mu tu nie podskoczy. Dosłownie i w przenośni.

Loosing My Religion

Nie tylko tubylcy milczą. Policja i urzędnicy okazują się bezużyteczni, adwokaci nie chcą podjąć się jego sprawy. Nawet jego psychiatra mu nie wierzy. Kiedy opowiada mu o tym, że jest dokumentalistą, że miał na wyspie dom, który zniknął, ten myśli, że to tylko historyjki wyssane z palca.

Wyłysiał, skurczył się, widać, że coś go zżera od środka. To wszystko już go przerasta.

Ma dość.

Stres systematycznie ich wyniszcza. Fiona nie pali, ma prawidłową wagę i ciśnienie krwi, a mimo to przeżywa dwa udary i cztery poronienia.

Neville czuje się przytłoczony. Nie jest już w stanie tworzyć filmów. Nic nie idzie tak, jak powinno. Wszystko się komplikuje. Świat wali mu się na głowę. Nie potrafi już myśleć o niczym innym, tylko o tym, czego go pozbawiono.

Po prawej stronie hotel Patricka, tu niegdyś stał dom Neville'a

Zaczyna kopcić niczym parowóz, coraz częściej zagląda do kieliszka. Umiera mu jedyny brat, a 12h później jego teść. Rozsypuje się jego małżeństwo. Przeżywa załamanie nerwowe, ląduje w psychiatryku. Dzieci trafiają do placówki opiekuńczo-wychowawczej.

Czy może być jeszcze gorzej? Chyba już wszystko stracił.

Wolę walki przywraca mu niespodziewane spotkanie na łodzi, kiedy w 2003 roku płynie na Tory. Anton McCabe, świeżo poznany dziennikarz, chce mu pomóc. Daje mu namiary na odpowiedniego prawnika, podsyca wolę walki.

Uff. Ktoś go wreszcie wysłuchał. Ktoś uwierzył. Ktoś chce pomóc w tej nierównej walce o sprawiedliwość.

Is fecit, cui prodest

Stara rzymska zasada prawna mówi: "ten uczynił, komu przyniosło korzyść". Największą korzyść ze zniknięcia domu Neville'a mógł mieć tylko Patrick. Wszyscy to wiedzą, ale nikt głośno nie mówi. Oskarżony oczywiście wszystkiemu zaprzecza.

 Hotel wybudowany przez Patricka

Po długich i wyczerpujących psychicznie latach nadchodzi ten dzień, na który Neville czekał z utęsknieniem. W 2009 roku decyzją składu orzekającego Patrick Doohan nie musi odbudować domu poszkodowanemu. Sąd jednak nakłada na oskarżonego obowiązek zapewnienia Neville'owi porównywalnego lokum na wyspie, ewentualnie wypłatę jego równowartości. Zasądza również obowiązek zapłaty na rzecz poszkodowanego kwoty 46000€ tytułem zadośćuczynienia za doznaną krzywdę.

Zdrowia, nerwów i straconego czasu mu to nie wróci, ale daje mu namiastkę sprawiedliwości i upragniony spokój. Bo cała ta walka z urzędniczą hydrą nigdy nie miała być zemstą. 


Neville wybacza Patrickowi. Tak czuje. Tak nakazuje mu jego wiara. Jednak w ferworze walki o sprawiedliwość wyspa i jej mieszkańcy stracili na niewinności i uroku w jego oczach. Już nie patrzy na nich z początkowym zachwytem. Zamiast tego gorzko konstatuje, że "na Tory każdy jest mile widziany, dopóki wszyscy się od ciebie nie odwrócą".

Morał tej historii jest taki: nigdy, przenigdy, Czytelniku, nie czyń drugiemu tego, co Tobie nie miłe. Nie da się zbudować szczęścia na cudzej tragedii.

Patrick Doohan już nie jest właścicielem hotelu Óstán Thoraí. Zmuszony był go sprzedać. W 2011 roku posiadłość przyniosła mu straty w wysokości 161 637€.

Nie bez znaczenia pozostały tu również koszty sądowe. Przegrany musiał uregulować nie tylko swój rachunek, lecz także ten Neville'a opiewający na zawrotną kwotę 191 000€ tytułem kosztów sądowych.

Patrickowi udało się jedynie umieścić Tory na turystycznej mapie Irlandii.

niedziela, 23 lipca 2023

Tory Island - odludna irlandzka wyspa na Atlantyku (2)


Odległość od lądu miała na wyspie Tory dwojakie znaczenie. Była mieczem obosiecznym, który czasami okazywał się błogosławieństwem, innym razem zaś przekleństwem. Praktycznie nie docierały tu konflikty i zarazy. Kiedy w latach 40. XIX wieku w Irlandii rozprzestrzeniała się plaga ziemniaczana, i spowodowana nią klęska głodu, ludność Tory całkiem nieźle radziła sobie w porównaniu z resztą kraju. Ponoć była to zasługa korzystnych i dominujących w tych stronach wiatrów, które biegną równolegle do wybrzeża. Dzięki temu pierwotniak siejący spustoszenie na lądzie, nie spowodował wielkich szkód na Tory. 


Taka izolacja stanowi z kolei podatny grunt do pewnych negatywnych zachowań i zaściankowości. Ta hermetyczna społeczność niejako zmuszona jest do kiszenia się we własnym sosie, kultywowania nie tylko dobrych tradycji, ale też utrzymywania przy życiu skostniałych wzorców, przesądów i zabobonów, które szczególnie dobrze miały się tutaj w minionych wiekach. 


W czasie pędzenia bimbru celowo rozchlapywano kilka kropel, aby zapewnić sobie przychylność wróżek. Za złe omeny poczytywano sobie słodki zapach perfum, mrugające światło na poddaszu bądź woń tabaki, jako że źle kojarzyła się tubylcom - ze stypą. 


Wielu rybaków celowo nie uczyło się pływać. Wychodzili z założenia, że nie ma co drażnić morskich bytów. W razie wypadku woleli po prostu pójść na dno bez zbędnej walki. Szybko i "bezboleśnie". Nie oznacza to jednak, że mieli ciągoty samobójcze. Swój los powierzali raczej w ręce Boga. 


Tuż przy samym porcie stoi ciekawy relikt przeszłości - bardzo rzadko spotykany w Irlandii krzyż w kształcie greckiej litery tau (ponoć na Zielonej Wyspie jest jeszcze tylko jeden taki, w hrabstwie Clare), zwany również krzyżem świętego Antoniego. To właśnie przed nim przystawali rybacy przed wyruszeniem na połowy, aby się pomodlić. 


W dawnych czasach wielu z nich miało ze sobą garstkę "świętej ziemi", którą pozyskiwali z ruin świątyni i grobu świętego. Trzymali ją w kieszeni albo umieszczali w dziobie łodzi, aby chroniła ich przed czyhającymi na nich niebezpieczeństwami. Przeraźliwie bali się rekinów słonecznych, a jeszcze bardziej wielorybów, które polowały blisko brzegów na ławice śledzi. Bywały bowiem przypadki, kiedy te walenie niszczyły im ich kruche łodzie, albo nawet połykały rybaków niczym biblijny wieloryb Jonasza. 


Mieszkając na morzu, nie sposób było jednak uniknąć morskich tragedii. Te od zawsze wpisane były w życie tubylców. Najbardziej bolesne były jednak te tragedie, których można było uniknąć. Tak właśnie było w przypadku dziadka Donala, jednego z mieszkańców, który wraz z sześcioma innymi rybakami wyruszył w morze. 


Sztorm, który ich niespodziewanie złapał, wywrócił ich łódź. Pomimo tego, że mężczyźnie udało się przedostać na skałę, nikt nie przyszedł mu na ratunek. W głowach mieszkańców sąsiednich wysp (a także niektórych ludzi ze stałego lądu), było bowiem głęboko zakorzenione przekonanie o tym, że morze musi dostać swój przydział. Bali się ratować tonących z obawy, że jeśli to zrobią, niedługo później spotka ich ten sam los. Co więcej, ten zabobon przyjmował niekiedy absurdalną postać - topielec był traktowany niczym trędowaty i nie wpuszczano go do domu. Czasami nawet nie wykorzystywano drewna z rozbitych i zatopionych łodzi, aby nie kusić złego losu. 


Stał więc dziadek Donala, ojciec dwójki małych dzieci, mokry, wychłodzony i umęczony, na tej skale, która miała być jego ratunkiem, a okazała się gwoździem do trumny. Przez półtora dnia tam przebywał i nikt nie przyszedł mu na ratunek. Dla świadków on i tak był już stracony. Ratowanie go byłoby więc - w ich oczach - głupotą. Szczęśliwie, krewni z Ameryki przysłali rodzinie zmarłego pieniądze na rozkręcenie małego sklepiku na wyspie, co pozwoliło wdowie jakoś wiązać koniec z końcem. 


Co ciekawe, mimo że wielu mieszkańców Tory nie potrafiło pływać, zazwyczaj nie wahali się ratować rozbitków, w przeciwieństwie do swoich nieczułych sąsiadów z ościennych wysepek. We wrześniowy poranek 1884 roku uratowali tu nawet sześciu rozbitków z brytyjskiej barkentyny HMS Wasp. Statku, który płynął na sąsiednią wyspę w konkretnym, haniebnym celu: eksmisji trzech biednych rodzin, które nie były w stanie płacić nakładanego na nie czynszu. Łódź zatonęła we wczesnoporannych godzinach, przed czwartą rano, kiedy większość jej załogi jeszcze spała. 


Samo zatonięcie zaś uważano za dość tajemnicze i kontrowersyjne, zważywszy na fakt, że "Osa" zatonęła blisko brzegów Tory, nieopodal jej latarni.  W wersji spiskowej to właśnie tubylcy odpowiedzialni byli za tę tragedię - mieli wystraszyć się nadpływającego statku o wątpliwej reputacji, i z obawy przed płynącymi na nim urzędnikami i policją, mieli zgasić latarnię. 


Według innej wersji ktoś z mieszkańców wyspy rzucił na "Osę" zły urok, jako że wyspa była w posiadaniu tak zwanych "cursing stones", kamieni do rzucania klątw, które wcale nie leżały tutaj odłogiem. Któregoś dnia jednak miarka się przebrała - ksiądz, poirytowany pogańskimi praktykami parafian, wyrzucił je do oceanu, nie życząc sobie tutaj żadnych działań z pogranicza voodoo


Do dobrych aspektów izolacji zdecydowanie należy poczytać mieszkańcom umiejętność posługiwania się rodzimym językiem. Podczas gdy reszta Irlandii w zdecydowanej większości operuje angielskim, lokalna ludność swobodnie porozumiewa się po irlandzku, choć naturalnie mowę angielską zna, i korzysta z niej na potrzeby przybywających tu turystów. Dla wielu z nich są oni tłustą gęsią znoszącą złote jajka. 


Kiedy ostatniego dnia pobytu udałam się na cmentarz, i tak po nim krążyłam, od nagrobka do nagrobka, dołączył do mnie starszy Irlandczyk. Po wstępnym powitaniu każde z nas pogrążyło się w swoich sprawach. Ja czytałam tragiczne nieraz historie zmarłych, on zaś stanął przed docelowym grobem i zaczął recytować modlitwę. Na głos, po irlandzku. Miałam wtedy dreszcze. Na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć, ile razy słyszałam tutaj mowę irlandzką w codziennym, naturalnym użyciu. 


A skoro o dłoniach mowa, to niech ręka boska broni jednak tych przyjezdnych, którzy będą traktować lokalną ludność z góry, niczym zacofanych, wiejskich przygłupów. Nikt nie lubi być traktowany protekcjonalnie, a gruby stos certyfikatów i papierów z wyższej uczelni absolutnie nie przekłada się na życiową mądrość i zaradność. Zdolności survivalowych nikt nie może tubylcom odmówić. 


Już żyjący tu w XIX wieku Paddy Heggerty, król Tory, słynął ze swojej inteligencji i mądrości.  Nie był co prawda oryginalnym mieszkańcem wyspy, bo wywodził się z hrabstwa Sligo, to jednak nie przeszkodziło tubylcom w okrzyknięciu go ich królem. Ten tytuł oczywiście nie był dziedziczny, jako że wybory były demokratyczne.


Paddy był dość nietypowym człowiekiem - miał czarną, kręconą czuprynę i był karzełkiem. Mierzył jakieś 120 cm wzrostu. Jego wpływ na wyspę był jednak duży: swego czasu był nawet dyrektorem tutejszej szkoły, jako że był to człowiek wykształcony i inteligentny. Jego rządy nie trwały jednak zbyt długo, bo jakiś czas później skłócił się z lokalnym księdzem. Wyspa okazała się za mała dla nich dwóch. Ostatecznie przeniósł się na inną wyspę (Rathlin w Irlandii Połnocnej). Księżulo chyba nieźle zaszedł mu za skórę, bo Paddy przeszedł tam na protestantyzm. Tam też zmarł. 


Jak więc pokazuje powyższy przykład - nie trzeba było mieć błękitnej krwi, by zostać królem Tory. Wystarczyło cieszyć się poważaniem tubylców i coś sobą reprezentować. 


Następcą Paddy'ego został później tamtejszy latarnik, Niall Ward. Niall przybył na wyspę za pracą, pochodził z Burtonport w hrabstwie Donegal, tu jednak poślubił lokalną kobietę. Ich syn zdecydowanie uatrakcyjnił życie rezydentów Tory, jako że założył tu hotel, sklep i pub. W końcu sam został królem Tory. Był nim, dopóki nie zdecydował się porzucić wyspy na rzecz stałego lądu. 


Ostatnim królem wyspy był Patsy Dan Rodgers, który zmarł po długiej chorobie 19/10/2018 roku, w wieku 74 lat. Ponieważ przybyłam na wyspę kilka lat później, to niestety nie miałam okazji go poznać.