czwartek, 30 kwietnia 2009

Mediolan - część pierwsza

Poponad rocznej przerwie powracam do drugiego co do wielkości miastaWłoch. Wracam do przemysłowego i handlowego serca ciepłej isłonecznej Italii. Wracam na długie dwa dni do Mediolanu, by znówwymieszać się z jego mieszkańcami. By spróbować zlać sięz tym strumieniem mediolańczyków szalenie pędzącym w sobietylko wiadomym kierunku. Nie jest to łatwe zadanie, bo rodowicimieszkańcy Półwyspu Apenińskiego są bardzocharakterystyczni. To, co ich odróżnia od tłumu turystówto nie tylko specyficzny śródziemnomorski typ urody, lecztakże sposób ubierania się i ich zachowanie. Włoski stylbycia nie pozostawia przyjezdnym zbyt wielu wątpliwości. Czasemwystarczy jedno spojrzenie - spojrzenie przypadkowego pieszego,niemego świadka ulicznych wydarzeń – by mieć pewność, że wobserwowanej przez nas scenie mogą brać udział tylko Włosi. Włosisą mistrzami głośnych konwersacji okraszonych nieskończonąilością gestów. Z wielkim upodobaniem gestykulują,przekrzykują się, dają ponieść swoim emocjom i wylewności.


  


Jużpo opuszczeniu płyty lotniska, uderza mnie specyficzny obraz. Cowidzę? Przede wszystkim coś, co nazwałabym „innością”.Inność w każdym calu. Inne jest powietrze. Mimo że jest towczesna poranna godzina, da się wyczuć jego ciężkość i brakwilgotności. Inne, chciałoby się rzec „cholernie odmienne” sąmijane przeze mnie postacie. Po przeciętnym i raczej szarym tłumieIrlandczyków, widywanym przeze mnie w moim mieście, pozostałojuż tylko wspomnienie. Tu jest Mediolan. Stolica światowej mody. Turządzi elegancja, dominuje snobizm, króluje kreatywność ioryginalność strojów.


  


Ichoć zapewne niektórzy robią wszystko, by się wyróżniaćz tłumu, obnosząc się ze swą nietuzinkową, oryginalną naturą,dla mnie niestety są tylko małym wycinkiem z tłumu im podobnych.Tak naprawdę przypominają mi setki innych mijanych osób.Kruczoczarne włosy, ciemna karnacja, duże, zakrywające półtwarzy okulary przeciwsłoneczne, upodobanie do markowych ubrań,najlepiej z wyraźnie wyeksponowanym logo słynnych kreatorówmody, twarz pozbawiona uśmiechu, roztaczająca się auranieprzystępności i tak charakterystyczne dla niektórychprzekonanie o własnej wyższości: to wszystko sprawia, że malującysię w mojej głowie obraz Włochów jest raczej negatywny.


  


Przezte dwa dni mojego pobytu w Mediolanie naoglądałam się więcejeleganckich sylwetek niż w czasie całego mojego trzyletniego życiana Zielonej Wyspie. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że skromni,raczej pełni luzu w ubiorze Irlandczycy w zestawieniu z szykownymi iwytwornymi Włochami sprawialiby wrażenie ubogich kuzynów zwioski zabitej dechami. Irlandia i Włochy to dwa różneświaty.


  


PrzemysłowyMediolan, ciągle pozostający w cieniu Rzymu, nie jest takatrakcyjnym celem podróży jak nadmorskie kurorty PółwyspuApenińskiego. Jednak w jego obrębie znajdują się pewne godnezwiedzenia zabytki, które są dla mnie prawdziwymi perełkamiarchitektury. I tu nie sposób nie wymienić katedry na placuDuomo. To moja ulubiona budowla sakralna tuż za paryskimi SacréCoeur i Notre Dame. Jest wspaniała. Ogromna i majestatyczna. „Poematw marmurze” – jak nazwał ją Mark Twain. Ósmy cud świata.


  


Pierwszyraz, kiedy ją zobaczyłam, przedstawiała się w dość nieciekawymstanie. Jej mokra i szara sylwetka, obłożona masywnymirusztowaniami bezapelacyjnie odbierającymi jej urodę, sprawiałaraczej smutne wrażenie. Mimo to już wtedy mnie urzekła. Jej urokkazał mi grzecznie poddać się procedurom wykonywanym przezstrzegących jej wejścia pracowników służb bezpieczeństwa,wejść do środka, odszukać wolny kawałek ławki i odmówićkrótką modlitwę. A potem wspiąć się na jej szczyt ipodziwiać Mediolan z lotu ptaka.


  


Duomoto pięć wieków ciężkiej pracy architektów ibudowniczych. To 2245 marmurowych rzeźb. 135 cieniutkich wieżyczeki 96 rzygaczy. Wspaniała fasada, bogato zdobiona, będącaoszałamiającym połączeniem gotyku i przepychu baroku. Dla jednycharcydzieło architektury, dla Oscara Wilde’a „okropna klapa”.To, co Wilde’owi kłóciło się z pojęciem piękna: „jejmonstrualność i nieartystyczność, przesadnie wypracowaneszczegóły, które tkwią wysoko w górze i niktnie może ich zobaczyć; wszystko to jest podłe”, jest dla mniekwintesencją piękna. Sami oceńcie, która opinia jest Wambliższa. Jednak, aby dostrzec urok Duomo, trzeba ją zobaczyć nażywo. Stanąć u jej stóp, czując się jednocześnie jakkarzeł, i spróbować ogarnąć wzrokiem całą jej sylwetkę.Trzeba też zajrzeć do jej skromnego wnętrza, wejść na jej górnąplatformę, przyjrzeć się misterności wyrzeźbionych figur, awtedy mniej więcej uzyskamy jej pełen obraz. Obraz zgodny zrzeczywistością.


  


Tużobok katedry znajduje się urocza i równie ciekawa podwzględem architektonicznym Galleria Vittorio Emanuele II. Towspaniała przeszklona arkada, prawdziwe arcydzieło „la belleepoque”. To taki „salon miasta”, jak zwykli wyrażać się oniej mediolańczycy. Warto bliżej się jej przyjrzeć, chociażbypo to, by odnaleźć byka wśród znaków zodiakówznajdujących się na chodniku pod kopułą. Znaleźć i przystanąćna jego jądra – ma to przynieść szczęście. Nie próbujciejednak zastosować tego chwytu w przypadku żywego byka z krwi ikości. Coś mi podpowiada, że to mogłoby się tragicznie skończyć;-)


  


Budowniczyarkad, Giuseppe Mengoni, wykonał kawał dobrej roboty. Miał jednakniezwykłego pecha. Tak niefortunnie spadł z dachu, iż zakończyłosię to dla niego najgorszą z możliwych opcji. Zginął. Na kilkadni przed otwarciem arkad. A galeria? Galeria ma się świetnie.Cieszy oczy miejscowych i przyjezdnych. Mieści w sobie mnóstwoeleganckich butików, wytwornych sklepów i restauracji.Jest doskonałym miejscem do obserwowania tutejszego targowiskapróżności.


  


Katedrawraz z galerią Vittorio Emanuele II to głośno bijące serceMediolanu. To tutaj, na tym średniej wielkości placu toczy sięruchliwe życie. To tu przysiadają zmęczeni turyści i spragnienichwili wytchnienia mediolańczycy. To tutaj gromadzą się stadagołębi wiedzione pragnieniem okruchów chleba. To takżetutaj krążą upierdliwe grupki Senegalskich Wciskaczy Badziewia. Nochyba, że akurat pojawią się funkcjonariusze policji. Wtedydziwnie szybko znikają – rozpływają się niczym kamfora, by wbezpiecznym dla nich momencie znów powrócić inachalnie usiłować sprzedać coś naiwnym, przybywającym tu po razpierwszy wycieczkowiczom. Skąd to wiem? Dlatego, że wśródtych naiwniaków byliśmy dawno temu my. Teraz już wiem, żegdziekolwiek będąc, czy to w Paryżu, czy w Mediolanie, mam omijaćtych senegalskich braci wieeeeeeeelkim łukiem. I każdego innegociemnoskórego brata usilnie starającego się mnie przekonać,że prezentowana przez niego zabawka jest tym, czego do szczęściami brakuje…


cdn

niedziela, 26 kwietnia 2009

Rindoon Castle

Rindoon Castle, cel naszej ostatniejwycieczki, to taka trochę zapomniana pamiątka z odległej przeszłości. Znanyjedynie przez mieszkańców okolicznych wiosek, całkowicie pominięty przeztwórców albumów i przewodników po irlandzkiej ziemi. Aby znaleźć garśćinformacji na jego temat, przewertowałam ponad dziesięć książek przeróżnejgrubości i tylko w jednej znalazłam o nim małą wzmiankę.

  

Nie dziwi mnie to z kilku powodów. Popierwsze Rindoon Castle przetrwał do naszych czasów w bardzo szczątkowejwersji. Nie wątpię, iż kiedyś była tutaj potężna twierdza, łatwo towywnioskować, ale dziś to tylko i wyłącznie kilka niewiele mówiących zamkowychścian. Potęga obrócona w ruiny. Niemyświadek burzliwej niegdyś historii.

  

Drugi powód to jego położenie będące zarazemplusem i minusem. Dlaczego minusem? Dlatego, że zamek znajduje się w hrabstwieRoscommon, w środkowej części Irlandii, zwanej tutaj jako Midlands. A„Midlandy” to nie jest chluba Irlandii. To region traktowany nieco pomacoszemu, już w przedbiegach odpadający w konkurencji z dzikim i naturalnympięknem Connemary, Dingle, Killarney czy chociażby południowo-zachodniego Cork.To jeden z niewielu irlandzkich regionów, który musi walczyć o turystów. Irlandiama zdecydowanie więcej atrakcyjnych zabytków – towarów eksportowych, a RindoonCastle bez wątpienia do nich nie należy.

  

Środkowa część Zielonej Wyspy to przedewszystkim kraina wody. Dominują tu wszelkiego rodzaju kanały, jeziora, mokradłai rzeki. Powiedzmy, że to takie irlandzkie Mazury, gdzie króluje nieco sielskaatmosfera, jaką stwarzają wielkie połacie zieleni, cisza, spokój i malowniczescenerie. Największe atrakcje sprowadzają się tutaj do łowienia ryb i pływaniałodzią po spokojnych wodach miejscowych jezior. Jest to zatem idealny regiondla wędkarzy oraz miłośników wsi i przyrody.  

  

Plus położenia Rindoon Castle to właśnie tewyjątkowo zaciszne i miłe dla oka okolice. Kiedy tutaj przebywam, mam wrażenie,że znajduję się gdzieś daleko od cywilizowanego świata. Że zostałam wyrwana zeświata miejskiego życia, jego gwaru i uciążliwości. I tak właśnie po częścijest, bo ruiny znajdują się w małej wioseczce, na prywatnym tereniesympatycznej farmerskiej rodziny, a znak do niego prowadzący znajduje się wmiejscu idealnym do przegapienia.

  

Aby dotrzeć do ruin koniecznie trzebazostawić samochód przed wjazdową bramą. Informuje o tym tablica zamieszczona nafurtce. Dostosowujemy się więc do niej i ruszamy przed siebie. Zapowiada sięniezwykle ekscytująco. Głównie dlatego, że natrafiamy na tablicę ostrzegającąprzed grasującym tu bykiem. A mniejszy druczek dodaje, iż właściciel nie ponosiżadnej odpowiedzialności za spowodowane szkody. Pokrzepiające. Naprawdę.

  

Licząc na to, iż wspomniany byk maważniejsze rzeczy na głowie i łaskawie nie wyjdzie nam na powitanie, ruszamyprzed siebie żwawym krokiem. Na wszelki wypadek dokonuję też rachunku sumieniai żalu za grzechy, co ostatecznie okazuje się zbędnym posunięciem. Mijamy domwłaścicieli, witamy się z nimi i nadal podążamy wytyczoną ścieżką.


 


Mała wiejska dróżka prowadzi nas przezsoczyście zielone farmerskie pola, niestety nieco zaminowane, jako że tuż obok,po naszej lewej stronie, za niezbyt szczelnym kamiennym ogrodzeniem wesołopasie się barania rodzinka. Ilość znajdujących się na łące czterokopytnychosobników świadczy, iż familia ta musi być bezsprzecznie wielopokoleniowa.  

  

Omijanie baranich min jest niestety ciężkimzadaniem, bo moją uwagę skutecznie rozpraszają dwa czynniki: niebieskie wodyLough Ree i same zwierzęta. Ciekawskie i jakby nieco zaniepokojone mocnopokręcone łby wyglądają zza kamieni i drzew, odprowadzając nas wzrokiem przeznastępne kilka metrów. Weterani tej baraniej rodziny spoglądają na nas jakbypełnym politowania wzrokiem, a ja mam wrażenie, że te ich ruchome oczy chciałybymi powiedzieć: „Haha [albo baaa baaa] naiwniacy, przecież tam nie ma nicciekawego. Tylko jakieś potrzaskane ściany przeszkadzające nam w skubaniutrawy”.

  

Po pokonaniu pierwszej przeszkody w postacifurtki, następuje kolejna. Też furtka. Misternie zawiązany farmerskimi rękamisupeł zniechęca słabej wiary podróżników, a właśnie zeskakujący z niej turystauprzejmie sugeruje nam wykonanie tej samej czynności. Zniechęcona komicznąwizją siebie wspinającej się po metalowych rurach, postanawiam darować sobie tekaskaderskie wyczyny, które w ostatnim przypadku szturmowania przeze mnieirlandzkiego ogrodzenia zakończyły się pokaleczoną na drutach ręką.

  

Co prawda brama, przed którą stoję, niejest tak hardcorowa, jak zdradzieckie ogrodzenie w południowo-zachodnim Cork,na które się nadziałam, ale i tak postanawiam przejść przez nią w jaknajbardziej cywilizowany sposób. Wychodząc z założenia, że farmer zawiązałsupeł w ten sposób, by sam mógł go później rozwiązać, uruchamiam paznokcie[phi, pikuś, nie takie rzeczy się rozsupływało] i po kilku sekundach jestem jużpo drugiej stronie furtki. Z dobroci serca przez bramkę przepuszczam takżePołówka.

  

Z miejsca, w którym się znajdujemy,doskonale widać cel naszej wycieczki: malownicze ruiny pochylone tuz nadspokojnymi wodami jeziora. Widać też małą łódkę z trójką wędkarzy spokojniedryfującą na wodzie. Są też dwa bielusieńkie i jak zawsze dostojne łabędzie, atakże owce. Ale te ostatnie akurat mnie nie dziwią. Są wszędzie. Małe, duże,mniej i bardziej kudłate, z czarnymi i białymi pyszczkami i nogami.

  

Widać, iż rosnąca tutaj trawa jestwyjątkowo soczysta. Sam jej kolor zachęca do jedzenia, a wygrzewające się wsłońcu dorodne owce są doskonałą jej reklamą. Swoją drogą, to jedne z najbardziejzadbanych owiec, jakie spotkałam na drodze moich irlandzkich wędrówek. Miło nanie patrzeć, toteż w całości spędzamy dobre kilkanaście minut podglądając je ibezczelnie fotografując, pozbawiając je tym samym intymności.

  

Mocno świecące popołudniowe słońce daje sięwe znaki nie tylko nam. Nasi czterokopytni sąsiedzi usilnie poszukują nawetnajmniejszego skrawka zacienionej trawy, by wygodnie się w niej ułożyć i oddaćodpoczynkowi. Gruby i ciepły wełniany płaszczyk, jaki każdy z nich nosi, musibyć przekleństwem w tak upalną pogodę. Pod drzewami leżą ciężko dyszące owce, amy ruszamy dalej.

  

Ruiny, jak już wspominałam, to zbiorowiskopotrzaskanych i mocno zniszczonych zamkowych ścian. Niewiele zostało zówczesnej potęgi Rindoon Castle. To jedna wielka plątanina krzewów i chwastów.A pole okalające zamek jest jak nigdy dotąd mocno zaminowane.

  

Trzeba ponadto przedzierać się przez gąszcz, modlić się, by Bóg z dala trzymał od nas wszelkie kleszcze,odhaczać co jakiś czas ubranie z zaczepiających nas kolców, złorzeczyć cichopod nosem, wąchać pamiątki pozostawione po urzędujących tu owcach i w zawrotnymtempie odganiać chmary gzów pożywiających się baranimi plackami.

  

Trzeba też uważać, by czasem nie potknąćsię o zdradziecko zakamuflowany kamień bądź korzeń, bo Połówek wyposażony waparat jest cały czas w pełnej gotowości. Mój osobisty paparazzi posfotografowaniu mnie, malowniczo i żałośnie rozpłaszczonej na jednym z tychprzeklętych kamieni, wydaje z siebie głośny rechot, a jego triumfalnespojrzenie niemo domaga się więcej takich spektakularnych upadków. Robię dobrąminę do złej gry, otrzepuje się i ruszam przed siebie, baczniej patrząc podnogi. No i udając, że stłuczone kolano WCALE mnie nie boli [a siniak jest dodziś].

  

Po ponad dwóch godzinach ruszamy do wyjściai… dowiadujemy się, że nie powinno nas tu być. Tabliczka „Wstęp tylko dlaupoważnionych” spogląda na nas wrogo ze ściany tuż przy głównym wejściu dozamku. My oczywiście dostaliśmy się tutaj okrężną drogą, a co za tym idzieprzegapiliśmy ją. Usprawiedliwiam się, tłumacząc sobie, że i tak nikt jej nierespektuje. 

  

W drodze powrotnej czeka na nas jeszczejedna niespodzianka. Na pobliskim polu natrafiamy na sympatyczną dwójkę osłów.Już zaczynam obmyślać sprytny sposób, by podstępem zwabić je do mnie, kiedyokazuje się, że jest to zupełnie zbędny manewr. Najwyraźniej wyczuwając mojeintencje [heelooł, czy osły mają zdolność czytania ludzkich myśli??!], biegną wmoim kierunku [w celach pokojowych], by przez najbliższe kilkanaście minut niemóc się ode mnie odkleić.

  

Przyniosłam im trochę trawy jako łup iznak mojego pozytywnego nastawienia do nich, ale delikatnie mówiąc miały ją wnosie. Oczywiście nie dosłownie. To, co je najbardziej interesowało to mojaosoba. Na Połówka spojrzały raz i to im wystarczyło [podejrzewam, że to byłyosły płci męskiej]. Lgnęły do mnie, wtulając się w moje głaszczące je ręce inie chciały pozwolić mi odejść. A mnie oczywiście nie trzeba było siłą przynich zatrzymywać.

  

Jeden z nich, szary i duży, dziwnieprzypominał mi bajkowego stwora, Alfa. Mniejszy kojarzył mi się tylko iwyłącznie z osłem. Obydwa w równym stopniu domagały się mojej uwagi, a jeśliktóremuś z nich poświęciłam więcej mojego czasu, jego konkurent natychmiastkarał go uszczypnięciem bądź ugryzieniem. Kilkakrotnie próbowaliśmy opuścić jei wsiąść do auta, ale za każdym razem biegły za nami, śmiesznie wymachującuszami i domagając się kolejnej porcji pieszczot. Zabawne te osły. Przezabawne.

  

Zanim wyjechaliśmy z wioski, udaliśmy sięjeszcze na małą sesje fotograficzną pobliskich dolmenów. Niestety dostęp donich był ograniczony. Znów straszyły ogrodzenia i  tabliczki o złowrogich i żądnych krwi bykach.Do tego stopnia, że w oddali Połówek dopatrzył się sprytnie zakamuflowanegorogatego buhaja, albo kilku kamieni bykopodobnych [niestety nie rozwikłaliśmytej zagadki]. Przezornie udaliśmy się do domu, uznając, iż mamy jużwystarczająco dużo wrażeń.

 

środa, 22 kwietnia 2009

Historia pewnego zauroczenia

Włochy to bardzo specyficzny kraj niejednokrotnie pozostający w sferze marzeń wielu ludzi, zwłaszcza mieszkańców państw o chłodniejszym klimacie. Ten średniej wielkości kraj ma w sobie coś, co nieustannie przyciąga do niego rzesze turystów. Czy jest to łagodny śródziemnomorski klimat? Bogactwo narodowe? Jedna z najsmaczniejszych kuchni na świecie? Piękne pejzaże? Mentalność Włochów i ich sposób życia? Nie wiem, jak brzmiałyby odpowiedzi miłośników tego kraju. Mogę Wam jednak powiedzieć, jak brzmi moja.

  

Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze dzieckiem i mieszkałam w moich rodzinnych polskich stronach. Fascynacja Italią narodziła się u mnie niespodziewanie pod wpływem pewnych wydarzeń i wywarła dość duży wpływ na moje dalsze życie. Moje zamiłowanie do tego kraju określam obecnie mianem fascynacji, choć dawniej nie nazwałabym tego inaczej niż „miłość”. Dziś wiem, że nie jest to właściwe słowo, bo moją miłością stała się Irlandia. I w dniu kiedy pokochałam ten irlandzki kraj o zniewalającej urodzie pejzaży i twardym, kapryśnym klimacie, Włochy zostały bezpowrotnie zdetronizowane.  Odeszły na dalszy plan.

  

Przez długi okres Włochy wraz z Francją były moimi ulubionymi państwami. Takimi moimi marzeniami sennymi. I choć były to tylko dziecięce fascynacje, były na tyle mocne, bym całą swoją ambicję wkładała w naukę wszystkiego, co dotyczyło tych krajów. Ciężko to dzisiaj nazwać „nauką”, jako że słowo to wywołuje u mnie raczej negatywne konotacje. Nauka to trud, wysiłek, nieprzyjemny obowiązek, nawet wyrzeczenia. A poznawanie włoskiej kultury i języka nigdy nie było dla mnie przykrym obowiązkiem. To było dosłownie wchłanianie wszystkich wiadomości.

  

Język włoski był dla mnie mówioną poezją. Na moich półkach królowały włoskie płyty przy dźwiękach, których bardzo często się zatapiałam i odpływałam w świat fantazji i marzeń. Sam włoski był moim ukochanym językiem. Nigdy nie miałam z nim problemów, nigdy nie miałam go dość. Na wakacyjnej szkółce nauki tego języka nie miałam sobie równych, chętnie udzielałam się na lekcjach, budząc przy tym zdziwione spojrzenia uczniów, których umysły przeszły w stan odpoczynku wraz z dniem opuszczenia szkolnych murów. Moja fascynacja do tego języka umocniła się w czasie studiów. Lektorat włoskiego to był mój ukochany przedmiot, na który zawsze szłam z nieskrywaną radością. Nauka włoskiego zawsze była dla mnie przyjemnością. A ta przyjemność doskonale przekładała się na stan mojej wiedzy i moje wysokie noty.

  
Kiedy byłam mała, uległam magii tego kraju. Często marzyłam o podróżach odbywanych na włoskiej ziemi, wyobrażałam sobie siebie wśród tłumu gwarnych i głośnych Włochów. Wszystkie włoskie pamiątki w posiadanie, których weszłam dzięki tacie i przyjaciółce były przeze mnie starannie przechowywane. Miały dla mnie niewyobrażalnie wielką wartość. To były takie moje prywatne włoskie relikwie. Moje skarby.

  

Przyznam, że wielki świat pociągał mnie już od dawna. Od momentu kiedy złapałam podróżniczego bakcyla. A i to ważne dla mnie wydarzenie miało miejsce, kiedy byłam dzieckiem. To właśnie wtedy rozpoczęłam swoją przygodę dzięki tacie, którego praca sprowadzała się do częstych wyjazdów w Polskę. Magiczny świat podróży stanął przede mną otworem. I do dziś stoi, z czego ja oczywiście skwapliwie korzystam.

  

Moje podróżnicze priorytety uległy oczywiście pewnym zmianom. Kiedyś wiązałam swoją przyszłość z Francją bądź Włochami. Teraz nawet nie chcę myśleć o wyprowadzce do któregokolwiek z tych krajów. Owszem, moja sympatia do nich nie wygasła, ciągle istnieje, ciągle się tli, ale to już nie jest ten żywo buchający płomień podsycany przez moją osobę. Lata mieszkania w Irlandii pozwoliły mu przygasnąć, a ja muszę uważać, by całkowicie go nie zgasić.

  

Ciągle zdarza mi się myśleć o tych państwach, ale to myślenie również uległo modyfikacjom. Myślę o Włochach jako o krótkiej odskoczni od mojego irlandzkiego, monotonnego niekiedy życia. Jednak za każdym razem, kiedy udaję się do któregoś z tych państw, do Włoch lub do Francji, zawsze dopada mnie chęć powrotu do Irlandii. I bez względu na to, czy znajduję się w romantycznym i uroczym Paryżu, w przemysłowym i eleganckim Mediolanie, czy też w przesiąkniętym historią Krakowie zawsze odczuwam brak tego, co irlandzkie. Prędzej bądź później łapie mnie za serce tęsknota i każe wracać do tych niemacierzystych irlandzkich stron, gdzie trawa jest tak intensywnie i bajecznie zielona, a moja niespokojna dusza osiąga spokój i zadowolenie.

  

 

Dziwne i niewytłumaczalne jest to moje uczucie do Zielonej Wyspy, ale nie dbam o to. Dzięki niemu dużo lepiej mi się tu żyje.

 

***

Fotki pochodzą z mojego ostatniego wyjazdu do Mediolanu. Ciąg dalszy wkrótce.

sobota, 11 kwietnia 2009

W objęciach melancholii...

SąŚwięta.

Ponoć. Boja ich niestety nie czuję.

Domposprzątany na błysk…

Na stoleświąteczny obrus…

A na nimtalerz kolorowych pisanek. I żółte kwiaty.

Czekoladowyzając, w sreberku o tęczowych barwach, wesoło się do mnie uśmiecha, a ja niepotrafię mu się odwdzięczyć tym samym…

 

Ktoś obcymógłby powiedzieć, że panuje tu świąteczna atmosfera. Ale nie ja.

Bo teświęta nie sprowadzają się tylko i wyłącznie do pachnącego makowca, doczekoladowych pisanek i innych świątecznych akcesoriów.

Bo tendom przeraża swoją pustką.

Bo nierozbrzmiewa w nim radosny dziecięcy śmiech.

Bo niesłyszę mieszaniny głosów bliskich mi osób.

Bo czujęw nim jedynie świeże wiosenne powietrze, nie zaś zapachy bliskich.

Bo po raztrzeci z rzędu mam tylko namiastkę Wielkiej Nocy…

 

***

Czuję się jak rzucona w sam środek cyklonu. Jak małedziecko, któremu brutalnie wyrwano zabawkę i nakazano robić dobrą minę do złejgry. Po raz kolejny zdaję sobie sprawę, że właśnie bezpowrotnie umknęło mi coś ważnego.Że mam już dość zabójczego tempa życia. Że nie miałam nawet czasu, by pogrążyćsię w refleksji i przystąpić do tych świątecznych dni z należytym podłożem religijnym.Że święta bez rodziny i bliskich nie są świętami…

 

Chciałabym choć na jeden dzień cofnąć czas. Przenieść sięwstecz o kilka lat. Zapomnieć, że mam własne dorosłe życie i równie dorosłeproblemy. Stać się znów tym małym dzieckiem dla którego wizja raju sprowadzała siędo ciepłego uścisku mamy. Chciałabym znów mieć kilkanaście lat, a w lany poniedziałekśmiać się w głos i biegać z rodzeństwem w poszukiwaniu potencjalnych ofiar naszychpistoletów na wodę…

 

Chciałabym znaleźć się wśród rodziny. Zwyczajnie poczuć,że nie jestem sama…

niedziela, 5 kwietnia 2009

Carrick-a-rede

Powszechniekrąży opinia, iż Irlandia Północna – mimo że równie piękna jak Republika – niejest tak tłumnie nawiedzana przez turystów. Głęboki zawód czeka jednak tych,którzy udadzą się tam w poszukiwaniu odludnego zakątka. Wybrzeże Antrim zpewnością nie będzie idealnym miejscem dla samotników – o nie! Przybywając tamw letnim okresie, liczyłam się ze sporą grupą turystów, jednak to, cozobaczyłam, przerosło moje oczekiwania.


  


Tłumy, tłumy, tłumy – z tym głównie kojarzymi się Carrick-a-rede. Takiego oblężenia już dawno nie widziałam. Myślę, iż nieprzesadzę stwierdzając, iż miejsce to (pomijając Cliffs of Moher) jest głównymcelem turystów – szczególnie tych z Polski. To taka swoista Mekka Polaków.Polacy są wszędzie. Z pewnością stanowią jakieś 70% wszystkich przybyłych tuturystów. Język polski towarzyszy nam przez wszystkie godziny naszego pobytu wCarrick-a-rede, począwszy od parkingu, poprzez ścieżkę prowadząca do mostulinowego, aż do drugiej strony wyspy. Z trudem wyłapuję obcą mowę. Tylko odczasu do czasu dociera do nas język angielski.


  


Co przyciągnęło tych wszystkich ludzi doCarrick-a-rede? Wśród głównych powodów z pewnością należy wymienić pięknewidoki i jedyny w swym rodzaju irlandzki linowy most łączący ląd stały zeskalną wyspą. Wyspa jest dość specyficzna - leży na szlaku płynących na tarłołososi, stanowiąc przeszkodę dla ławic. W celu jej ominięcia ryby muszą zmienićkurs, co kończy się dla nich niefortunnie – wpadają w sprytnie zastawionesieci.


  


Początkowo mostek służył tylko rybakomudającym się na wyspę w celu połowu łososi. Jako że wędkarze często mielizajęte ręce, taszcząc ze sobą worki z rybami, mostek wyposażony był w tylkojedną linę służącą za poręcz. Druga była po prostu zbędna. Wraz z nadejściemzimowych miesięcy rybacy kończyli swoją działalność. Kładkę zdejmowano, byuchronić ją przed destrukcyjną siłą sztormów. Kiedy po zimie zostało już tylkowspomnienie, ponownie zakładano mostek, a rybacy znów mieli pełne ręce roboty.


  


Z upływem czasu mostek stracił swojepierwotne znaczenie i przekształcił się w jedną z największych atrakcjiturystycznych Irlandii Północnej. Zmienił się także jego wygląd. Owszem, ciąglejest to plątanina lin i desek, ale już nie tak hardcorowa jak w przeszłości.Turyści mają do dyspozycji dwie linowe poręcze. Co niektórych jednak nawet onenie przekonają do wkroczenia na kołyszący się mostek. Rozciągnięta nad morskąkipielą kładka stanowi nie lada wyzwanie dla osób z lękiem przestrzeni.Corocznie przybywa tutaj 100 tysięcy turystów. Każdy z nich chce sprawdzić, ileprawdy kryje się w opowieściach o „linowym mostku mrożącym krew w żyłach”.Jednak nie każdy spośród przybyłych decyduje się przekroczyć kładkę.


  


Nie dziwią mnie ci, którzy stojąc na skrajuprzepaści i spoglądając w morskie głębiny, decydują się zawrócić. Mają za słabenerwy, by przekroczyć kilkunastometrowy huśtający się mostek. Inni zaśrezygnują z przeprawy gdyż nie chcą w drodze powrotnej tkwić w kolejce, któraniczym olbrzymi wąż wije się na skale. Jeszcze inni, niczym rasowy IndianaJones, swobodnie przeprawiają się przez mostek wiszący nad wąwozem. Nie wahająsię nawet sekundy. Dla tych, którzy mieli wystarczająco dużo odwagi, byprzeprawić się na wysepkę, czekają wspaniałe widoki na pobliskie klify. Przydobrych warunkach pogodowych można dojrzeć nawet majaczącą w oddali Szkocję.


  


Rozpościerający się pejzaż robi wrażenie.Zachwyca. Oszałamia. Inspiruje. Imponujące klify wybrzeża Antrim, samotne skałyoblane morskimi wodami, ciemne groty i malownicze zamki już dawno przyczyniłysię do zrodzenia wielu mitów i legend celtyckich. Z pobliskim Ballintoy wiążesię jedna z nich, mówiąca o niezbyt urodziwym potworze, skrywającym się wprzybrzeżnych jaskiniach. Jeśli wierzyć w słowa legendy, bestia zwąca sięLig-na-baste, przybrała formę ogromnego węża.


  


Problem w tym, że przyjemniaczek nie jesttakim sobie zwykłym wężem. Oczy ma większe od głazów, a zęby potężniejsze niżstalaktyty. Jako że lubi je zatopić w ludzkim mięsie, kreatura ta budzipostrach wśród miejscowej ludności. Ponoć można go jedynie pokonać, ale niezabić. Może dokonać tego tylko mężczyzna o nazwisku McCurdy. Żeby wygrać walkę,musi porządnie się do niej przygotować m.in. odziewając się w specjalny płaszczz cielęcej skóry. Jak podaje legenda – potwór powraca do Ballintoy co 100 lat.Ostatnią walkę stoczył z nim John McCurdy w 1904 roku. Czy w 2004 roku doszłodo kolejnego starcia? Nie wiem :)


  


Ku naszemu szczęściu nie natrafiliśmy napięknisia o wdzięcznym imieniu Lig-na-baste. Złapała nas za to potworna ulewa.Nigdy w życiu tak nie zmokłam! Doświadczyliśmy kaprysu słynnej irlandzkiejpogody. Piękne, błękitne niebo w ułamku sekundy pokryło się deszczowymichmurami i zaserwowało nam sceny z apokalipsy. Znajdując się pod gołym niebem,nie mieliśmy najmniejszych szans na ucieczkę. Letnie i zwiewne ciuchymomentalnie przerodziły się w mokre łachmany ciasno przylegające do naszychciał. Wiedziałam, że jestem przemoczona do przysłowiowej suchej nitki.


  


Wracając w mokrym i chlupoczącym ubraniu,czułam się jak jedna z uczestniczek konkursu na Miss Mokrego Podkoszulka. Jakprzymusowa uczestniczka! Nie wiedziałam, czy powinnam płakać, czy też śmiaćsię. Początkowo skłaniałam się ku temu pierwszemu, z czasem jednak zaczęło mnieto bawić. Szczególnie kiedy po drodze mijałam równie przemoczony tłum, któryjak gdyby na komendę miarowo chlupotał tym, co pozostało z jego suchych jeszczedo niedawna ubrań.